Search Results

Your search for Kontent returned the following results.

Pobieżne zwiedzenie Kultury Liberalnej przyniosło trzy odruchy niechęci. Zreferuję je poniżej; są stronnicze, impresyjne, „blogowe” [tu: synonim „pochopnej naskórkowości”]. Jeśli odnajdziecie w nich złośliwość, będę kontent; takie były intencje.

Ale, oczywiście, podszyty złośliwością odruch niechęci jest zaledwie sygnałem tego, że istnieją rozległe pola niezgody i obcości. Pismo (internetowe) to trochę tekstów i autorzy. Zarazem jednak o wiele więcej: środowisko (lepiej byłoby użyć liczby mnogiej), afiliacje towarzyskie, intelektualne, polityczne, ba, genealogiczne – w sensie ewolucji i rozdrzewiania się światopoglądowego DNA. Sympatie i antypatie; kto z kim wódkę pije na Nowym Świecie, kto komu lajki daje na fejsbuku, kto u kogo robi doktorat (i dlaczego u funkcyjnego ordojurka). Czy ten projekt (publicystyczno‐polityczno‐środowiskowy) ma potencjał (jakkolwiek rozumianej) „sprawczości”? Jeśli tak, lepiej uważać; ktoś powinien się im przyglądać, i to nie naskórkowo. (A materiały dosłownie walają się na ulicy [sieci].)

jak

czyli co widzimy na pierwszy rzut oka.

kl-simic-1

Patrzysz, czytelniku, i myślisz: „aha, ten tekst się popsuł”. Ale idziesz do innego i widzisz, że to jest cecha uniwersalna, wszystko tak wygląda. Sieczka wyrazów, oddalonych od siebie dziurami, w których (może?) kryje się jakaś zamierzona wartość dodatkowa; jakby redakcja chciała dać do zrozumienia, że przekazuje coś między słowami. Nikomu to nie przeszkadza? Nie widzą, co zrobili? Nie czytają książek, nie dostrzegli różnicy? Tajemnica bytu; nie wiem, czy z głupoty, czy z zamiaru. Mnie to odrzuca natychmiast, na wstępie.

Ten sam tekst tak wyglądałby „normalnie”:

kl-simic-2

A może chodziło o to, aby ukryć w pustce defekty, jak na przykład to mocno niepełnosprawne zdanie:

Czytając „Kamień” Simica na myśl przychodzi niedostępny kamień Wisławy Szymborskiej i zimny kamyk Zbigniewa Herberta.

Dla zainteresowanych stroną techniczną zagadnienia – poniżej winowajca.

kl-7-pikseli

co

piszą.

Najłatwiej sprawdzić na poboczach głównych treści: przeszedłem się po recenzjach tych ksiażek, o których sam pisałem (ostatnio lub nie tak dawno).

O Gugułach Grzegorzewskiej [Anna Majchrowska]

Autorka fotografuje wydarzenia z życia wsi: odpusty, święte figurki, szycie proporczyków na przyjazd Ojca Świętego, wieczornice wyskubków, czuwanie po śmierci bliskiej osoby. Nie koloryzuje – wieś jest prosta, okrutna, niedziele pęcznieją od nudy. Jej porządek opiera się na powtarzalności, do tajemnicy życia i śmierci prowadzi codzienne doświadczenie. Tam wszystko ma swoje miejsce, zostaje wpisane w pory roku i obrzędowość roku liturgicznego.

Przeciwnie. Obrzędowość roku liturgicznego jest w Gugułach znoszonym, śmierdzącym naftaliną kostiumem, zakładanym bardziej z przyzwyczajenia, a autorce służy za ironiczny zestaw metek, pod którymi pokazuje (podszyte zgrozą czy obrzydzeniem) wydarzenia z życia małej dziewczynki/dziewczyny: śmierć ukochanego psa, pierwsze molestowanie, próba samobójcza, szkolne wyobcowanie, wyobcowanie w rodzinie, drugie molestowanie, śmierć cudza, potem niemal własna, choroba, pierwsza menstruacja, trzecie molestowanie, niechciane doświadczenie seksualne, tolerowane doświadczenie seksualne (obcość poddającego się temu ciała), śmierć ojca i takie tam. „Codzienne doświadczenia”.

Poetyka „konformistycznego streszczenia” jest jeszcze wyraźniejsza w notceOstatnim rozdaniu Myśliwskiego. Litania konwencjonalnych grzeczności:

Po siedmiu latach oczekiwania polscy czytelnicy dostali do rąk kolejną powieść Myśliwskiego. Nikt nie wątpi, że jest to znaczące wydarzenie na rynku wydawniczym. Dzieła tego pisarza [...] znacznie wyrastają ponad poziom tego, co nam dziś oferują rodzimi autorzy (z niewielkimi, choć chlubnymi, wyjątkami).

„Ostatnie rozdanie” to lektura, w której waży się słowa i przywraca wiarę w ich wartość. Autor bez efekciarstwa i tandetnego podlizywania się potrafi skłonić czytelnika do przemyśleń, często niewygodnych, na które trudno znaleźć czas w codziennej krzątaninie. Dzięki jego frazom zaczynamy zastanawiać się nad pytaniami, których głośno nie zadajemy, choć odpowiadamy na nie każdą czynnością, słowem, gestem.

Dopiero pod koniec autorka recenzji zdobywa się na (kamuflowaną) szczerość:

Powieść jest monotonna i pełna powtórzeń, tak jak monotonny i nużący potrafi być monolog. Wymaga uwagi i cierpliwości, choć to akurat jest jej wielką zaletą.

Brawo, sprawność harcerska (znoszenie nudy) zdobyta.

Bywa też (niezamierzenie?) protekcjonalna. O Podkrzywdziu Muszyńskiego pisze:

Epilog wybija z rytmu, pozwala czytelnikowi opowiedzianą historię urealnić, wiele wyjaśnia, ale czy naprawdę czytelnik tego potrzebuje? Prozą Muszyńskiego rządzi nastrój – stwarza kolejne zdania, nakręca spiralę słów – porzucenie go w ostatniej części i przejście na swoisty meta‐język lub pod‐język było dla mnie zabiegiem zbyt radykalnym. Mimo to cieszę się, że autor w swojej prozie pozwala sobie na wiele odważnych rozwiązań, zarówno pod względem kompozycyjnym, jak i językowym. Bardzo sprawnie fechtuje słowem, jest pisarzem o dużej wrażliwości i wielkim potencjale.

A mówi o części przedostatniej, może do ostatniej, zrażona „radykalizmem”, nie dotarła.

Powiecie, że się czepiam. Tak; gdybym miał polegać na powyższych recenzjach, byłbym (za każdym cytowanym razem) mocno wprowadzony w błąd.

*

Inną niż konformistyczne streszczenie (plus niezbyt udokumentowane kompetencje czytelnicze) ścieżką podąża drugi recenzent, tym razem postać w jakimś sensie dla „Kultury Liberalnej” pierwszoplanowa. O Drachu Twardocha pisze:

Jedyną możliwą ramą dla świata z powieści Szczepana Twardocha jest niejasna sytuacja, którą u Hobbesa zauważył Schmitt: świat „Dracha” to świat, w którym nie rządzą już biologia i prawo natury, ale w którym nie rządzi jeszcze Lewiatan. Rządzi w nim Behemot, odbierający podmiotowość polityczną jednym, by dać ją drugim, kontrolujący chaos wedle sobie tylko znanych reguł. Jak biblijny Jonasz znalazł się w brzuchu Lewiatana – symbolu zła, którym Jahwe potrafił zarządzać, uczynić z monstrum swojego sługę – tak stąpający po ciele Behemota bohaterowie „Dracha” Szczepana Twardocha stąpają po skórze potwora, którym nie potrafi zarządzać nikt, oprócz niego samego.

To model „zdolny student napisze o wszystkim”; sięga po swoje ostatnie lektury obowiazkowe (np. z dziedziny filozofii politycznej), wybiera, co mu pasuje, et voila, jedziemy. Skutek? Podciąganie faktów (tu: literackich) pod tezę. Czego się dowiemy? Głównie tego, że autor recenzji czytał i Hobbesa, i Schmitta. No ale – co jest ew. specyficznego w Drachu? Znajdujemy rozwinięcie, koliście zmierzające do tego, że Twardoch ostatecznie mówi tyle: „Behemot” (por. motto na s. 206); może to nawet i słuszne podsumowanie powieści, zawiesza jednak pytanie, po co Twardoch napisał resztę (poza mottem). I czy warto ją czytać.

*

Recenzje z (przeczytanych przez siebie) książek to najłatwiejszy ze sprawdzianów. Przytoczone są (jak dla mnie) bezwartościowe albo wprowadzające w błąd. Jak to rzutuje na motywację do czytania pozostałej, już mniej bezpośrednio sprawdzalnej, zawartości KL? Zgadliście.

„Jak” odrzuca, „co” nie motywuje. Ostatnia kwestia:

kto

Autorem cytowanej recenzji Dracha jest Wojciech Engelking, znany czytelnikom niniejszego bloga z MISH‐owskiej gigantomachii wojny surdutowe. Odwiedźmy jeszcze jeden jego tekst dotyczacy Twardocha i pamiętnego mercedesa. Pominę wywód, można z nim polemizować na wiele sposobów (ale komu by się chciało, nawet gdyby miał czas). Zatrzymajmy się na przesłance wstępnej:

Dawno temu czytałem wywiad z jedną z rosyjskich pisarek średniego pokolenia (nazwiska, niestety, nie pomnę), urodzoną w latach 70. w rodzinie tak zwanego etosowego inteligenta – profesora uniwersytetu, któremu szmuglowane z zachodu książki nie potrafiły dać ukojenia w pełnym nieszczęść życiu w Związku Radzieckim, gdzie powoli osuwał się na etyczną i intelektualną pozycję homo sovieticus. Pisarka opowiadała, że ulubionym zajęciem jej ojca było siedzenie przez całą noc w kuchni z kilkoma kolegami, również etosowymi inteligentami, i roztrząsanie przy opróżnianych butelkach stolicznej wszystkiego, co nadaje się do roztrząsania.

Wszyscy wiemy, jak wyglądają takie imprezy w małej kuchni gierkowskiego albo breżniewowskiego bloku. Jest jedzenie i jest zapojka, rozmawia się o wielkich sprawach tego świata: o polityce, o religii, o literaturze, a owe wielkie sprawy tego świata mieszają się ze sprawami mniejszymi i prywatnymi, zwięźle rzecz ujmując – obrabianiem dupy komuś z własnego środowiska, co jest najczęściej kompensacją własnych frustracji wszelkiego sortu. Zatem: Iks wydał znakomitą książkę, przetłumaczoną już na parę języków? Ale żonę ma brzydką, a jego syn to debil. Igrek robi karierę w teatrze, gra świetnie Hamleta? Ale ta młoda aktorka, ulubienica generalissimusa, nie poszła z nim do łóżka. W realiach urawniłowki, w których wyskoczyć ponad tłum trudno, a jeszcze trudniej – wyskoczyć uczciwą pracą, homo sovieticus czuje się lepiej, gdy może znaleźć w życiu tego, któremu się jednak udało, coś, co odrobinę przygasi opromieniające go światło sukcesu artystycznego, finansowego, erotycznego. A że w kuchni tkwimy z grupą takich samych homo sovieticus, nawet jeśli poczuwają się oni do bycia etosowymi inteligentami (bo czytają takie, a nie inne książki, bo takie, a nie inne zdanie mają na temat polityki), odnalezienie takiej rzeczy przysporzy nam popularności w gronie takich samych nędzników jak my.

Przepraszam za długość tego cytatu. Za jego durność przepraszać nie będę; ktoś kto adresuje „obrabianie dupy komuś z własnego podwórka”, zjawisko ponadczasowe, ponadklasowe i uniwersalne, specyficznie do homo sovieticusa, jako modus odreagowania niemożności „wyskoczenia ponad tłum uczciwą pracą” – taki ktoś nie zasługuje na żadną obronę. A zatrzymało mnie konkretnie zdanie:

Wszyscy wiemy, jak wyglądają takie imprezy w małej kuchni gierkowskiego albo breżniewowskiego bloku.

Wątpię. Engelking, urodzony w 1992 roku, nie miał szans nawet na podsłuchanie w mieszkaniu swoich (inteligenckich) rodziców typowych (jakoby) dla realsocu kuchennych rozmówek. Oczywiście, może się tłumaczyć, że w 2000 mógł już jako ponadprzeciętnie bystry ośmiolatek zauważyć u nich (rodziców i ich znajomych) ów rys „dupoobrabianiowy”, który (może) poślizgiem przeszedł na trzecie tysiąclecie. Ale to (wraz z przypisaniem wzorca „homo sovieticus”) jest słabą podstawą do uogólnień.

Jestem przeciwnikiem jechania „po wieku” autorom/publicystom, ale są granice (hucpy).

*

Czemu jednak na (przyznaję: odstręczający) przykład w kategorii „kto” wybieram najmłodszego bodaj (i, dodam, intelektualnie niezbyt ciekawego) Engelkinga? Bo on w KL robi za figurę bez mała emblematyczną. Pisuje wstępniaki, wymądrza się na różne tematy, a ostatnio publikują mu nawet fragment powieści Lekcje anatomii doktora D., która na dniach wyjdzie nakładem Wydawnictwa Literackiego. Krótko mówiąc, są chyba z niego dumni.

aneks

Jeśli ktoś dotarł do tego miejsca, będzie wynagrodzony. Po pierwsze, podrzucę (gratis) trop interpretacyjny do Lekcji anatomii.

W 2014 roku Engelking ma już świeżo wydaną powieść (niepotrzebne skreślić); pohałłakowano (zob. rola lajków etc.) trochę o niej i zapadła cisza. W tym samym roku recenzuje ksiażkę Ottona Dov Kulki Pejzaże metropolii śmierci. Rozmyślania o pamięci i wyobraźni (Czarne 2014). Stoi tam:

Układanie z Auschwitz prywatnej mitologii Kulka czyta przez pryzmat umieszczonego w „Procesie” Kafki opowiadania o człowieku stojącym przed bramą, któremu Strażnik mówi, że brama otwarta była tylko dla niego, a po nim zostanie zamknięta. Nagięciem doświadczenia i prywatnej mitologii Auschwitz będzie w „Pejzażach metropolii śmierci” opis trzech snów Kulki, kolejno z 2003, 2001 i 2002 roku. Doświadczenie samego Auschwitz nakłada się w nich, po pierwsze, na doświadczenie dzieciństwa w Pradze, po drugie, na doświadczenie powtórnych odwiedzin obozu (we śnie Kulki doktor Mengele oprowadza turystów po Muzeum Obozu Zagłady), a wreszcie – na doświadczenie obecności Boga, w którym rabin staje się oświęcimskim kapo, a udręczony Bóg odpowiada, że zawsze tu – czyli w Auschwitz – był. Jednak sny, prywatna mitologia i postacie z wyobraźni autora także są zakorzenione w europejskim imaginarium kulturowym, do którego Kulka należy. [podkr. moje – n.]

I od tego tekstu o Kulce radziłbym zacząć ew. recenzentom Lekcji. Nawiasem mówiąc, to bardzo ciekawa historia; ktoś, kto przeczyta również Pejzaże metropolii śmierci, nie powinien odpuszczać tekstu Anny Hájkovej Israeli Historian Otto Dov Kulka Tells Auschwitz Story of a Czech Family That Never Existed.

Podejrzewam nawet, sądząc po fragmencie Lekcji, że lektura Kulki i o Kulce okaże się znacznie ciekawsza od lektury (b. grubego, donosi wydawca) dzieła Engelkinga.

*

Po drugie, przypomnę postulat z początku blogonoty: ktoś powinien się im [KL] przyglądać. Na zachętę tekst Piotra Kieżuna, jednego z ważniejszych redaktorów „Kultury Liberalnej”, Powrót do Itaki, której nie ma. Pamięć i konserwatywna mitologia. Znalazłem ów poniekąd historyczny rys „warszawskiego konserwatyzmu” zajmującym. Stamtąd pochodzi poniższe (kind‐of) credo:

Totalitaryzm nie zmiótł wszystkiego, spowodował jednak „przerwę w historii” [...]. Nie oznacza to, że nie istnieje już żadna tradycja. Oznacza to tylko, że historyczny fakt zniknięcia niemal całej społeczności żydowskiej, znacznej części inteligencji, a także fakt wielkich migracji nie tylko w przestrzeni geograficznej (emigracja, repatriacje, wysiedlenia, migracja z wsi do miast), lecz również w przestrzeni społecznej (awans chłopstwa), stawia nas w zupełnie innym miejscu, plącze nasze biografie. Przykładem niech będzie piszący te słowa, którego rodzinne, w przeważającej mierze chłopskie korzenie tkwią jednocześnie na Wileńszczyźnie i nad Narwią, a który wychował się w peerelowskim blokowisku w historycznie niemieckich Prusach Wschodnich i od ponad dziesięciu lat mieszka w Warszawie, najbardziej otwartym i dynamicznym mieście w Polsce, które w pewnym momencie znikło z powierzchni ziemi.

To właśnie z doświadczenia tego niechcianego zerwania, które każe też pamiętać, że Polacy uczestniczyli w tym wszystkim na dobre i na złe, bierze się coś, co moglibyśmy nazwać środkowoeuropejskim liberalizmem, a więc rezygnacją z wymuszania moralnej i symbolicznej jedności, podkreślaniem roli osoby i jednostkowego losu. Niewiele ma to wspólnego z „chłodnymi” zachodnimi liberalnymi projektami, choć to właśnie one są najbardziej pojemną polityczną formą, która pozwala uzgadniać lub zwyczajnie istnieć obok siebie poszczególnym symbolicznym porządkom.


PRZYPISY
ordojurek – członek prawniczej mafijki pn. „Ordo Iuris”


PRZYPIS DO PRZYPISU
Niebawem:
 
ordoiuris_uw
 

W rozwinięciu tej zapowiedzi czytamy:

Instytut na rzecz Kultury Prawnej Ordo Iuris we współpracy z Katedrą Historii Doktryn Polityczno‐Prawnych WPiA UW, kolejny raz podjęły wspólną inicjatywę [...]

Zorganizowana przez Instytut na rzecz Kultury Prawnej Ordo Iuris, we współpracy z Katedrą Historii Doktryn Politycznych i Prawnych, konferencja odbędzie się [...]

Z wyrazami szacunku,

Adwokat Jerzy Kwaśniewski
Prezes Zarządu
Instytut na rzecz Kultury Prawnej Ordo Iuris

Prof. UW dr hab. Aleksander Stępkowski
Katedra Historii Doktryn Polityczno‐Prawnych
Wydział Prawa i Administracji UW
[podkr. moje – n.]

Stępkowski:

Aleksander Bogusław Stępkowski (ur. 20 maja 1974 w Londynie) – polski prawnik, doktor habilitowany nauk prawnych, profesor nadzwyczajny Wydziału Prawa i Administracji Uniwersytetu Warszawskiego, prezes Zarządu Instytutu „Ordo Iuris”[3]. Od 2015 do 2016 podsekretarz stanu w Ministerstwie Spraw Zagranicznych.

Odsyłacz [3] prowadzi do KRS, w zapisie z 2013 roku to Aleksander Bogusław Stępkowski jest Prezesem FUNDACJI INSTYTUT NA RZECZ KULTURY PRAWNEJ ORDO IURIS, a Jerzy (Adam) Kwaśniewski (adwokat) figuruje jako Skarbnik. Nie znalazłem (ale też słabo szukałem) poźniejszych zmian tego przyporzadkowania, zresztą jasne jest, że lepiej wygląda, gdy powyższą konferencję organizują nie dwa ordojurki, a szacowny reprezentant UW plus ordojurek.

Nazwałbym tę „sytuację administracyjną” przejęciem. Wszyscy od dawna o tym wiedzą, nielicznych stać na nadal, hm, emocjonalny stosunek do sytuacji.

osoby

Arbitralny i niepełny indeks osób występujących w blogonotach tego bloga

WalterSchnackenberg, Prominenz, 1957
Walter Schnackenberg, Prominenz (1957)

 

Stanisław Barańczak

Justyna Bargielska

Krzysztof Bartnicki

Waldemar Bawołek

Tomasz Bąk

Dominik Bielicki

Agata Bielik‐Robson

Szymon Bira

Maciej Bobula

Luc Boltanski

Josif Brodski

Anna Brzezińska

Wojciech Brzoska

Przemysław Czapliński

Marcin Czerkasow

Krystyna Dąbrowska

Jacek Dehnel

Alicja Dusza

Julia Fiedorczuk

Darek Foks

Agnieszka Frankowska

Ewa Frączek

Tomasz Gerszberg

Maciej Gierszewski

Weronika Gogola

Konrad Góra

Tomek Grobelski

Katarzyna Grochola

Wioletta Grzegorzewska

Zbylut Grzywacz

Jacek Gutorow

Grzegorz Hetman

Bohumil Hrabal

Maciej Jakubowiak

Piotr Janicki

Jerzy Jarniewicz

Krzysztof Jaworski

Paulette Jiles

Ł K / Ł K

Katarzyna Kaczmarek

Barbara Klicka

Izabela Kawczyńska

Patryk Kosenda

Marta Kozłowska

Dawid Kujawa

„Kurzojady”

Andrzej Leder

Maciej Libich

Renata Lis

Kornel Makuszyński

Natalia Malek

Nina Manel

Dorota Masłowska

Harry Mathews

Anna Matysiak

Jacek Mączka

China Miéville

MLB

Andrzej Muszyński

Łukasz Najder

Marian Pankowski

Edward Pasewicz

Kamila Pawluś

Georges Perec

Krzysztof Pietrala

Adam Pluszka

Maciej Płaza

Marta Podgórnik

Jakub Pszoniak

Pascal Quignard

Julek Rosiński

Tomasz Różycki

Bartosz Sadulski

Jakub Sajkowski

Paweł Sarna

Marcin Sendecki

Maciej Sieńczyk

Szymon Słomczyński

Paweł Sołtys

Piotr Sommer

Jerzy Sosnowski

Dariusz Sośnicki

Andrzej Stasiuk

Anatol Stern

Dariusz Suska

Wit Szostak

Andrzej Szpindler

Krzysztof Śliwka

Tomaž Šalamun

Eugeniusz Tkaczyszyn‐Dycki

Olga Tokarczuk

Antonina M. Tosiek

Magdalena Tulli

Szczepan Twardoch

Leopold Tyrmand

Sigurbjörg Þrastardóttir

Ulisses

Błażej Warkocki

Rafał Wawrzyńczyk

Adam Wiedemann

Piotr Wojciechowski

Agnieszka Wolny‐Hamkało

Katarzyna Zdanowicz

Aleksandra Zielińska

Mateusz Żaboklicki

Slavoj Žižek

 

a także pewna liczba mieszkańców Warszawy wg spisu z 1854 roku

Ostatnio wpadłem w jakiś ciąg śledczy, wystarczy wzmianka, wydarzonko, notatka, przypadek – a mnie już ciągnie do gmerania i wygrzebywania. Wiem, że to chorobliwe, ale też powstrzymuję się jak mogę i tylko niektóre śledztwa (wiem, jak bardzo na wyrost jest to określenie) zaowocowały blogonotkami. Ostatnio prześledzone zostało dojrzewanie i klasa własna pieszczocha mediów, właściciela świata, przyjrzeliśmy się też karierze utalentowanego pana Replaya.

To są niebezpieczne zajęcia, skutkujące zbyt często opadem rąk/szczęki, obrzydzeniem graniczącym z rzygankiem (wybaczcie, taki Zeitgeist; kiedyś Marian Brandys prowadził wdzięcznych czytelników na wycieczki Z panem Biegankiem w Abisynii, a dziś, cóż, Z rzygankiem po Polsce) i podobnymi niemiłymi symptomami. Ale czasem nie sposób się powstrzymać.

Na dniach zainspirowały mnie dwie blogonotki: nazywam się milijon [uwaga: nowy link] oraz radio pogarda, najwyraźniej połączone wspólnym tematem, uosabianym przez pana Prezesa „zwolnić wszystkich raz‐raz” Olafa.

Powstrzymam się od szczegółów wygrzebanego materiału. Droga była kręta, rozwidlająca się w dziesiątki ścieżek. Od mieszkańców apartamentowca Le Shangri La w Monako po ekspansję na rynki Ukrainy‐Turcji‐Rosji. Od „jak zrobić karierę wydawcy na handlu perfumami” po olśniewające prostotą i konsekwencją cele strategiczne (na 2013):

[—-] Salony: Wprowadzenie szerokiej oferty asortymentu nie‐wydawniczego (artykuły podarunkowe, papiernicze, wyposażenia wnętrz, akcesoria kuchenne, przybory szkolne, gadgety, itp.)

[—-] Publishing: Tworzenie kontentu na potrzeby sprzedaży w [—-] [przede wszystkim: Salonach]

...czyli „potrzebujemy też własnego wydawnictwa, żeby produkowało kontent na półki jeszcze nie zajęte przez kubki, koszulki i gadgety”.

Śmiałym skrótem przejdźmy od Prezesa „zwolnić wszystkich raz‐raz” Olafa do dokumentu prezentującego Kodeks Etyczny korporacji (tak, też się zdziwiłem). Jest tam szereg bardzo ciekawych zapisów. Na przykład:

II. D. Konkurencja i uczciwe postępowanie

Członkowie Kierownictwa i Pracownicy zobowiązani są starać się postępować uczciwie oraz na warunkach rynkowych z akcjonariuszami, klientami, dostawcami, konkurentami i pracownikami Spółki oraz unikać nieuczciwego wykorzystywania jakiejkolwiek osoby na drodze manipulacji, ukrycia informacji, nadużycia posiadanych informacji niejawnych, nieprawdziwego
przedstawienia istotnych faktów lub stosowania innych, nieuczciwych praktyk. [podkr. moje – n.]

No, chyba że mimo starań nie da się uniknąć i nie wyjdzie. Być może chodzi tu o uczciwość na warunkach rynkowych, istotnie różną od uczciwości bezprzymiotnikowej.

Dowiadujemy sie natomiast, jak zostać „dobrym członkiem grupy korporacyjnej”:

II. F. Korporacyjna działalność społeczna

Członkowie Kierownictwa i Pracownicy, jako dobrzy członkowie grupy korporacyjnej, zobowiązani są za pośrednictwem Spółki wspierać społeczność i prowadzić inne działania społeczne.

Wszystko jasne?

Nie trzeba dodawać, że Kierownictwo jest dla Pracowników życzliwym ojcem‐matką:

IV. B. Przestrzeganie zasad Kodeksu

Członkowie Kierownictwa zobowiązani są promować etyczne zachowanie i budować kulturę opartą na zasadzie przestrzegania zasad etycznych, która:
1. zachęca Pracowników do omawiania z członkami Kierownictwa i innymi, odpowiednimi osobami wątpliwości dotyczących najlepszego sposobu działania w określonej sytuacji;
2. zachęca i Pracowników i innych członków zespołu do informowania o wszelkich przypadkach naruszenia prawa, zasad, regulacji lub niniejszego Kodeksu; oraz
3. nie zezwala na karanie Pracowników i innych członków zespołu za udzielenie informacji w dobrej wierze.

Jeśli natomiast robią to w złej wierze, no to, cóż, zwolnić wszystkich raz‐raz.

Ale najpiękniejsze jest na końcu:

Niniejszy Kodeks zawiera jedynie ogólne wytyczne i nie należy oczekiwać, że udzieli definitywnych odpowiedzi we wszystkich sytuacjach, w których dana osoba może się znaleźć. W przypadku wątpliwości osoba taka powinna zabiegać o dodatkowe wsparcie i wytyczne ze strony Rady Nadzorczej lub Komitetu ds. Etyki (jeśli został powołany).

Nie został.

PRZEPRASZAM za rozmiar i pewną niezborność tej blogonoty, pisanej w niedoczasie, w bólu głowy i oszołomieniu nieustającym potopem (pada i pada, no i robota krzyczy o uwagę).

strumienie

Zaczyna się od starego pomysłu na inny paradygmat GUI niż desktop, na którym pootwierane i piętrzące się w stosach windows pokazują – we właściwy, zależny od typu sposób – zawartość dokumentów. Ten alternatywny paradygmat opiera się na chronologicznym strumieniu zdarzeń‐danych (typu: umówione spotkanie, stworzyłem nowy dokument, nadszedł mail, z kanału RSS wskoczyła nowa pozycja, zmodyfikowałem dokument, tu‐a‐tu skomentowałem coś itd.). Nie jest to koncept zaskakujący, zdążyliśmy się już przyzwyczaić do roli rozmaitych strumieni (danych i zdarzeń), zaskakujące może być co najwyżej postawienie strumieni(a) w centrum, jako kategorii organizującej współpracę osoby (post)ludzkiej z cyberprzestrzenią.

Klops polega na tym, że strumienie więzną dziś w nieco obcym dla siebie środowisku desktopowym. Tam, gdzie możliwa (i pożądana, i potrzebna) byłaby rozmaitość operacji na strumieniach i rozmaitość form ich wizualizacji, mamy żałosny wybór typu „komentarze wątkowane czy ciurkiem?”, bo tak sobie wymyślili implementatorzy konkretnego systemu i guzik ich obchodzi potencjalna przydatność takich np. operacji, jak wydzielenie podstrumienia elementów spełniających jakiś warunek (filtrowanie), łączenie strumieni, wycinanie przedziałów wg czasu, poszerzenie strumienia o elementy wskazywane (referred) przez te już należące do strumienia, domknięcie takiego rozszerzenia (czyli poszerzanie w iteracji, póki można), albo przeciwnie, wydzielenie tych elementów, do których już żaden inny się nie odwołuje), itd. Nie mówiąc już o wstrząsającej możliwości utworzenia lokalnej kopii i zapamiętania wskazanego odcinka strumienia.

Brzmi to dość abstrakcyjnie, polecałbym zatem przećwiczenie wyobraźni na strumieniu blipnięć (kto zaś nie zna blipa, niech zajrzy do ANEKSU na końcu blogonoty). To, co jest tu najistotniejsze, to zuniformizowany schemat danych: każde blipnięcie ma tę samą postać, to od treści zależy, że czytelnik będzie traktował jedno z nich jako komentarz do drugiego (albo i: kilku innych; blipnięcia nie tworzą czystej, drzewiastej hierarchii).

Jest to więc fajnie zmontowana paczka informacji, która świetnie się nadaje na atom komunikacji.

ograniczenia czasu i przestrzeni

Nikt nie jest w stanie objąć (cokolwiek by to znaczyło) całości cyberprzestrzeni. Model desktopowy i klasyczne narzędzia browse & search dają jednak iluzję, że to (teoretycznie) możliwe. Głównie dzięki temu, że metaforyczne papiery na naszym metaforycznym biurku spokojnie sobie leżą tak, jakeśmy sobie zażyczyli, a zmienią się (lub swoją zawartość) na nasze wyraźne życzenie.

Strumienie natomiast pędzą same, jak szalone. Ciągle coś z przodu przybywa, a z tyłu umyka, jako przestarzałe (tzn. wychodzi spoza ram naszego obserwacyjnego kadru czasowego, ten zaś musi być skończony, bo sie dane przeleją).

Dzisiejsze „platformy społecznościowe” typu facebook przez swoją sztywną strukturę stwarzają wrażenie, że informacje tam wprowadzane (przez wyrobników kontentu) są osiągalne, dostępne. Ale to też tylko iluzja. W rzeczywistości strumienie danych (branych z zewnątrz i prezentowanych na wall’ach i tych – zwłaszcza – dopisywanych w komentarzach) są dostępne przez chwilę. Gdy zaś znikną w czeluściach serwerów, trzeba się bardzo napocić, by coś starszego wyciągnąć na światło dziennie i (jakoś) z tego skorzystać.

Gdybyśmy jednak mieli wygodne narzędzia do opanowania tego pędu strumieni, przez filtrowanie, wizualizacje bardziej zaawansowane niż liniowy „ciurek”, tworzenie lokalnych kopii elementów (podstrumieni), którym z jakichś względów chcemy się przyjrzeć na spokojnie (allbo zachować na przyszłość)? Gdyby istniały narzędzia zdolne do przeszukiwania i selekcji danych w całym wszechświatowym strumieniu strumieni zdarzeń‐danych? Chapnąć gdzieś strumyczek dzisiejszego programu TV. Zmięszać go ze strumieniem personalnego kalendarza. Dostrzec film w luce czasowej, o którym chyba kiedyś pisał coś ^michio. Znaleźć jego komentarze z tytułem (czy linkiem do IMDB) w treści i zażyczyć sobie ich poszerzenia o „komcie‐do‐komcia”.

Ale tak się nie da. Jest tyle różnych miejsc, w których obowiązują różne przestrzenie nazw (osób), różne reguły szukania, różne formaty danych. Gugiel ma swoje (znane powszechnie) ograniczenia. Koniec końców pytamy się wprost (jeśli mamy taką możliwość), a autor odpowiada: tu‐a‐tu #mam‐o‐tym‐notkę.

Jedną z głównych przyczyn tego smutnego stanu rzeczy jest zniewolenie komentarzy.

uwolnić komcie!

To na tym polega interaktywny charakter współczesnego internetu: ludzie komentują. Cóż po blogu, gdy brak mu komcionautów. Portale bez foruma czy artykuły bez możliwości skomentowania dzisiejszego internautę odrzucają. W takiej stricte odbiorczej sytuacji stajemy oko w oko ze śmiercią społeczną kultury: wszyscy piszą, nikt nie czyta. Bo po co, jeśli nie można wyrazić swojego zdania. (Tak, dramatyzuję, dla uwypuklenia itd.)

Tymczasem zaś komentarze pozostają we władztwie możnych. Zarządców portali, właścicieli facebooka. To na ich serwerach zamieszkują komentarze, więc czują się ich, poniekąd, dysponentami. Moderują. Kiepsko wyświetlają, nie udostępniają, kasują. Każą się rejestrować, żeby podnieść sobie klikalność i mieć komu wciskać jedyny ważny dla nich strumień: strumień reklam.

Ale mamy enklawy, opierające się najazdowi kapitału na internet. Na przykład Usenet, funkcjonujący dzięki (głównie akademickim) serwerom NNTP, dziś praktycznie martwy. Albo przestrzeń nazw (oznaczających głównie osoby, internautów): adresy mailowe. Owszem, za każdym adresem mailowym stoi jakiś serwer (z mailboxem), ale nawet Google wie, że gmail nie zmonopolizuje w pełni ruchu mailowego; domeny pocztowe (i obsługujące je serwery) długo pozostaną hm, niepodległe (jako całość), bo – cóż – ludzie (i instytucje) chcą/muszą się odróżniać, a sieciowi prowajderzy – zarabiać.

Te dwie enklawy dają (teoretyczną) nadzieję, że możliwe jest uwolnienie komciów spod władzy serwisów i ich właścicieli. Potrzebna byłaby do tego

globalna przestrzeń adresowa

Ale już taką mamy: każdy ma (albo może mieć w sekundę) adres mailowy. A nawet kilka. Niesmak i sprzeciw budzą dążenia takiego facebooka, aby „przywiązać osobę‐w‐sieci do PESELA” (mówiąc metaforycznie). To cholerne korpo usiłuje zamknąć tożsamości sieciowe w swojej hm, globalnej książce adresowej, którą będzie dowolnie i poza kontrolą zarządzać. Niedoczekanie, Zuckerberg!

Są też inne rodzaje potwierdzania tożsamości, np. OpenId. To, co jest naprawdę potrzebne/interesujące, to możliwość (po stronie odbiorcy) sklejania iluś [takich] tożsamości w jedną, nazywalną wg gustu. W ten sposób różne wcielenia tej samej osoby mogę połączyć (razem z ich outputem), można by też tworzyć (łatwo) nazywalne grupy.

Potrzebne też będzie

miejsce na serwerach (w „chmurze”)

aby gdzieś te komentarze (powiedzmy: wyglądające jak blipnięcia) przechowywać. Czy istnieje jakaś technologiczna bariera? Nie, wystarczy wyobrazić sobie zasoby zaangażowane w sieci peer‐to‐peer, rozmaite tam torrenty, sieć TOR itp. No i klasyczny przykład serwerów newsów (Usenet).

Odrębną kwestią jest zdolność przechowywania własnych strumieni (zawierających, bo inaczej nie bardzo ma to sens, kopie danych zassanych z sieci). Tu dwie uwagi. Po pierwsze, i tak przechowujemy (jakim cudem?) gigabajty danych, jeśli nie na dyskach, to w tym czy innym dropboksie. A po drugie – i to jest pocieszające – osoba (post)ludzka jest w stanie interreagować z bardzo drobniutkim wycinkiem całej sieci. Tu limity dotyczą ograniczeń percepcyjnych, nie technologicznych.

Jedynym wąskim gardłem pozostaje

oprogramowanie

Co miałoby robić? Wyobraźmy sobie niniejszą blogonotę. Ma swój adres (permalink, URL). Ktoś gdzieś w sieci mówi coś na jej temat (przywołując ten URL). Nasz software powinien umieć wyłowić tę paczkę informacji z internetu i wstawić do strumienia. Tylko od sprytu konstruktorów UI zależy, jak wygodnie automat wyświetli ten strumień (komciów) za każdym razem, gdy osoba zainteresowana każe (powiedzmy:) przeglądarce wyświetlić na ekranie niniejszy tekst. Co więcej (w zgodzie ze „strumieniową filozofią”), ten (sub)strumień komentarzy możemy włączyć do własnych strumieni, zrobić mu kopię, dopisać własne komentarze (adresujące je „publicznie” albo z restrykcjami).

A portale, facebooki, google+ czy inne psychiatryki24 niech się cmokną w pompkę.


ANEKS

Blipnięcie to paczka informacji, która ma (może mieć):

  • swój URL;
  • odwołania do innych (wcześniejszych) blipnięć;
  • linki prowadzące na zewnątrz [strumienia blipnięć];
  • treściową zawartość: tekst, obrazek, albo embedded video;
  • #tagi, czyli specjalne znaczniki tekstowe, dzięki którym strumień blipnięć może być filtrowany (w intencji: ze względu na treściową zawartość);
  • ^tagi, wskazujące osoby (inaczej: elementy wyróżnionej przestrzeni nazw, przypisanej użytkownikom);
  • autora, czyli wyróżniony ^tag, wskazujący osobę, która powołała blipnięcie do życia.

A wszystko to mieści się w zgrabnym, małym prostokącie na ekranie, w czytelny sposób prezentujacym wszystkie wymienione elementy. Żeby to było możliwe, wprowadzono ograniczenie na rozmiar tekstu [max 160 znaków], niemniej, zdumiewające jest, że w tym schemacie komunikacji – a używamy #ttdkn blipa jako wielowątkowego multi‐chatu – da się przekazać mnóstwo sensownych (i bezsensownych) informacji. Jeśli tylko ma się czas.

Czego tu nie ma? Ano, adresata (blipnięcia). Domyślnie będzie ono widziane [=wyświetli się na tzw. kokpicie] przez te osoby, które obserwują (follow) ^autora, oraz te, dodatkowo, które „zapisały się” na zawarte w blipnięciu #tagi. Ale nietrudno wyobrazić sobie uogólnienie – choćby wg wzoru google+ – w którym brak wskazania adresata oznacza „publiczny” charakter blipnięcia, a jego (jakaś) specyfikacja ogranicza zdolność przeczytania do wskazanych osób (i/lub wyklucza inne).
POWRÓT

wikipedie

Tak wygląda hasło sexism w anglojęzycznej Wikipedii:

en.wikipedia.org / sexism

żeby ująć całą zawartość hasła, obrazek powinien być jakieś 8 razy wyższy. A tak wygląda hasło seksizm w Wikipedii polskojęzycznej:

pl.wikipedia.org / seksizm

jak widać, połowa ekranu się marnuje. Pouczająca jest tzw. dyskusja nad artykułem, zasadniczo nietknięta od października 2009.

Gdy się ją przeczyta, można zrozumieć, czemu nikomu już nie pilno do rozbudowania tego żałosnego stuba do jakoś (jednak) rozleglejszej, wnoszącej wiedzę wersji.

Niniejsza notka powstała jako owoc namysłu nad kwestią: czy polska wikipedia jest, czy też nie jest źródłem (mówiąc kolokwialnie) lolkontentu.

W moim (zob. obie blogrolki) otoczeniu sieciowym bardzo często uznaje się za konieczne podkreślenie – gdy się coś „wikipedycznie” podpiera – że chodzi o anglojęzyczną wiki (czasem francusko– czy niemieckojęzyczną).

No ale co zrobić.


zob. także inny przykład wikipedyjny

Do napisania tego tekstu skłoniły mnie dwa komentarze pod poprzednią blogonotą: tenten. Ostrzegam, że poniżej nie ma nic odkrywczego, a nawet – ciekawego. Miałem jakąś potrzebę napisania tego i tyle.

wizja 0

Radykalnie uproszczony obraz sieci (taka cyberpunkowa wizja poziomu 0) polega na tym, że są węzły i są połączenia między nimi, po których lata se informacja – Lem mógłby dodać:

tam i sam

Z tego wynika poniekąd, że w węzłach informacja jakby się zatrzymuje, stoi (albo: leży; tak to się zresztą zleksykalizowało – to‐a‐to leży na serwerze). Nie jest to układ odosobniony, skądeś się ta informacja musiała w sieci wziąć (nie licząc tej generowanej automatycznie), no i przez kogoś/coś spoza sieci jest konsumowana (i znowu: rosnąca masa informacji jest konsumowana wewnątrzsieciowo, służąc samopodtrzymaniu czy ekspansji).

A więc jedni piszą, drudzy czytają, jedni nagrywają, drudzy oglądają i/lub słuchają, itd. A poza tym jedni to ci sami – ogólnie rzecz biorąc – co drudzy; ważne, że są „w sieci”, choć dla części bardziej dinozaurzej właściwsze nadal byłoby określenie: „przy sieci”.

I, całkiem podobnie jak w Końcu wieczności Asimova, gdzie były wieki energii i wieki materii, różniące się zasadniczo wyborem strony równania E=mc2, tak i sposoby widzenia sieci są radykalnie dwa: skoncentrowane na węzłachskoncentrowane na połączeniach między nimi, a właściwie na fenomenie przepływu informacji.

władza węzłów

Hipertekst jako koncept, potem zelefantniony do WWW, wywodzi się z paradygmatu odsyłaczy. Prawdziwym mięsem są teksty, odsyłacze je tylko (ciągle na nowo) re‐organizują; są czymś wtórnym. To optyka węzłocentryczna. W niej władzę sprawują Serwery, te węzły węzłów, tezaurusy gromadzące teksty (czy w ogóle: informację).

I do tej władzy udaje się siecionauta (z samej nazwy: wędrowiec) po prośbie: daj łaskawie, Serwerze, to‐a‐to; podobno to Przechowujesz.

Ta męcząca czynność chodzenia po prośbie (ongiś idiotycznie nazywana „surfowaniem”) kosztowała sporo wysiłku. Rychło więc pojawiły się Szukacze, które z plotki czy prywatnie nabytej informacji „podobno to przechowujesz” uczyniły główny zasób własnych Serwerów (a właściwie Metaserwerów); idea Biblioteki domknęła się o Katalog i wszyscy przez krótką chwilę byli zadowoleni. Wydawało się, że Teksty się kumulują i indeksują, że serwery są wieczne, że Szukacze prowadzą swą niestrudzoną działalność dla Czystego Dobra Ludzkości (i nie ustaną), że wreszcie zgromadzona w sieci Informacja jest warta tego wysiłku. Jak widać, tylko ślepy nie widział powodów nieuchronnego rozczarowania. A na domiar złego liczba aktywnych dostarczycieli informacji rosła w tempie megaGębonów rocznie.

Sieć węzłocentryczna ugina się pod problemem selekcji pozytywnej (gdzie pójść po prośbie? jak w morzu śmiecia wyczaić to właśnie, co jest mi potrzebne, albo okaże się potrzebne? – i dziesiątki podobnych pytań).

niewola przepływu

Sieć widziana jako nieustannie szumiący w tle, pokrętny, dendryci i właściwie choatyczny przepływ informacji też ma swoje krytyczne pytania. Mniej myślimy o Serwerach i ich władzy, bardziej interesuje nas gdzie się dossać? do czego podłączyć? jak naostrzyć grabki do łowienia w tym wszechomywającym nurcie potencjalnie interesujących nas znalezisk (a właściwie: wyłowisk)?

Prototypami „narzędzi przepływu” były Usenet, listy mailowe i – wreszcie – kanały [channels] (to prehistoryczna nazwa na rozmaite RSSy, podcasting itp.).

W paradygmacie przepływu nie chodzi się po prośbie o informacje, informacja ma psi obowiązek przyjść do nas sama (ale: trzeba się we właściwy sposób przyssać).

Ale znacznie ważniejszym przesunięciem paradygmatu (w stosunku do węzłocentrycznej wizji) jest zmiana w Konsumencie. Który przestał być pajączkiem z latarką w odnóżu, co biega z linka na link, oświetlając zawartość napotkanych węzłów (a jak się znudzi lub znajdzie to coś konkretnego, czego szukał, to wstaje od komputera i idzie oglądać telewizor albo papier). Teraz Konsument jest wielotorową maszyną pochłaniającą naraz wiele różnorakich strumieni informacji (w tym tych, które sam – wespół ze swym „otoczeniem sieciowym” – produkuje, np. w interakcjach, albo pisząc blożek, albo publikując foty z wakacji etc.).

Siedzi taki basza w fotelu, mruczy „daj mi!” i jedynym jego problemem – ale za to poważnym – jest selekcja negatywna. Co pomijać, jak odfiltrowywać bombardujace go kęsy informacji, jakiej przepycharki użyć do zatkanego tysiącem nie przeczytanych RSS‐ów czytnika). To jakościowo inna sytaucja niż sytuacja wygłodzonego wyżła, co biega z nosem przy linkach od węzła do węzła.

trzeba sobie pomagać

Social networks typu fejsbuk, twitter czy blip to (poza innymi funkcjami, np. integracyjnymi) zaawansowane „narzędzia przepływu”. Ich główną ideą jest rekomendacja, a głównym mechanizmem – negatywna selekcja informacji.

Basza wybiera zatem osoby czy instytucje, co do których wie (lub podejrzewa), że informacja przefiltrowana przez nie będzie użyteczna, ciekawa, zabawna. Z wodospadu stale napływających blipów czy twitów wybiera tylko niektóre „cieki” – przez obserwowanie tylko niektórych osób czy przez dyskryminację via tagi. Obfanowuje ciekawe dla siebie persons lub pages w fejsbuku: a one, w jednolity formalnie sposób (to ważne!) karmią go ciurkiem kontentu: co kto ciekawego napisał i gdzie, co X powiedział o Y, gdzie i o której jest impreza, gdzie jest fantastyczny film do ściągnięcia/obejrzenia.

sieć wiara sieć mara

W wieku węzłów walutą był wysiłek poszukiwań, w wieku przepływu walutą jest czas, tracony na ssanie i zatrzymywanie pożywnego planktonu w fiszbinach filtrów swoich. Wiara w niezniszczalne trwanie Serwerów i altruizm Szukaczy jest niczym wobec strzelistych aktów zawierzenia w trwałość Kranów i altruizm Przemysłu Czasu Wolnego i Kultury.

Ale jakoś to się toczy: technologia zmienia paradygmaty zachowań ludzkich (i wzajemnie), wiara napędza biznes, a nad wszystkim unosi się duch nieosiągalnej, choć tak pożądanej Selekcji.

« previous results · more results »