apokryf

notarialna

Tu się informuje, że pisanie niniejszej kroczącej rozpoczęto na tydzień do czerwca 2020, a skończono [wstawię datę, gdy skończę – wstawiam: 29 maja]. Niniejsza jest polekturowym owocem, co się ulągł z powieści Cudze słowa Wita Szostaka. Manuskrypt z tekstem (tak dziś nazywamy autorski plik, w którym przedredakcyjne stadium – a także poziom pisarskiej werwy – poświadczają choćby literówki) trafił tu na poważny czas przed książki wydaniem, którego termin nie jest jeszcze znany. Dlatego niniejsza opatrzona jest taką notarialną pieczątką, że powstała wtedy a wtedy. Jest też protected, ohasłowana; jeśli zostanie upubliczniona, to w okolicach daty premiery Cudzych słów. [DODANESIERPNIU: „okolice” rzecz względna; odhasłowuję, może wrócę do samych Cudzych słów po premierze, nie dbając już o spoilery.]

perspektywa

Najwyższy czas, aby na prozę Szostaka patrzeć całościowo, a nie fragmentarycznie, w izolacji, oddzielnie każdy tytuł. W 2016 miałem hipotezę, że autor ten

cały czas pisze Jedną Ksiażkę, bo rzeczywiście motywy wędrują po jego powieściach jak losy po chochołach [stąd]

ale termin „hipoteza” to nadmierna asekuracja. Szeroko docenia się wielopostaciową, nadprzeciętnie zróżnicowaną wewnętrznie, zdolność stylistyczną tego autora (skrajnymi, wyznaczającymi średnicę przypadkami mogą być Zagroda zębówSto dni bez słońca), niemniej wszystkie teksty Szostaka wywodzą się ze wspólnego „pola motywów”. Można by je (na zasadzie prawdy powszechnej, banalnej) zredukować do pola zainteresowań, obsesji, węzłowych tematów konstytuujących świat wewnętrzny autora‐jako‐osoby, gdyby nie to, że te książki nieustannie i jawnie ze sobą dialogują na mocy świadomej autorskiej decyzji. Owo „pole motywów” nie jest jednak uprawiane na sposób jednostajny, zawsze podobny; można w tej pracy wydzielić podsystemy. Parafrazując: wielospójny Świat Szostaka spoczywa na trzech słoniach [czwartego przepraszam, nie pasuje mi do obrazka], Berilii, T’Phonie i Jerakeenie, stojących na skorupie A’Tuina, wielkiego żółwia.

Wczesnych utworów, zwłaszcza cyklu Smoczogórskiego (2003–2005), poza wyjątkami nie znam, a po polizaniu dostępnych fragmentów – nie żałuję (choć wytrwały szostakolog odkryje tam etymologiczne, antroponimiczne i toponimiczne, praźródła). Zaliczmy je do kategorii preliminaria.

Prawdziwą próbę języka przeszedł (pomyślnie) Szostak w Oberkach do końca świata (2007). To chtoniczny żółw A’Tuin, opowieści sięgające w głąb ziemi, w której zakorzenione są indywidualne losy i ponadjednostkowa historia. Drgania ziemi powołują rezonansem muzykę (w tym: słów), opowiadacz jest w swoistym transie, ocierającym się o trans‐cendencję; z żółwia przejdzie na później [czy: wyżej] motyw kontrowersji apollińsko‐dionizyjskiej, a także topos Chaty, miejsca odosobnionego, które umożliwia szczególne tryby komunikacji i namysłu, enklawy twórczej, możliwości niepowszedniego Spotkania.

Kolejny krok autora okazał się (jak sądzę) krokiem ostatecznym, bezpowrotnym. Z chthonii, elegijnej ofiary (i muzycznego rytu nad ofiarami skrytymi w ziemi, w każdym Miejscu), wyszedł w sferę kosmosu-logosu-[mythosu], w sferę słowa. Odtąd jego domeną stał się namysł nad relacją między mitem a realnością.

Osiem późniejszych książek, a to: Chochoły (2010), Dumanowski (2011), Fuga (2012); Sto dni bez słońca (2014), Wróżenie z wnętrzności (2015), Zagroda zębów (2016); Poniewczasie (2019), Cudze słowa (2020?), można ułożyć trójkami, chronologicznie, wedle cezur oddzielających grupki tytułów okresami „przestoju”; zauważamy lukę w ostatniej trójce, stąd można czerpać (pochopne) wnioski.

Ale od‐słonięcia domaga się inny podział. (Porzucam w tym miejscu Pratchettowe nazewnictwo słoni, parafraza była czysto naskórkowa.)

A więc mielibyśmy triadę triad. Pierwsza z nich to słoń alegoryjno‐symboliczny, złożony z Chochołów, Wróżenia z wnętrznościCudzych słów. Tu się pokazuje systemy mityczno‐symboliczne od środka, w działaniu. Imię, rzecz, zdarzenie odsyłają poza same siebie; znaczą. Opisywane realia są umowne, opisy powszedniości niby znanej, ale (bywa) zaburzonej przez fantastyczną wyrwę Zmyślenia, stanowią w istocie tylko pewne decorum, scenografię, na tle której (i poprzez którą, na wskroś) obserwujemy fabularyzowany dramat społecznej (kulturowej) mechaniki mitu.

Słoń drugi przywraca realność, ale nie wprost. Jego fizjologia oparta jest na wariantywności, tutaj metoda pisarska przenosi się na płaszczyznę metamechaniki mito‐powiadania; rzeczywistość (czym by nie była, dodam rytualnie) jest dostępna jedynie potencjalnie, w wariantowej poli‐deskrypcji. Prozę (w tym słoniu) cechuje „repetytywność z przesunięciem”. Małe uskoki słowa wywołują rozległe ruchy tektonicznie znaczeń i oglądu [ten obraz zawdzięczam autorowi]. Triadę drugą tworzą Fuga, Zagroda zębówPoniewczasie (a jako istotny przypis można dołączyć dramat Pogłosy; 2019).

Na triadę trzecią (niepełną) składają się DumanowskiSto dni bez słońca; luka może prowokować (pochopne?) nadzieje, choć można też (w charakterze przypisu) dołączyć tu tekst‐próbę [quasi‐essay] Niewidome cieśnie (2019). To zwinny słoń bojowy, polemiczny i poniekąd publicystyczny. Z satyrycznym zacięciem. Dwie wymienione książki można wspólnie stematyzować jako ilustracje na kolaps frazesu, zbiorowego („narodowego”) i jednostkowego, odpowiednio; ukrytym bohaterem jest demon hybris. Lot w koszu tego balonu kończy się upadkiem, karą: redukcją do śmiesznotragicznej ograniczonej myślowo gnuśności, karą tym sroższą, im bardziej opisywany podmiot jest jej nieświadomy.

Oczywiście, ta zgrubna żółwio‐słoniowa struktura jest umowna; poszczególne książki bywają w mniejszym lub większym stopniu hybrydowe, porządki są mieszane.

[O wielu spośród wymienionych tytułów Wita Szostaka są na tym blogu noty. Można je znaleźć przez indeks osobowy.]

motywy

Najpotężniejszą parą motywów, wyznaczającą pole pulsu, który podszywa całą twórczość Szostaka, są Odysimaginarium chrześcijańskie (u swych źródłowych początków). Odyseusz, uchodźca mozolnie starający się o powrót z bez‐domności, ojciec utracony, niedostępny, potem przywrócony, ale w postaci kalekiej, opustoszałej, niemownej – nadal, choć inaczej, niedostępny. Syn, porzucony, świadkujący zmaganiom matki z zubożałą doczesnością, wyczekujący znaku od ojca, zawiedziony w nadziejach sam znika, by mierzyć się ze światem [por. np. część TelemachiaZagrodzie zębów]. Matka, opuszczana podwójnie, jako żona i jako podmiot piety. Odys, Penelopa i Telemach. Ojciec, Maria i Syn.

Owo pole pulsu ma swoją nazwę: to Śródziemnomorze, praźródło mitów (wiemy, faktograficznie, że nie pierwotne, ale w naszej kulturze żywe), lęgarnia archetypów, duchowa ojczyzna Szostaka.

Przestrzeń społeczna jest z reguły diasporą, czyli rozproszonym czasoprzestrzennie zbiorem osób połączonych pewną (uniwersalizującą) ideą. W Chochołach to

krakowski Dom (jasne, że wielką literą), odzyskiwany spod PRL‐owskiej komunalizacji w (powrotne) władanie Rodziny (Chochołów). Obserwujemy budowanie harmonii władzy i współdziałania, jej kryzys, upadek, ostateczną anomię; apokalipsę (małą, oczywiście) i przejście na Drugą Stronę. Dom jest (sprawczym) modelem Krakowa, który jest modelem organizacji terytorialno‐politycznej (zatem: Państwa); Rodzinę można (na dzieńdobry) potraktować jako model (również: sprawczy) Narodu, ale w ujęciu chrześcijańskim, nie płasko‐nacjonalistycznym. [stąd]

Ta Rodzina [poniekąd św.] nie jest wszakże oparta na powszednich związkach krwi (czy DNA); to podszyta utopią konstrukcja, roztrzaskiwana następnie w DumanowskimFudze, w każdym z tytułów na swój sposób. We Wróżeniu z wnętrzności mikrodiasporę tworzą ci, co znają drogę do Poświatowa (jakże znacząca nazwa), przecież nie tylko znajomi głównych protagonistów, ale i „trzej pasterze, co zeszli z gór”. Drugą, mglistą diasporę Erebu tworzą ci, których zahaczyła światowa kariera Mateusza. Taką diasporą jest akademia, satyrycznie przedstawiona w Stu dniach bez słońca i serio skrytykowana w Cudzych słowach. W tej ostatniej powieści inną, podwójną diasporę stanowią osoby powiązane z ewoluującą ideą restauracji–tawerny „Isola” – bractwo [poniekąd apostolskie] zorganizowane wokół osiowej postaci Benedykta – oraz dynamicznie zmienny zbiór gości tawerny. Wreszcie w Poniewczasie diaspora (re)konstruowana jest wstecz: opowiadacz zanurza się w czasie i stopniowo wyposaża postacie z własnej przeszłości, dotąd oswojone zestroje emblematycznych własności – zgęstki pamięci, w realniejące biografie.

Powracającym uparcie motywem jest trójkąt erotyczny. W Chochołach narrator, Anna, Zofia. We Wróżeniu z wnętrzności nawet dwa, bo Mateusz, Marta, Sara, ale także Marta, Błażej, Mateusz. W Poniewczasie Marcin, Elena, Ewa. W Cudzych słowach Magda, Szymon, Benedykt (z dodatkowym przepętleniem). Mam swoją mini‐teorię w tej kwestii, ale może tu nie miejsce, by ją rozwijać.

Rozwinięcia będzie się natomiast domagać konstytutywny u Szostaka motyw brat – alter‐ego – agent. W domenie słonia pierwszego sytuacja jest względnie klarowna. Oto syn porzucony przez ojca sam wyrusza na mierzenie‐się‐ze‐światem,

pełni fukcje zasadniczo jezusowe: inspiruje i naucza; zniknął i próbują go odnaleźć, jest naraz pogrzebany i żywy, szukany, ale nieobecny [stąd]

Zniknięty nosi znaczące imię na B. Chochoły: Bartłomiej, Bart–Brat (brat większy bezimiennego narratora). Wróżenie z wnętrzności: Błażej (od łac. blaesus – sepleniący; postać ułomna w mowie), tu zniknięcie odbija się w autolustrze, bo telemachię (i zniknięcie „proste”) podjął Mateusz, na M, a opowiadaczem jest jego brat na B, Błażej, choć w realiach świata przedstawianego nie odzywa się wcale, zamilkł, w tym sensie też zniknięty, może i bardziej. Wreszcie w Cudzych słowach Benedykt, „ten, o którym dobrze się mówi”; zamiast pojedynczego brata, który podjąłby się trudu opowiadania o nieobecnym, Szostak wysyła agenta zbiorowego: braci‐apostołów, opowiadacz jest wieloraki, każda z postaci‐narratorów ma własną, pierwszoosobową historię.

Przełomowym tytułem w kwestii alter‐ego jest Poniewczasie. Tutaj Szostak nie tylko jawnie, na naszych oczach, konstruuje swoich agentów i wypuszcza ich w przędącą się opowieść, lecz także ujawnia własne alter‐ego, swój nom de guerre na rzeczywiste (jakoby) życie [Dobrosław Kot]; to, co dotąd stanowiło lokalną tajemnicę krakowskiego poliszynela, teraz zostaje (co prawda mimochodem) wywleczone. Jest w Poniewczasie wiele sygnałów świadczących o dotąd skrywanym zniecierpliwieniu Szostaka (które, wiadomo, jest symptomem jątrzeń):

Odwiedza mnie Bartłomiej Chochoł. Wraca i ropieje, sączy się. Nie śni się, nie nawiedza, nachodzi tylko czasem i żebrze o jeszcze jedną fugę. Odganiam go, ale robi mi wyrwę i wiem, że ma rację. Nie napisałem Bartłomieja chuja, Bartłomieja buca, zamknąłem się na te rejestry. Czy jednak tak różny Bartłomiej pasowałby do pozostałych? Czy mógłby być dalej Bartłomiejem Chochołem, a nie dopisanym na marginesie obcym wszystkim fugom chujem?

Nie mówię mu o tym głośno, nie rozmawiamy od lat. Ale nie mam w sobie już żadnej fugi, żadnych słów dla Bartłomieja. Gdybym uległ, płodziłbym pogrobowca i umarł. On to wie, ale wraca i nudzi. Odwlekam go, jak wszystko, co ważne. [Poniewczasie, 25 stycznia]

Być może to z tego właśnie zniecierpliwienia bierze się odmienna (choć, oczywiście, umieszczona w tym samym polu pulsu) konstrukcja Cudzych słów czy nawet ich demaskacyjny zamiar; są w tej ksiażce oznaki jeszcze innych (bez mała) rewolucji; wrócę do tego.

Motyw miejsca jest istotny, ale okazuje sie bardziej motywem braku, co nie dziwi, gdy pamiętać, że jednym z głównych tematów Szostaka jest bez‐domność. Owszem, wspominałem już wcześniej o toposie Chaty, Chata jednak nie jest domem, jest w Gdzieindziej i Pocoinnego. Jedna nazwa pojawia się uporczywie: Prokocim, szybko jednak orientujemy się, że jest on (z kolei) w Kiedyindziej. Kraków natomiast, wyjąwszy ChochołyDumanowskiego, można w zasadzie ująć jako nie‐Prokocim, ogólne niespecyficzne Teraz. Dom (czy wyróżnione „osiadłością” miejsce) istnieje przede wszystkim jako element opozycji dom–wyspa. Nawet Dom z Chochołów okazuje się w istocie wyspą; nie przypadkiem w części Prosopon mieszkańcy Domu wsiadają w gondole i płyną ulicami Krakowa zmienionymi w kanały, by spróbować odświętnego zestawu masek i uczestniczyć w karnawale, w rytuale palenia stosów. Na brak wysp narzekać nie można. Poczynając od Matki wszystkich wysp, Itaki, schowanej w motywie Odysa. W karnawałowym Krakowie (Chochoły) pośród wielu innych Wyspa Wawelska. Dumanowski część swojego bogatego życiorysu spędza na „tułaczce po wyspach i portach Śródziemnomorza”. Miejscowość z Wróżenia z wnętrzności o znaczącej nazwie Poświatów także jest strukturalnie wyspą, poza światem, miejscem odciętym; za „dom” służy tu opuszczony dworzec kolejowy. Gdy Lesław Srebroń PhD opuszcza kraj w ramach wymiany międzyuniwersyteckiej, trafia nie do Oxfordu, w ostateczności do Cambridge, jak by chciał, ale na wyspy Finnegany, konkretnie zaś na Wielkiego Finnegana (Sto dni bez słońca). W Poniewczasie Elena, żona Marcina Strzępy, pochodząca z Krety; jego teściowie tam powróceni, odwiedzani (przypomnijmy: jedno z dawnych użyć słowa chthonia adresowało wprost tę wyspę, Kretę). Wreszcie Cudze słowa, w całości, podwójnie czy wręcz po wielekroć, poświęcone idei Wyspy; idei kruchej, łatwo ją opuścić, bardzo trudno powrócić, a gdy się jednak dotrze, okazuje się nie tym, co piliło do powrotu.

Listę ważnych motywów mógłbym ciągnąć, choćby bóg / bogini jako określenie używane wobec ludzi („osoba, która chodzi między nami” wypowiadane w trybie zdumienia) czy liturgia pozasłowna, agapa w muzycznym transie czy (dosłownie) biesiada, zwiastowanie‐poprzez‐jedzenie. Może to kiedyś rozwinę, a może nie – bo katalogi nie wyprowadzają poza same siebie.

Cudze słowa

Napisałem dotąd mnóstwo słów, ale gdy dotarłem do Cudzych, chciałbym zachować lakoniczność, choćby dlatego, że to książka jeszcze nie domknięta (aktem druku itp.). Zacznijmy od struktury: to powieść napisana jako 7 przeplatających się relacji pierwszoosobowych, podawanych (w kolejności pojawiania się) przez: Weronikę, Jana, Józefa, Szymona, Magdalenę, Jakuba, Pawła. Osoba zniknięta, ze znaczącym imieniem na B (Benedykt, „ten, o którym mówi się dobrze”), zasadniczo milcząca, jest stopniowo ujawnianą osią tych narracji.

Paweł jest wykładowcą filozofii, hierarchą akademii (i właścicielem Chaty). Józef pojawił się na początku Poniewczasie, dostał nazwisko Strzępa i tweedową marynarkę, ale został stamtąd wygnany i zastąpiony Marcinem (też Strzępą); kwestię tego przeniesienia wyjaśniają dedykacje do obu ksiażek. Józef jest tu ojcem, Odysem zastępczym, który wytrwał na miejscu, ale i tak został opuszczony przez syna, gdy ten (tak się zdawało) ruszył w swoją telemachię. Magdalena i Weronika – to imiona, które wraz z już wymienionymi czytelnik łatwo zinterpretuje, sięgając po imaginarium chrześcijańskie; pierwsze skojarzenia wydają się słuszne. Szymon, Jakub i Jan – te imiona znajdziemy na liście apostołów; ich narracje tworzą zbiorowego brata, który daje świadectwo.

Tytułowa fraza, „cudze słowa”, zrazu wydaje się niewinna, opisowa. Centralną postacią powieści jest Benedykt, ale mówi się o nim nie jego, a cudzymi słowami, w relacjach innych osób. Na ile można im wierzyć? Rychło pojawia się podczas lektury okoliczność dodatkowa: oto czytając uważnie (starałem się), widzi się, że niezwykłość Benedykta jest cechą przeważnie deklarowaną, a nie performowaną. Zilustruję to na przykładzie różnicy między dwoma zdaniam:

(1) X rzucił ripostę tak celną, że wszystkich aż zatkało.

(2) ...na co odpowiedział X: „[tu treść wypowiedzi X‑a]”; wszystkich aż zatkało.

Tylko w przypadku (2) możemy pokusić się o własny sąd ocenny: czy reakcja zebranych miała podstawy. (A i tak problemem pozostaje wierność tej/takiej relacji.) Zdanie (1) usuwa własne słowa [X‑a], pozostają cudze. Sprawa może się komplikować bardziej, bo co, jeśli zdanie (1) zostało przytoczone nie jako część relacji bezpośredniego świadka (celnej riposty i reakcji zebranych), ale w sprawozdaniu osoby trzeciej (świadek jest osobą drugą, X – pierwszą)? „Cudzość” okazuje się aspektem zapętlonym czy wręcz – rekurencyjnym. A przecież na metapoziomie wiemy, że wszystkie te piętrowe „cudzości” są „własne” osoby znanej z imienia [Wita Szostaka]. Na tym koniec? A skąd. Ale urwijmy. Zdania typu (1) przeważają w powieści, o Benedykcie „mówi się dobrze”.

Mamy współcześnie pojęcie fake news, nie poświęcamy mu należytej uwagi. Termin „apokryf”, wybity w tytule niniejszej blogonoty, jest szacowny, obrósł w tradycję hermeneutyczną. Zasadniczo chodzi w nim o relację niepewnego autorstwa, być może celowo sfałszowaną, być może to dokument spreparowany później, niż wynikałoby z deklaracji zawartych w tekście; ‘być może’-ów może być więcej. Centralną kwestią jest legalność dołączenia apokryfu do „kanonu”.

Lakonicznie powiem tyle: Cudze słowa są grą‐rozprawą dotyczącą roli apokryfu w mitogenności. Czytelnik da się zaskoczyć.

Wróćmy jeszcze do „fabuły”. Benedykt, ongiś najbardziej obiecujący adept filozofii, ulubiony uczeń Pawła, porzuca akademię i znika. Gdy wraca, zakłada w Krakowie wespół z innymi osobami restaurację–tawernę pod nazwą „Isola”. Co po włosku oznacza „Wyspa” (pochodne słowa, np. isolato, „odosobniony”, potwierdzają natychmiastową intuicję etymologiczną). Praktykuje się w niej kuchnię Śródziemnomorza, i to nie ot tak, ale jako formę pozasłownej liturgii, ewoluującej w stronę prostoty i poszerzenia kręgu wyznawców, tj. stołowników, na przykład o bezdomnych. Znajomy wzór? No przecież.

A jednak. Charakterystyka „repetytywność z przesunięciem” padła wyżej w odniesieniu do imperium słonia drugiego. Upieram się, że Cudze słowa to słoń pierwszy, ale sprawia mi przyjemność obserwowanie dynamiki tej gry (choć na zupełnie innym poziomie): między powtórzeniem a zmianą. Jak już mówiłem, czytelnik da się zaskoczyć Ujawnianiem; ja się dałem.

Na koniec parę uwag „na prawach recenzji”. Relacja Józefa, ojca. Można ją czytać potrójnie. Józef‐cieśla. Odys stacjonarny. Relacja przywołująca kolejny raz Kiedyindziej (Prokocim). Poczwórnie: pamiętam o dedykacji do książki. Niemniej, nieco mnie znużyła w lekturze, nie drobiazgowością (wiedziałem, że drobiazgowość prowadzonej w zupełnie innym, zmiennym rejestrze stylistycznym relacji Jakuba musi być czymś równoważona), a tonem. Ale jestem dopiero po pierwszej lekturze.

Wracam też do zapowiadanej, dostrzeżonej (bez mała) rewolucyjnej zmiany. W dotychczasowych powieściach nie brakuje postaci mocnych, sprawczych kobiet. Ich własne słowo jest jednak pomijane. Problem został ujawniony w Poniewczasie (powieść Eleny – pod znamiennym tytułem Nieistotny – zignorowana przez męża, Marcina Strzępę, zawodowego redaktora; zapis z 7 lutego). W Cudzych słowach po raz pierwszy kobieta zyskuje własny głos; relacja Magdaleny.

Co więcej, to głos radykalny. Gdyby podstawić pod Magdalenę Marię (z Magdali), aby przenieść homeomorficznie sytuację w stosowne czasy, jej krytyka akademii (faryzeuszy; miejmy wzgląd też na przeszłość Pawła) idzie znacznie dalej niż znane Jezusowe postulaty wygnania. Jej krótkie, porozdzielane gwiazdkami akapity mają w sobie wittgensteinowską dążność do przegryzienia się przez język na wylot.

Gdybym był autorem; gdybym suflował redaktorowi, postulowałbym [SIERPIEŃ: wycinam treść owych mglistych postulatów; do powieści podszedł potem redaktorsko Dariusz Sośnicki, obaj (z autorem) bodaj zadowoleni z tego spotkania; reszta będzie (nową) lekturą].

Rolę Weroniki, drugiego kobiecego głosu, pominę tu milczeniem.

piękna rozmowa?

W tomie pierwszym Józefa i jego braci Thomasa Manna, w rozdziale „Dwugłos”, jest taki, poniekąd programowy, fragment:

Znane i nienowe były to dzieje, które tu wymieniał. Każdy członek plemienia i rodziny od dziecka znał na pamięć genealogię i starzec korzystał jedynie ze sposobności, by ją w formie rozmowy powtórzyć i stwierdzić. Józef pojął, że rozmowa miała być „piękna”. „Piękna Rozmowa” oznaczała taką rozmowę, która już nie służyła pożytecznej wymianie zdań i porozumienu w sprawach praktycznych lub duchowych, lecz wyłącznie przywoływaniu i wypowiadaniu rzeczy obustronnie znanych, wspominaniu, potwierdzaniu i budowaniu. Był to mówiony dwugłos, jaki zawodzili pasterze nocą na polu przy ognisku, zaczynając od słów: „Czy wiesz o tym? Wiem dobrze”.
[Czytelnik 1988, przeł. Edyta Sicińska]

U Szostaka ani wiem, ani dobrze. Rozmowa, którą z nim prowadzimy, w ramach opisanej gdzie indziej współ‐bieżności, jest w pewnym sensie rozmową piękną, tj. taką, w której nie mam wątpliwości co do klasy w ogóle, a w szczególności – języka. Ale to rozmowa wywrotowa. O czym przekonuję się, wracając do rzeczy niby już przeczytanych i zaabsorbowanych, znajdując w nich nowe tropy czy pominięte wcześniej ukorzenienia; nieustanny potencjał wywracania powziętych przekonań. Cudze słowa również przemycają – jak koń trojański – solidną porcję wywrotowości.

powrót do Chochołów

Czy pamiętasz, czytelniczko, która już (oficjalnie) poznałaś nom de guerre Szostaka IRL, że w Chochołach wśród wielu innych krakowskich niemiejsc występuje także klub, początkowo muzyczny (z którego poszła schizma między Kapelą Chochoła a Kapelą Kozła [Ostrowskiego]), potem pełniący też rolę centrum informacyjnego czy wreszcie wręcz sztabu rewolucji? Czy pamiętasz, jak się nazywał?

Nazywał się Dobry Kot.

A czy pamiętasz, czytelniku, ostatnie zdanie Chochołów? Brzmi ono: „Będziemy żyli na wyspach.”

Szostaka ostatnio zajmują szczególnie dwa zagadnienia: u‐chodzenia i wy‐chowania. Na jaki tytuł złoży się podwojone „cho”?

To są krotochwile. Niemniej, całkiem na serio – autor się za to wścieknie albo przynajmniej spojrzy krzywo – uważam, że właśnie Chochoły, ta arcypowieść, są pramatrycą zmyśleń i namysłów Szostaka. Warto do nich wracać.

A już na pewno zasadne jest twierdzenie, że nie ma szostakalogii bez znajomości tej powieści. Sam niebawem wrócę jednak jeszcze wcześniej, do Oberków. A może do ponownej lektury Cudzych słów; coś mi z pewnością umknęło.

aneks sierpniowy

(o arcypowieściowości Chochołów)

Ze znaczenia tego prefiksu wytłumaczam się Doroszewskim. Chochoły to powieść gęsta, śmiała i obfita; omawiane wyżej w blogonocie pole motywów Szostakowych tam właśnie ma swoje pra‐zarysowania. Można tego dowieść; tytułem ilustracji cytat, predyktywne sformułowanie celu i metody Poniewczasie:

Czło­wiek zawsze jest nie­go­towy, goto­wość przy­cho­dzi za późno, ponie­wcza­sie. Powta­rzamy potem w myślach zaprze­pasz­czone chwile, ukła­damy w wersy to, co mogli­by­śmy powie­dzieć, gdy­by­śmy wtedy byli gotowi, roz­pa­mię­tu­jemy kroki i gesty, pla­nu­jemy je i cyze­lu­jemy, jak­by­śmy tym nie­wcze­snym pro­jek­to­wa­niem mogli wpły­nąć na prze­szłość, prze­kie­ro­wać zaist­niałe już światy na inne tory.
[II. Ethos, 4]

Nadrzędnie, nad‐tematem Chochołów jest napięcie między mito‐stwórstwem a mito‐klęską, ze szczególnym uwzględnieniem „polskości”, ze szczególnym uwzględnieniem młodszości inteligenckiego narratora. Owocuje ona dyspozycją pro‐urojeniową, oscylującą między śmiałym sięganiem po fantazję (wręcz światostwórczą) a osunięciem w paranoiczne podejrzenie spisku; wewnętrzny świat telemacha, któremu starsza, aktywna (przesunięta w mit) wersja odebrała możliwość żeglugi realnej. W późniejszym pisaniu Szostaka znajdziemy wiele wariantów tej figury (wariant maksymalnie przesunięty w stronę groteski – w Stu dniach bez słońca).

Widzę tu też (czyhałem na okazję, by o tym wreszcie wspomnieć) ciekawą paralelę: miedzy Szostakiem a Piotrem Wojciechowskim, który swoją ksiażkę założycielską dał w podobnie młodym wieku. Tyle że Wojciechowski zaczął od szkicowego „wesołego i brawurowego zmyślenia”, a potem szedł w stronę prozy coraz gęstszej, obfitszej i „poważniejszej” (mam tu na myśli okres peerelowski), gdy drogę Szostaka wyznaczają u początków 500‐stronicowe Chochoły, a potem na różne [zwięźlejsze] sposoby je przekracza, pogłębia i wy‐drąża.

Wobec czego zachęcam ponownie: w oczekiwaniu na premierę Cudzych słów, sięgnij, czytelniczko, która nie czytałaś jeszcze Chochołów, po tę właśnie powieść.

reply

Your email address will not be published. Required fields are marked *