z-archiwum

You are currently browsing the archive for the z-archiwum category.

[z blogonoty z września 2009]

[...] wróćmy do Queneau. [...] wypada wreszcie co nieco przytoczyć.

Banalna historyjka o zdarzeniu w autobusie opowiedziana na 99 różnych (bardzo różnych) sposobów. Kanoniczna wersja (tryb neutralny) idzie tak:

Sprawozdawczo

W esce, godzina szczytu. Typek na oko dwudziestosześcioletni, flaczasty kapelusz o wstążce zastąpionej tasiemką, szyja przydługa, jakby naciągnięta wzwyż. Ludzie wychodzą. Typ, o którym mowa, wścieka się na sąsiada. Zarzuca mu, że go potrąca, ilekroć ktoś przechodzi. Płaczliwy ton, który chce być przykry. Widząc wolne miejsce, rzuca się do przodu.

Dwie godziny później spotykam go na Cour de Rome, przed dworcem Saint-Lazare. Jest z kolegą, który mówi: „Powinieneś zafundować sobie przy płaszczu dodatkowy guzik”. Pokazuje mu gdzie (przy wycięciu) i dlaczego.

I teraz, wiedząc już, o co chodzi, jedziemy:

Pierwszoosobowo

Ubranka mogłem się dziś nie wstydzić. Zainaugurowałem dziś nowy kapelusz, i to całkiem w dechę, a także prochowiec, w którym czułem się byczo. X, co napatoczył mi się przed dworcem Saint-Lazare, aż wyłaził ze skóry, żeby zepsuć mi frajdę, próbując udowodnić, że ciuch jest zbyt wcięty i nie obejdzie się bez doszycia nadliczbowego guzika. Bądź co bądź nie śmiał się czepiać przynajmniej dęciaka.

Tuż przedtem zmyło się zdrowo łeb pewnemu żłobowi, który jawnie próbował dać mi się we znaki, ile razy ktoś się przepychał przy wejściu czy wyjściu. Rzecz rozegrała się w jednym z tych zakichanych chamobusów, co pękają od hołoty jak raz w porze, kiedy muszę z któregoś skorzystać.

[słowniczek wyrazów i zwrotów trudnych; w dechę – przyjemny, szykowny itp.; byczo – przyjemnie, dziarsko itp.; frajda – przyjemność itp.; dęciak – kapelusz; żłób – osoba nieprzyjemna, niewychowana itp.; przyp. – n.]

Pominę tryb Pierwszoinnosobowo (relacja żłoba), bo długi (i nie chce mi się tyle przepisywać). Skaczemy do:

Trzynastozgłoskowo

Wsiadłszy razu pewnego w linii S autobus
Ujrzałem głąba ekstraklasy, co na globus
Z kwaśnym wyrazem twarzy nadział kapelucho
Z jakimś sznurkiem miast wstążki, zsunięte na ucho,
Zrzędząc przy tym, choć młody, nad rzekomym pechem,
Prężąc szyję przydługą, zionąc zgniłym dechem,
Jako że pewien sąsiad, co się zdał stateczny,
Trącał go wciąż (a był to zarzut niedorzeczny),
Ilekroć człek kolejny, sapiąc tudzież ziając,
Właził, na obiad w gniazdku domowym zdążając.
Zląkł się jednak skandalu ów żałosny ciołek,
Polazł na wolne miejsce i siadł tam jak kołek.
A gdym już na Brzeg Lewy kończył wsteczną turę,
Napotkałem powtórnie nędzną kreaturę,
Wysłuchującą rady kiepskiego dandysa:
„Przesuń, stary, ten guzik, bo ci plisa zwisa”.

I już kończymy tę krótką wycieczkę:

Synkopowo

Wżę do autosu pnego pozerów. Użam meńca w flapeuszu i z szydłużyrafują. Złogonny psażer, bo go pąca, gdy inodzą. Ptem zmuje wolsce.

Spokam go pórnie przy Courome, gdzie jaś znomy nazuje mu dyć gzik dla egancji.

Oczywiście, przełożył Jan Gondowicz.

[Niniejsza blogonota jest złożeniem dwóch zamierzchłych archiwalnych, z lat 2007–2008.]

*

Karolina Naimska mieszkała we własnej kamienicy, na Orlej. Mieszkał tam także Adam Naimski (egzekutor) i Karol Naimski (asesor sądu kryminalnego). Jakób Naimski miał kamienicę na Pokornej. Inny Jakób Naimski (właściciel browaru) mieszkał u Hersza Mandenfronsa na Białoskórniczej. Piwowarem był Ludwik Naimski, miał dom z browarem na Wiejskiej. Razem z nim mieszkał Józef Naimski, urzędnik. Inny Józef Naimski miał kamienicę i browar na Żurawiej.

Na Orlej, obok Karoliny Naimskiej kamienice mieli Michał Beregsohn, Karol Majerdyng, Maciej Nowakowski, Adam Lipiński. Za domem Leona Krupeckiego był pałac Samuela Mochaubta, a potem dom Wolfa Rosena.

W kamienicy Karoliny Naimskiej mieszkali Cezar Austen (urzędnik), Józefa Diażdżewska (kucharka), Daniel Grzybower (farbiarz), Słama Hantower (kupiec), Hersz Kleinmann (krawiec), Ludwika Kukowska (kucharka), Fajwel Lewinsohn (nauczyciel), Fiszel Malenki (bakałarz), Wawrzyniec Maryański (handlarz leguminy), Markus Parawan (subiekt handlu), Abram Rotmil (blacharz), Matylda Rutz (baletniczka), Eleonora Sachs (utrzymująca się z własnych funduszów), Icek Szaregroder (szkolnik), Małgorzata Szlachcińska (kucharka), Ludwika Szturm (kucharka), Bina Szyt (kucharka), Pinkus Tarfsztein (handlarz leguminy), Dawid Weszer (kupiec) i Andrzej Włodarski (stolarz).

Ten dom nosił numer 804 i należał do cyrkułu 7.

Te dane pomieszczone zostały w Skorowidzu mieszkańców miasta Warszawy z przedmieściami na rok 1854 ułożonym pod kierunkiem Zarządu Policyi.

Znalazłem go w sieci, szukając kobiet o nazwisku Truskolaska. W 1854 w Warszawie mieszkały trzy. Aniela była emerytką, mieszkała na Dziekance, przy kościele Karmelitów Bosych. Konstancya była kucharką i mieszkała na Twardej. Salomea utrzymywała razurę na Chłodnej, w domu Tekli Witernickiej.

Razura to dawna nazwa golarni. Wyraz pochodzi z łaciny. Dziś oznacza głównie wyraz wyskrobany (usunięty mechanicznie) z tekstu. Nie znam nikogo, kto by go używał na co dzień.

*

Jaki może być powód szukania w sieci kobiet o nazwisku Truskolaska? Niejeden. Ale jednym z lepszych byłby wierszyk Eugeniusza Tkaczyszyna‐Dyckiego.

czytelnia humanistyczna

a ja bym jadł truskawki z panią bibliotekarką
Truskolaską zakopany w pościeli gdzieś na końcu
świata który składa się z samych pieszczot
i z obietnicy że się nam należą wszystkie poziomki

zakopany w pościeli gdzieś na końcu świata
który dopiero wtedy staje się ponętny
jest on raz słodką truskawką a raz uniwersytecką
biblioteką odkąd lubię przyglądać się

Truskolaskiej: to dzięki niej człowiek się nie nudzi
choć ona tylko krząta się kręci pupą w czytelni
humanistycznej wchodząc między rzędy ławek abym nigdy
później nie był sobą równie często zajęty

p

Padół, właściwie dolina okolona górami. W przenośnem literackiem znaczeniu, ziemię naszą nazywamy padołem łez, niedoli lub szczęścia.

Pessymizm, ob. Optymizm.

Petyta, tak zwano u nas nieuprawniony rodzaj dziesięciny, który od ludu wybierali sobie wikary z organistą, niby uproszoną i dobrowolną ofiarę. Ciężar ten dotkliwy dla ludu, który tracił najplenniejsze snopy zboża, dopiero w roku 1801 zniesiony został.

Piekło. Wyraz piekło znaczy w ogólności miejsce głębokie i podziemne, oddalone od oka ludzkiego. Pismo Święte daje imię piekła miejscu, gdzie były zatrzymane dusze sprawiedliwych zmarłych, przed przyjściem Jezusa Chrystusa i do którego zstąpił był boski Zbawiciel. [...] Ale zwyczajnie rozumieją przez piekło miejsce, gdzie potępieni doznają mąk. Piekło jest strasznem miejscem, gdzie są połączone wszystkie boleści, gdzie nie masz ani porządku, ani odpoczynku, lecz gdzie panuje wieczna okropność; jest to siedlisko zamięszania i nieładu; słychać tu tylko wrzaski wściekłości i rozpaczy. [...]

Pijawka [...] W szpitalach paryzkich od roku 1829–1836 zużywano 5–6 milijonów pijawek, które kosztowały około półtrzecia milijona złp. i za pomocą których rocznie 1,700 cetnarów krwi przelewano. Ponieważ zwykłemi drogami nie można było zaspokoić żądań, a nawet niziny Węgier nie dostarczały dostatecznej ilości pijawek, przeto w wielu miejscowościach zajęto się ich hodowaniem, szczególnie we Francyi, Anglii i Niemczech [...] Handel pijawkami jest niemałej wagi; niemcy zakupują je w Węgrzech, Polsce, Rossyi południowej, Turcyi, Azyi mniejszej i Egipcie i do innych krajów wywożą. Głównym placem handlowym jest miasteczko Raszków w w. ks. Poznańskim, gdzie trzej kupcy w roku 1842 sprowadzili z pomienionych krajów 2,150,000 sztuk pijawek i razem z pozostałymi z roku poprzedzającego posiadali ich w 1843 roku 3,550,000 sztuk, z których 3 milijony sprzedali po 46 talarów za tysiąc. We Francyi handel pijawczany jest także znakomity [...]

Pikieta, pierwotnie wyraz ten oznaczał w strategii oddział żołnierzy z 50 ludzi złożony, później pojedynczo rozstawione straże, lub w mniejszej liczbie. W pospolitej mowie oznacza gamratkę żyjącą z nierządu [...].

Piław, potrawa wschodnia, z gotowanego ryżu w wodzie albo w buljonie, tak żeby ryż nie był rozgotowany, na który wylewa się masło roztopione, i kładą się kawałki mięsa smażonego lub pieczonego. Persowie zwą pilau, Turcy Piław. W starożytnej Polsce znaną była przy bliższych stosunkach z Turkami.

Piłka do gry, kula sprężysto napchana wełną lub siercią, skórą obszyta, rozmaitej wielkości. W naszych czasach zastąpiły dawne piłki, nowe wydęte z gutaperki.

Plinie, czyli gra w metę, to jest gonitwa o więźnia: w dawnych szkołach polskich zwana obóz, albo capttivus.

Plombator, urzędnik kancelaryi rzymskiej, który zawiesza przy bullach plomby, czyli pieczęcie na ołowiu. Ma prawo nosić suknię fijoletową.

Podlotka, w języku łowieckim, młoda dzika kaczka, która już podlatuje. W pospolitej mowie, nazywamy młode dziewczątka, które już wyrastają w dziewice.

Podorożczyzna, na Rusi i Litwie, ciężar ludu wiejskiego odbywania z polecenia dworu, dwóch dróg wielkich po 50 lub 60 mil, i dwóch mniejszych po mil 20 do 30 rocznie. Później zamieniono ten samowolny obowiązek, na kmieci narzucony, na opłatę pieniężną.

Podwojewodzy, był to urzędnik w Polsce, zastępujący w niektórych czynnościach wojewodę. Sądził za niego sprawy w Koronie, mianowicie żydowskie. Akta wojewodzińskie zwykle zachowywane były w bóżnicach i podwojewodzy schodził do bóżnicy dla znoszenia się z kachałem i rozsądzania spraw o krew między żydami. Sprawy krwawe żydowskie były wojewodom dosyć przyjemne, bo do ich kieszeni wnosiły opłaty karne czyli tak zwane winy. O inne sprawy miedzy żydami samemi nie chodziło w cale i żydzi je sądzili. Było obowiązkiem wojewody pilnować miar handlowych, przeto po kraju jeździli także podwojewodzy. Mały ten urząd był w ogóle powabnym. [...]

[z Encyklopedyi powszechnej Samuela Orgelbranda, z lat 1859–1868; wytł. moje]

Kiedy boleśnie odczuwam (nie chcę tu uogólniać, mówię za siebie) ułamkowość, przygodność, „okruchalność” – słowem, przypadkowość i zbędność – prowadzenia tego tu bloga, chwytam się jednej z dwóch brzytew, a czasem, w chwilach szczególnego podtopienia, obydwu naraz. Po pierwsze, przypominam sam sobie, że to świadoma strategia „antyprzypisaniowa”; blog to ma być kapryśny, nieprzewidywalny (co nie do końca wszakże się udaje), osobny, nic‐nie‐znaczący w żadnym z możliwych całościowych porządkach, obrządkach i rachunkach. Dlatego przyjemność sprawił mi andsol, klasyfikując w swym blogrollu mój blog w kategorii „Kiplingowe koty”: wymarzony przydział.

Drugą brzytwą jest przeczucie‐nadzieja, że za tym chaosem kryje się jakiś porządek, którego ujawnienie i wypowiedzenie jest długofalowym motywem mojego pisania (bo takiego hm, przymusu pisania w stanie czystym to ja nie mam; sprawdziłem: milczenie całkiem nieźle mi wychodzi). I że ten porządek nie jest, a przynajmniej nie musi być, jednym z towarów wyłożonych na półki supermarketu idei. Mam bowiem odruch (arystokratyczny, hehe), żeby wierzgać przeciwko poprzestawaniu na „byciu wyznawcą”, „byciu fanem”. Jakoś uchybia to estetyce/etyce myślenia. Czy czemuś.

Najbardziej interesuje mnie podszewka. Ukryta, często nieuświadamiana, czasem ujawniająca się we fragmentach matryca myślowa (światopoglądowa, ideowa itd.) rządząca z podglebia osądami, ocenami, postulatami. Siłą rzeczy najbardziej sobie cenię tych autorów, którzy kopią, ryją, odsłaniają – nazywają – owo „zasłonięte”. Niech się nawet mylą, myślę, ten trud sam w sobie jest ciekawy i wart kibicowania (komentowania itd.). Przeciwieństwem takiej postawy jest postawa niwelująca, która polega na zamazywaniu różnic, na „uniwersalizowaniu” pod hasłami zdrowego rozsądku, na unieważnianiu konfliktu itp. W największym skrócie: nazywanie dynamizuje, niwelowanie banalizuje.

Mój niegdysiejszy dobry kolega, wyposażony w niebagatelną inteligencję i badawczą dociekliwość, zwykł chętnie (bo i poczucie humoru miał niemałe) sięgać po bon‐moty, które na pozór wydawały się śmieszną grą słów, ale pod spodem kryły istotną intuicję, poznawczą i porządkującą. Jednym z jego postulatów, właściwie uniwersalnie stawianym, była dyrektywa, aby pracę (myślową, rozpoznawczą) zaczynać od ustalenia, co jest czym czego. Nie tylko, zwróćcie uwagę, „co jest?”, albo „czym jest?” (w syntezie prowadzące do „co jest czym?”), ale jeszcze czego (jest to coś, co jest czymś).

Jak się przyjrzeć uważniej, rozpoznamy w tym bonmocie semiotyczną triadę Peirce’a. Zainteresowanych taką paralelą odsyłam tu jednak do literatury przedmiotu.

Mój kolega sam nie wyszedł zbyt dobrze na własnej dyrektywie poznawczej. W połowie lat 90‐tych stał się namiętnym czytelnikiem „Najwyższego Czasu”, z‑UPR‐zył się prawie do stopnia namiętnego zaślepienia; rozmowy stały się trudne, choć (co podkreślali świadkowie), prowadzone były bardzo przyzwoitą polszczyzną. No i nie zdziwi was fakt, że jak pracował na państwowej posadzie w tzw. sferze nauki, tak pracować tamże nie przestał.

Wydaje mi się, że zabrakło mu cierpliwości na meta‐krok. Mianowicie na postawienie pytania: „co jest czym czego” czego czym jest?!

Etnogeneza jest czymś fascynującym. Mam tu na myśli zjawisko ginące w mrokach, starodawne, niedocieczone; bardziej też etno‐lingwo‐kulturogenezę niż cokolwiek węższego. W pacholęctwie z całej możliwej historii ten fragment pociągał mnie najbardziej, na sposób nieodparty i magiczny. Wertowałem nie tak znów chudą, ale i nie z tych najopaślejszych historię powszechną (a właściwie jej tom pierwszy) w poszukiwaniu jednego: wskazówek co do miejsca i trybu pojawienia się nowego (na scenie historii) ludu.

Szybko wykryłem, że są dwie etnogenezy: pierwsza polega na tym, że jakiś lud, co siedział przedtem tam‐a‐tam i właściwie istniał tylko z hipotetycznej nazwy, nudził się tym siedzeniem (tzn. rozrósł się zanadto, był pchnięty „od tyłu” przez jakichś kompletnie już nieoznaczonych najeźdźców, albo dopadło go takie czy inne stepowienie), i znudziwszy się dostatecznie, ruszał w drogę, objawiając się konkretem nadejścia ludom, które już raczyły „zaistnieć”, tzn. wcześniej złapały kontakt z historią. Ale, oczywiście, pozostaje pytanie: a skąd owi przybysze wzięli się w swej pierwotnej siedzibie, tzn. tam‐a‐tam? Na to pytanie możliwe są dwie odpowiedzi:

1. z‑jeszcze‐gdzie‐indziej, czyli z jeszcze pierwotniejszej i dawniejszej siedziby

albo:

2. Spoza.

Pierwsza tylko przemieszcza problem, nie rozwiązując go. Dlatego właściwsza wydaje się ta druga, która zarazem ustanawia drugi rodzaj etnogenezy. Spoza.

Cóż to jednak znaczy? To proste. „Spoza” oznacza „spoza geografii”, oznacza jakieś ubi leones. Moja średnioopasła „Historia powszechna” była, wbrew pozorom, dość europejskocentryczna, więc w pierwszym tomie podawała tylko jedno Spoza: z gór (drugie, zza morza, zostawiając na omówienie dziejów okolic X‑XV wieku). Nie dam sobie nic uciąć w obronie autentyczności tego cytatu, ale mam nad wyraz mocne przeświadczenie, że nie jeden raz natknąłem się (w tym naukowym dziele) na określenie w rodzaju „lud Ten‐a‐ten wyroił się z gór”; czasem podawano nazwę geograficzną owych masywów czy łańcuchów.

Z drugiej jednak strony, mając na uwadze konsekwencje ustanowione przez mitochondrialną Ewę, rozumiemy, że wszelkie wyrojenie się z gór jest wyrojeniem wtórnym, drugim. A rozumiejąc to, wpadamy na trop prawdziwego sensu Separacji, rozdzielenia tego, co było kiedyś jednym, na trop Schizmy: Ekspansji albo Ukrycia. Może jeszcze do tego wrócę; na razie zbieram przyczynki – o rzekomym pochodzeniu Chazarów od Goga (a właściwie Magoga), o tym, czemu figura Starca z Gór jeży włos, a Starzec zza Morza tonie, utonąwszy zaś – przestaje istnieć również z mocą wsteczną; o tym, że... muszę przerwać, bo czeka mnie jeszcze jedna uwaga, nim zaprezentuję wam Aneks.

Oto ta uwaga. Zauważyliście, że wszelkie drugie jest ciekawsze (heteronomiczne, niepokojące, stawiające pytania o powód i sens) od pierwszego? A w sprawie Budyniów (uważam, że to zmiękczenie jest usprawiedliwone) trzeba powiedzieć tyle: nawet jeśli ich pierwsze (nadgryzione Aneksem) Wyrojenie było Urojeniem, to ich ewentualne obecne (?) lub przyszłe wyrojenie – już nigdy nie będzie pierwsze. Nigdy.

Aneks
[o zbawiennem wpływie Budyniów na łagodność słowiańską]

Skimnus Chiota, we swoim opisie Czarnego morza opowiada: Na wschód Dniepru, po nad morzem, mieszka lud mający mnogie pokolenia z nazwisk nieznane. Ci pomorzanie, są tyle pobożni, że zwierzętom żadnej nie czynią szkody, domy mają na wozach, na obyczaj Skolotów[*], używają końskiego mleka, żyją we spólności dóbr najdokładniejszéj. Z tego ludu wyszedł mędrzec Anacharsis[**]. [...]

Ritter Arimaspów uważa za stan rycerzy i szlachty, a Argippeów, najsprawiedliwszych Sarmatów, Pomorzan i Gelono‐Budinów, za stan duchowny, za kapłańskie osady Buddy które z górnej Azyi, z Baktryi, nad Czarne morze, do północno‐zachodniéj i do południowo‐zachodniéj Europy zanosiły wykształcenie. Starożytny Buddizm, rolnicy, rycerze; duchowni — samoistni, niczem nie przywiązani do owych Skolotów [...]. Jakże wysokie znaczenie Budinów, którzy nawet zewnętrznie przynieśli do Europy, do wszystkich jej krajów, naukę Buddy, religijne urządzenie Budyzmu! [...] Zdawałoby się przecież, że Budyni, że Budyzm był środkiem działaczem tej oświaty pierwotnej, przed wtargnieniem Skolotów, pod których ujarzmieniem ona, zamieszała się, rozerwała, upadła, zaciemniła się, dopóki nie weszła do innéj, wyższéj, przez chrystyanizm założonéj oświaty.

[...] przez kraje Europy wewnętrznéj, szła bezpieczna handlowa droga Heraklesowa, a przypominamy dawny handel bursztynem; że na téj drodze były osady zamieszkane przez lud bogobojny, ozdobiony cnotami wyższemi, który obyczajniejszy nad Greki i Rzymiany, dla cudzoziemców i podróżnych był sprawiedliwy i religijny, przyjmując ich pod najświętszą, opiekę swego Boga. Rysy zupełnie podobne duchowemu wizerunkowi późniejszych Słowian. [...] Ritter twierdzi, że w czasach których historycznie oznaczyć nie można, z górnéj Azyi, z Baktryi, wyszły mnogie osady kapłańskie, dobrowolnie albo przymuszone, unosząc czyściejsze pojęcia o Bogu, a prowadząc życie najreligijniejsze. Był to Budizm starożytny. Budowie, u Medów; a Budyni u Skitów, wymienieni przez Herodota, byli kapłańskiemi osadami téj wysoko rozwinionej nauki, która na życie Słowian wywarła wpływ stanowczy, najdłużéj u nich zachowany. Słowianie przeobrażeni działaniem téj pierwotnej religii buddistycznéj stanowili lud wyjątkowy, wybrany, zdumiewający Greków i Rzymian, a szczególniej barbarzyńskich Niemców.

[z dzieła: Badania krytyczno‐historyczne i literackie Józefata Bolesława Ostrowskiego]


PRZYPISY
[*] proto‐Scytów
[**] Anacharsis

Akcja powieści Związek żydowskich policjantów rozgrywa się w wielomilionowej Sitce, w alternatywnej historii Michaela Chabona zaludnionej przez Żydów, Amerykanów i Indian Tlingit. W naszej rzeczywistości owo miasto z tradycjami (niegdysiejsza stolica Rosyjskiej Alaski, miejsce „bitwy o Sitkę” z 1804 i miejsce uroczystego przekazania przez Rosję Alaski kupującemu – Stanom Zjednoczonym – w 1867) ma dziś około 9000 mieszkańców, z czego niecałe 20% to Tlingit, których większość żyje wszakże poza Sitką.

Tlingit wyroili się nie wiadomo skąd jakieś 11 000 lat temu, będąc pierwszą populacją ludzką na terytorium południowo‐wschodniej Alaski. Mnie najbardziej podoba się hipoteza, że przybyli z Polinezji; ich totemiczna sztuka zdradza jakby stylistyczne podobieństwo z polinezyjską maską. Ale tak naprawdę ich pochodzenie owiane jest Tajemnicą. Ich odosobniony polisyntetyczno‐inkorporacyjny język zdradza powierzchowne pokrewieństwo jedynie z atapaskańskim, potrafi wysyczeć / zwokalizować co najmniej 32 spółgłoski (samogłosek jest 8+); nie przejmuje się też zanadto następstwem czasu, odnotowując głównie początek i koniec czynności lub też jej częstotliwość.

Mieli nieźle (pradawne jakoby porzekadło Tlingit powiada, że „w Lingít Aaní [ziemi Tlingit] trzeba być idiotą, by cierpieć głód”), są odwiecznymi rybożercami i zbieraczami leśnych dóbr; dziś ich dietę poszerza ryż i chleb (ci rozproszeni po amerykańskiej kulturze jedzą już, oczywiście, co tam dają).

Dawni Tlingit wierzyli w reinkarnację, w ciągłe odradzanie się w każdym jakiegoś przodka. Z urodzenia dzielą się na dwa fundamentalne klany: Kruka i Orła; dziedziczenie jest matrylinearne. Dzieci matki‐Kruka są Krukami, matki‐Orła – Orłami. Ortodoksyjne reguły zabraniały małżeństw niemieszanych: Kruk musiał(a) poślubiać Orła, dziś zdarzają się wyjątki. Te super‐klany dzielą się dalej na klany (w zwykłym sensie), np. Brązowego Niedźwiedzia czy Orki. Klany składają się z „domów”, rodzaju poszerzonych rodzin (np. Dom Sowy czy Dom Żaby).

Ważną instytucją Domu jest „rozszerzone opiekuństwo”; dorośli, „ciotki i wujowie”, nauczają dzieci rozmaitych przydatnych umiejętności, mają też prawo i obowiązek okazywać wsparcie, ale i ganić niewłaściwe zachowania. Wiele kultur zna podobne urządzenia społeczne.

Kiedy Tlingit zetknęli się z Europejczykami, zdziesiątkowała ich ospa, grypa i gruźlica. Odwrócili się wówczas od szamanów (którzy nie ustrzegli ich przed nieszczęściem), przyjmując w sporej części prawosławie, później popularnością cieszył się też prezbiterianizm. Dopiero od połowy XX wieku trwa wysiłek restytucji języka i tradycyjnej kultury Tlingit. Jedną z najważniejszych postaci ruchu równouprawnieniowego była Elizabeth Peratrovich z klanu Czerwonego Łososia (Kruki), którą upamiętnia obchodzony na całej Alasce Dzień (16 lutego), w rocznicę uchwalonej w 1945 ustawy antydyskryminacyjnej (pierwszej w USA), znoszącej m.in. legalność znaków „No Natives Allowed”, wzbraniających wstępu rdzennym do wielu publicznych placówek i instytucji.

Powyższa czytanka daleka jest od kompletności. Winę za nią ponosi Chabon.

« older entries