z językiem

You are currently browsing the archive for the z językiem category.

W 2023 – pięćdziesiąt blogonot [ta jast 51.], chronologiczna lista poniżej wymienia noty dotyczące książek, wierszy, przekładów, języka:

  1. Marta Kozłowska, Berdyczów
  2. Natalia Malek, Obręcze
  3. Anna Matysiak, zestaw pięciu wierszy na stronach Wydawnictwa J
  4. Tomasz Bąk, zestaw pięciu wierszy w magazynie Zakładu #4
  5. Dominika Filipowicz, wiersz z Kontentu #23 na tle zestawu pięciu wierszy z Tlenu Literackiego #8
  6. Joanna Łępicka, wiersz z magazynu Zakładu #4 jako wisienka do skrytej polemiki z komentarzem Przemysława Rojka do wiersza tejże autorki z Kontentu #23
  7. Adam Kaczanowski, performans/suspens w ogóle i szczególe
  8. Natalka Suszczyńska, Wygoda (fragmenty w Kontencie #23), ws. „języka prostego”, z odesłaniem do TBJ
  9. Aleksandra Kasprzak, zestaw czterech wierszy z Tlenu Literackiego #11
  10. MLB, Wiosna ludzi
  11. aranżowane minispotkanie Anny Matysiak, MLB i Agaty Jabłońskiej, przy okazji rozważania ws. chromodynamiki pauz i innych obiektów
  12. Darek Foks, wierszPatriotki
  13. Raymond Queneau, wypisy z dwóch powieści jako lekcja odmulania języka w prozie
  14. Renata Lis, Moja ukochana i ja, krótka wycieczka po [tej ważnej] książce oraz szyd z przedpremierowego marketingu wydawcy
  15. Piotr Sadzik, Regiony pojedynczych herezji, żartem oraz długo i na serio (ws. Buczkowskiego)
  16. Wit Szostak, Rumowiska [preforma], kryptyczna nota z przedwczesnej lektury
  17. Marta Podgórnik, wierszErwina i fatum
  18. Jerzy Stempowski, w kwestii zapisków intymnych i roli czasu wolnego
  19. Ewa Frączek, Jedyna taka rzeczywistość
  20. Krzysztof Bartnicki, Garutko sobotniej ropy
  21. Katarzyna Groniec, Kundle
  22. Magda Heydel i Aleksandra Ambros, dwa przekłady opowiadań Angeli Carter
  23. [kolejny] rant przeciwko prasowaniu polszczyzny, na przykładzie wspomnień Matyldy z Windisch–Graetzów Pawłowej Sapieżyny
  24. Marcin Czerkasow, Mountain View
  25. Mateusz Górniak, Dwie powieści ruchu, z wycieczką do Kerouaca
  26. Mateusz Żaboklicki, Letnisko
  27. Maciej Sieńczyk, Spotkanie po latach
  28. Ann Quin, Berg, w świetnym przekładzie Jerzego Jarniewicza
  29. Dashiell Hammett, Sokół maltański, w świetnym przekładzie Tomasza Gałązki
  30. Marcin Oskar Czarnik, Misterium
  31. Anna Matysiak, podwójna obecność w magazynie Zakładu #6
  32. Piotr Paziński, Przebierańcy w nicości
  33. Agnieszka Wolny‐Hamkało, Wiersze o pojęciach (diagramicznie)
  34. Jon Fosse, Drugie imię. Septologia I–II (o manierze)

Patrzę wstecz i wydaje mi się, że motywem przewodnim [lektur skłaniających do napisania o] byłaby tu różnorodność form, w jakich manifestuje się [w piśmie, performansie, rysunku] „ja” tworzących, w bezpośredniej ekspresji [7] czy jawniejszej [14] lub bardziej skrytej [30] obecności własnej autorek i autorów w pisanym. Nawet w formach powiedzmy eseistycznych [15, 32].

Zgodnie z tradycją powinienem tu wymienić jakieś naj-e minionego roku, ale im dlużej trwał, tym bardziej dokuczliwe stawało się przekonanie, że nie sposób ogarnąć nadmiaru wydawniczego, że pozycje nie przeczytane [kilkanaście mógłbym wskazać imiennie] albo przeczytane, ale nie omówione, kładłyby się jakimś wyrzutem czytelniczego sumienia na ewentualnych naj-wyborach.

Co mi pozostaje?

Naj-lepsze życzenia piszącym (i czytającym, oczywiście) na 2024.

Matylda z Windisch‐Graetzów Pawłowa Sapieżyna (1873–1968) pochodziła z arystokracji austriacko‐węgierskiej, wydana w 1892 za Pawła Sapiehę wmężyła się w polskość (tę z nieusuwalnym odcieniem k.u.k. Galicji), zaraz po ślubie weflancowana w Siedliska [majątek Sapiehów, „ludność polsko‐ruska, bardzo prymitywna, ale poczciwa i spokojna”; dziś wieś na granicy polsko‐ukraińskiej], weszła też w polszczyznę; z domownikami, dziećmi, służbą itd. rozmawiała po polsku, od nich się uczyła.

Możecie sobie wystawić, jak byłam oszołomiona tym wszystkim, niełatwo mi jeszcze było z językiem polskim, co potęgowało moją zwykłą nieśmiałość, miłe uśmieszki i moja młodość musiały wynadgrodzić te braki.

Powyższy fragent pochodzi ze wspomnień M. z W.-G.P.S., My i nasze Siedliska, pisanych [zwraca się tu bezpośrednio do dzieci i wnucząt] po drugiej światowej na podstawie listów, zapisków etc.; miała już wtedy ponad sześćdziesięcioletni staż w języku. Obszerne tomiszcze (800+ stron słusznego formatu) wydało w 2003 WL, przypisami opatrzyła je Maria Osterwa‐Czekajowa, wnuczka, opracowanie tekstu jest autorstwa Marii Rydlowej, na IV okładki „blurby” profesorów [głównie UJ] przepleciono osobistymi wyznaniami Czartoryskiej i Zamoyskiego, wiecie zatem, jakiego typu to relikt [jedno słowo: Kraków].

Mniej mnie obchodzi światobraz M.S., choć sam w sobie ciekawy, za to język w tym tomie – bardzo. W nocie edytorskiej M. Rydlowa skrupulatnie wylicza zabiegi normalizacyjno‐modernizacyjne, którym poddano tekst, zastrzega jednak, że:

Starano się zachować możliwie autentyczny język wspomnień, zwłaszcza słownictwo, starsze formy gramatyczne, wyrazy i zwroty obce, częściowo spolszczone, zapis charakterystyczny dla danej warstwy społecznej i epoki [...].

...i na całe szczęście [wdzięczniśmy edytorce i wydawnictwu!], bo w ten sposób ocalono jeden z dokumentów babelizacji minionej wielokulturowej Polski. Polszczyzna jest tu niemal współczesna, nie stawia czytelnikowi żadnych przeszkód, a jednak zachowuje [co najmniej] dwojaką swoistość. Więc, po pierwsze, dziwność niektórych zwrotów, naruszających np. związki rządu czy zgody nakazane dzisiejszą normą.

W lipcu tegoż roku odwiedził nas w Siedliskach późniejszy mój szwagier Edgar Henckel von Donnersmarck, równocześnie bawili w Siedliskach moja Matka i siostra, dla której się pragnęło zbliżenia do Edgara, który już od kilku lat o jej rękę się starał. Był także u nas ks. Bratkowski, taki wierny przyjaciel. Sprawa Karli i Edgara zupełnie nie postępowała, nawet na dłuższym spacerze w bukowym lesie odmówiła go. Jakie więc było moje zdziwienie, gdy kilka dni później dowiedziałam się, że się zaręczyła!

Choćby wyżej, siostra Karla nie przyjmuje oświadczyn, co M.S. kwituje krótko: odmówiła go, dobitny dowód, że sprawa nie postępowała. Albo niżej zwrot sławnie wybredny (w znaczeniu „znany z wybredności”); wspomnienia M.S. to istna kopalnia takiej nieco przesuniętej polszczyzny.

Do noty edytorskiej dołączony przypis stwierdza, że wnuczka Matyldy (w chwili śmierci M.S. dwudziestoczterolatka) nie zauważała w mówionej polszczyźnie babki żadnych błędów, co może wszakże świadczyć o [dziedziczonym] przesunięciu polszczyzny samej wnuczki. Rydlowa sugeruje, że dopiero w pisaniu M.S. ujawniały się kalki z języków obcych (zwł. niemieckiego i francuskiego); we wspomnieniach frazy w tych językach często pojawiają się verbatim. Ale gdzie indziej edytorka odnotowuje obecność w języku M.S. naleciałości z Podola/Roztocza [dawnych] i inne odstępstwa [od współczesnej nienegocjowalnej polszczyzny].

Przyjmowaliśmy czasem gości w naszych apartamentach, poza ścisłą rodziną bywał często mój kuzyn, młody Erni Windisch-Graetz, który służył w artylerii (zmarł w Ajaccio w roku 1896); raz był na śniadaniu Józef Potocki, struchlałam w troskach pani domu, bo on był sławnie wybredny! Bywała także Wanda Badenianka z Miss Dickinson, która sporządzała z nami potrawę indyjską z curry i ryżem.

Druga składowa swoistości języka M.S. to postać zdania, zdanie jest tu całością, powiedzmy, epicką, chce zawrzeć w sobie całość anegdoty, myśli, obrazu mentalnego wraz z niezbędnymi, zdaniem autorki, rozwidleniami, konstrukcja zdań nie stosuje się do reguł opowiadania [o czymś] wedle „logiki składni”, zdania są więc pękate, kończą się dopiero wtedy, gdy obraz jest domknięty, a zdania podrzędne często poprzestają na związku „sąsiedztwa”, nie szafuje się tutaj spójnikami dopowiadającymi zależności kauzalne.

Mój mąż często powtarzał, że lud nasz na tym ustroniu leśnym był lepszy i szczęśliwszy, póki dworu z służbą i wszystkim, co za tym idzie, nie było, i także z innych tzw. dobrodziejstw cywilizacji nie korzystał. Muszę powiedzieć, że istotnie ta służba, ten rodzaj „klanu”, który ona wraz z rodzinami swymi tworzy, nie ma dobrego wpływu, jest to warstwa pośrednia między dworem i wieśniakami i ponieważ mają swoje wady, jak plotkarstwo, zazdrość, posądzenia itd., działa często demoralizująco, jak każda półinteligencja!

Co ciekawe, takie zdanie „kompartmentowe”, rzadko we współczesnym języku literackim spotykane [m.in. dzięki kompulsywnym staraniam biurokrato językowego], czasem się jednak zdarza; por. np. zdanie Berezy, o którym pisałem:

W swoim zdanio‐akapicie Bereza osiąga jedność składni i semantyki, u Berezy zdanie jest całostką myśli, a myśl musi dotoczyć się do końca, zanim zażąda kropki‐konkluzji.

Przypomina mi się także moja młodość, gdy nadmieniam, że nasze dzieci były tak zamknięte w sobie i trudne do wyrażania swoich uczuć. Ta osobliwość mnie również charakteryzowała i mój Ojciec ją zwalczał, jak mógł, naturalnie, że to na razie nie na wiele się przydało, ale później zrozumiałam szkodliwość takiego usposobienia i sama starałam się je zmienić, czyni nas ono nieużytecznymi w życiu rodzinnym zwłaszcza, gdzie tyle zależy na serdeczności, na wzajemnym zaufaniu, łatwości wchodzenia w usposobienia, pragnienia, uczucia otoczenia i zyskanie ich zaufania!

* * *

Wystarczy pobieżnie przejrzeć spisy treści branżowo‐specjalistycznego pisma Sztuka Edycjii. Studia Tekstologiczne i Edytorskie, by stwierdzić, że ścierają się tam różne szkoły, między innymi w bardzo mnie interesującej kwestii czy/jak modernizować‐normalizować dawne teksty. Zacytuję fragment rozmowy:

Modernizować? Wydaje mi się, że wielu rzeczy, które my chcemy uwspółcześniać na siłę, modernizować nie trzeba. Każdy czytelnik polski, średnio inteligentny, jakoś tam wykształcony, powiedzmy, po maturze, potrafi zrozumieć archaizmy typu „zawżdy”, „jeno”. One są zrozumiałe. Nie trzeba ich modernizować i mówić „zawżdy to znaczy zawsze”. Wystarczy może komentować. To znaczy napisać: „kobieta była prawie cnotliwa” i dodać w przypisie: „prawie, to znaczy prawdziwie”. Jeżeli gdzieś na przykład są końcówki typu „-emi” zamiast „-ymi”,
„-imi”, na przykład „zielonemi listeczkami” – czy to modernizować? Czy to przeszkadza komukolwiek w zrozumieniu tekstu? Nikomu. Ale ta modernizacja na siłę obejmuje także takie rzeczy, które są zrozumiałe, ale dają pewną aurę dawnej polszczyzny. A niechby ona była! Dlaczego nie?

„Aura dawnej polszczyzny”, przebogatej, rozchełstanej niekiedy, zarazem często oszczędnej, zwięzłej, błyskawicznej! To tracimy wskutek [pardon my French] na chuj komu potrzebnej „modernizacji na siłę”! Czytelnik współczesny, zwł. młodszy, nie ma gdzie opatrzyć się z dawną mową czy dawniejszą pisownią; gdy z rzadka spotka w piśmie „zielonemi listeczkami” czy coś podobnego, kwiczy rozzłoszczony i zgłasza, że błąd. Boją się tego biurojęzy, więc wygładzają, czyszczą, zacierają ślady, wskutek czego jeszcze rzadziej bogactwo dawniejszej mowy ma się gdzie pojawić.

Modernizację taką wspierają instytucje normatywne, choćby RJP, likwidujące wariantywność w języku. Przy czym nie chodzi tylko o kwestie dydaktyczno‐estetyczne; język spłaszczają nam również funkcjonalnie; komu posłużyło zatarcie różnicy między liczbą pojedynczą a mnogą („tej religii” vs. „wiele religij”) albo zlikwidowanie oddającej znaczenie pisowni „nie” z imiesłowami („nieskończona przestrzeń” vs. „nie skończona rozmowa”), Wściekam się, gdy proza z przedwczoraj poddawana jest w nowych wydaniach liftingowi zacierającemu lepszy, funkcjonalnie pełniejszy język oryginalnych wydań; wybaczcie, to moje ceterum censeo. (Może posłużyło uczniom i trochę ich nauczycielom, jaki to powód, by rezygnować z tylu skarbów?!)

* * *

Mottem do tej części blogonoty mogłoby być zdanie cytowane w Aneksie blogonoty poprzedniej, o tłumaczeniach:

Ojciec przegrał mnie do Bestii w karty.

Ten zaśniedziały zwrot [„przegrać do”] pojawia się wśród innych, fundujących rozpiętość stylistyczną tłumaczenia opowiadań Angeli Carter, jako właśnie „skarb z przeszłości”.

Więc temat stylizacji [użytej] w przekładzie.

Wytykałem na blogu stylizacje kompletnie nietrafne, jak XIX‐wieczni Amerykanie u Saundersa, perlący się obficie (całkiem od czapy) jak Szczęsny Potocki, albo Murzyn‐wykidajło w knajpie dla kolorowych w Los Angeles w 1940, który znienacka gada chłopem z Reymonta, w zaiste żałosnym „przekładzie” Chandlera.

Ale są też przykłady stylizacyj mistrzowskich, działających krecio, pod powierzchnią. Językową obcość [bawarsko‐alzackiej angielszczyzny] tłumacz, Tomasz Gałązka, oddaje dziwnością na poziomie składni, trochę właśnie w duchu polszczyzny Matyldy Sapieżyny; jest to tak zrobione, że aż ciarki przechodzą! A subtelne relacje językowe w dialogach białego [kapitana Kidda] z co prawda [już] wolnym, ale nadal czarnym [Brittem Johnsonem], odwzorowuje bez jakiegokolwiek sięgania do archaicznej leksykalnej „sztampy” [bo nadużywanej przez tylu złych tłumaczów] powiedzmy gwarowo‐reymontowskiej, jednak bezbłędnie, w jakimś sensie „podprogowo”, niemniej – jakże skutecznie [zob.].

I teraz moje [retoryczne] pytanie: do jakich zasobów językowych ma się [edukacyjnie] odwołać narybek przekładowczy, by w ogóle pomyśleć o stylizacji „przez przesuniętą polszczyznę”, która – jak się okazuje – jest matrycą środków potencjalnie potężnych, jeśli cała armia ludzi [i instytucyj] niweluje bogactwo języka polskiego, ugładzając je praktyką normalizacyjno‐modernizującą w polszczyznę nijaką, nudnawą, wszędzie podobną itd.?

Przeglądam sobie opowiadania Angeli Carter w przekładzie Magdy Heydel [Piękna córka kata, Czarne 2023], drugim okiem popatrując na ich wcześniejsze przekłady, Aleksandry Ambros [Czarna Wenus, Czytelnik 2000], a trzecim zaglądając niekiedy do angielskich oryginałów.

Ambros przyznano za ten przekład Nagrodę „Literatury na Świecie”, a Jerzy Jarniewicz w klasycznym już dziele Tłumacz między innymi [Ossolineum 2018] poświęca dokonaniu tłumaczki oddzielny rozdział (Oto przekład albo czy tłumacz to ten, kto tłumi?), skąd poniższy fragment omawiający przekład opowiadania Kot w butach:

Czy tylko przypadkiem Aleksandra Ambros tak ustawiła składnię w zdaniu: „To się ma we krwi, Kot potrafi, trzymając pionowo kieliszek wina w prawej łapie, wywinąć koziołka do tyłu i nie rozlać ani kropli” (s. 147), że podmiot z orzeczeniem zostają wyizolowane, odcięte od reszty zdania dwoma przecinkami i dodatkowo długim zdaniem okolicznikowym, skutkiem czego brzmią jak znany slogan z epoki propagandy sukcesu? „Kot potrafi”! A potrafi nie tylko to, bo na przykład umie jeszcze przywołać staropolską pieśń myśliwską: „Pojedziemy na łów, na łów, towarzyszu mój” (s. 166), jako odpowiednik angielskiego a‑hunting we shall go. Ambros mogła oczywiście zakończyć cytat w połowie, nie wywołując „polskich” skojarzeń, tymczasem dorzucając niewinne „towarzyszu mój”, jednoznacznie zaprosiła czytelnika do gry w literaturę, podkreślając pleniącą się w tekście aluzyjność i jego nieposkromioną, konstytutywną intertekstualność.

W przekładzie innego tekstu Carter, Oblubienica Tygrysa, Ambros jednak urywa onże cytat ze staropolskiej pieśni. I zdanie oryginału:

He briskly mimicked the action of a gallop and, to my amazement, tunelessly croaked: „Tantivy! tantivy! a‑hunting we will go!”

odpiera tak:

Żywo odegrał scenkę galopowania i ku mojemu zdumieniu wykrakał raczej niż zaśpiewał: – Pojedziemy na łów, na łów!

Trzeba dodać, że również w Kocie w butach Aleksandra Ambros poprzestaje na wersji skróconej:

- Udawaj, że mordujesz szczury, Kocie! Zagłusz muzykę Wenery bitewnym zgiełkiem Diany!

Na łów, na łów, towarzyszu mój! Lojalny do końca, bawię się w kotka i myszkę ze zdechłymi szczurami Kiciuni [...]

...i dopiero konkatenacja obu użyć przyniesie pełen tytuł/incipit w postaci przytoczonej przez Jarniewicza. Słowem – owo „przywoływanie ‘polskich’ skojarzeń” nie jest u AA dociągane do ściany.

Inaczej u Magdy Heydel. Obie tłumaczki z sensem przenoszą angielską piosnkę myśliwych z końca XVIII wieku w polszczyznę, tym bardziej że powtórzone tantivy, naśladujące rytm galopującego konia, ma swój odpowiednik w powtórzonym „na łów” (co z kolei pasuje do dziarskiego wezwania trąbki czy tam rogu, niemniej i kontekstowo, i brzmieniowo jest na miejscu), Heydel jednak daje pełną frazę:

Zwinnie pokazał ruch galopu i ku memu zdumieniu zaskrzeczał bez melodii:

– Pojedziemy na łów, na łów, towarzyszu mój!

...w Kocie w butach zaś, owszem, skraca:

– Udawaj, że mordujesz szczury, Kocie! Zagłusz muzykę Venus szczękiem oręża Diany!

Pojedziemy na łów! Lojalny do końca, bawię się w polowanie na całego z trupami szczurów przywleczonymi przez Prążkę [...]

...ale opowiadanie to umieszczone jest w książce tuż po Oblubienicy Tygrysa; czytelnik pamięta (ten sam względny układ jest i w Czarnej Wenus). Zresztą wymaga tego konsekwencja, odp. frazy z oryginału również zawierają powtórzenie – ale skrócone (czytelnik angielskiej Carter też pamięta):

„Mimic the murder of the rats, Puss! Mask the music of Venus with the clamour of Diana!”

A‑hunting we shall go! Loyal to the last, I play catch as catch can with Tab’s dead rats [...]

* * *

Zaczynam od tego przykładu nie dlatego, że jest najwyrazistszy [dla mojego szkicowego wywodu, który nastapi], a raczej by przybić do drzwi cytat z Jerzego Jarniewicza, zwłaszcza ten passus z „przywoływaniem ‘polskich’ skojarzeń”. I czy to nie JJ chwalił Macieja Świerkockiego za chytre pomieszczenie w przekładzie Ulissesa aluzyjnej frazy z Tuwima? Tak, chodzi o „polskość”.

Rozumiem argumenty z „odwzorowania intertekstualności” (w Tekst innej kultury), ale nie przekonują mnie do końca. Sięgnę po inny przykład z tłumaczeń Oblubienicy Tygrysa Carter:

Carter: Old wives’ tales, nursery fears!
Ambros: Babskie gadanie, strachy z dziecinnego pokoju.
Heydel: Opowieści dziwnej treści, strachy na lachy!

Widać, co tu się stało. Tygrys [Bestia] jest mediolański, arystokratyczny, utrzymany w klimacie orientalnym (czy: orientalizującym), oblubienica [dziewczyna – podmiot mówiąca] jest z Rosji mocno niewspółczesnej, przełamanej przez „angielską bonę/nianię” i jej hm, edukacyjny wpływ na dziecko, aż tu nagle Lachy!. Jasne, to jest wydajne, bo [w wystarczającym stopniu?] oddaje sens, choć „opowieści dziwnej treści” nieco [albo i mocno!] się z nim rozmijają. Ale dla mnie to potykacz, na którym lektura staje (zdjęta fundamentalną wątpliwością). Heydel wchodzi tu na pełnej z polskim „uswojeniem”, z pop‐polskością i arche‐polskością.

Potrafią mnie zatrzymać tak mocno sleksykalizowane frazeologizmy, że inny czytelnik (zapewne) nawet ich nie zauważa. Powiedzmy, we francuskim thrillerze ma się rozstrzygnąć kwestia życia i śmierci, zbrodzień zdecyduje przez rzut monetą. „Orzeł czy reszka?” – pyta więzionego. A mnie włącza się tryb kwestionujący: czy francuskie monety mają „orła”? Za cholerę, nie! (Żeby było zabawniej, tak reszka jak orzeł mają korzenie rosyjskie, choć „orzeł” był dwugłowy.) I znowu: wydajne, ale fałszujące.

W pełni popieram Annę Bańkowską, która we wstępie do nowych przekładów Anne from Green Gables oznajmia:

[...] razem z wydawcą doszliśmy do wniosku, że w czasach, kiedy wszystkie dzieci wiedzą, że żadna Kanadyjka nie ma na imię Ania, Janka czy Zosia, a żaden Kanadyjczyk nie nazywa się Mateusz czy Karolek, pora przywrócić wszystkim [...] bohaterkom i bohaterom książki ich prawdziwe imiona [...]

To zresztą rudymentarny przykład strategii przeciw uswojaniu literackich światów (aby „brzmiały po polsku”), najprostszy.

* * *

W linkowanej wyżej blogonocie dotyczącej stylizowanego na starochińskie traktaty Fu wojny Krzysztofa Bartnickiego (w którym przybliża swoją robotę translatorską przy przekładzie Fineganns Wake Joyce’a) pada kluczowy cytat (z KB):

Źródło i przekład to dwie armie. Źródło umacnia kulturę. Tłumaczenie przejmuje lub pomniejsza obcość. Tym lepiej, im więcej w kraju [dzieł] własnych, a przekłady zaradzają najazdom.

FW jest wszakże dziełem specyficznym; jeśli potraktujemy je jako babelizację opartą na języku angielskim, to zgodzimy się z tłumaczem, że przekład na FT winien walczyć z oryginałem babelizacją jakoś opartą na polszczyźnie.

Mnie jednak w zetknięciu z obcą, odmienną kulturą (obyczajem, ścieżkami językowymi) mocno interesuje właśnie obcość. W odniesieniu do obcojęzycznej literatury bardziej [niż FW, czyli praktycznie każdej^] użytkowej – interesuje mnie odmienność, potwierdzająca różnorodność świata. Burzę się przeciwko tłumaczeniom „pomniejszającym obcość”, przeciw uswojaniu.

* * *

Oba przekłady Carter czyta się dobrze. Odnoszę wrażenie, że tłumaczenie Ambros ma większą rozpiętość (leksykalną i stylistyczną), że potrafi zaskoczyć [= ożywić] czytelnika zwrotem przebrzmiałym, myszowatym, przywołującym czas‐mnożony‐przez‐język nie tak „gładko współczesny”. Ale to tylko wrażenie, nie poparte b. wnikliwą lekturą obu tekstów. Natomiast w przekładzie Heydel czasem się potykam – o czym wyżej.

* * *

Na zakończenie – angdotycznie. W Oblubienicy Tygrysa jest taki passus:

Yet, as to the true nature of the being of this clawed magus who rode his pale horse in a style that made me recall how Kublai Khan’s leopards went out hunting on horseback, of that I had no notion.

U Aleksandry Ambros:

Jednak co do prawdziwej natury maga z pazurami, dosiadającego jasnej klaczy w stylu, który przypominał mi lamparty Kubla Khana wyruszające konno na polowanie – nie miałam o niej pojęcia.

U Magdy Heydel:

A jaka była istota tego maga o ostrych pazurach, który jechał teraz na swym płowym rumaku, w stylu przywodzącym na myśl gepardy Kubilaj‐chana, które na łowy wyruszały konno – o tym nie miałam pojęcia.

Tytuł wielkiej powieści di Lampedusy Il gattopardo brzmiał przez długie lata Lampart [ang. leopard], dopiero przekład z 2008 zmienił gattopardo [dużego drapieżnego kota; Gattopardo – nome raro del ghepardo, powiada włoska wiki] w Geparda; przez jakiś czas dyskutowano o tej zmianie. No i proszę, jest ślad.

Nie ma natomiast w obu polskich odpowiednikach możliwości takiej interpretacji, w której lampart/gepard ruszał na polowanie, siedząc na grzbiecie/zadzie konia [horseback] za ludzkim myśliwym, a nie samodzielnie.


ANEKS

Wspomniałem wyżej o „większej rozpiętości” (leksykalnej i stylistycznej) tłumaczenia Aleksandry Ambros. To wrażenie pojawia się już od pierwszego zdania Oblubienicy Tygrysa.

AC: My father lost me to The Beast at cards.
AA: Ojciec przegrał mnie do Bestii w karty.
MH: Ojciec przegrał mnie w karty z Bestią.

Przegrać co[/kogo!] w co [grę] do kogo [innego gracza]. Formę tę notuje Doroszewski (podając kilka przykładów, m.in. „Właśnie jest ów Wokulski, który do jej ojca przegrywa w karty”), jest doskonale „logiczna”, ale „trąci myszką” [i dobrze]. Zdanie [MH] współcześniejsze, po bliższym zbadaniu traci na „logice”, „z Bestią” pobrzmiewa możliwością, że ojciec i Bestia grali wspólniczo, jako jeden dwój‐gracz, że Bestia nie jest beneficjentem rozgrywki, a współprzegranym. Można by sytuację doprecyzować, ujednoznacznić, ale kosztem zwięzłości; to zdanie jest otwierającym tekst, samodzielnym akapitem, powinno być ostrym jak sztylet oznajmieniem faktu kładącego podwaliny pod całą konstrukcję; jak to? córkę w karty? Niesłychane!

AC: The chill damp of this place creeps into the stones, into your bones, into the spongy pith of the lungs; it insinuated itself with a shiver into our parlour, where Milord came to play in the privacy essential to him.

AA: Chłodna wilgoć tego miasta wsącza się w kamienie, w kości, w gąbczasty miąższ płuc; wkradła się, przenikając dreszczem, do naszego saloniku, dokąd przybył Jaśnie Pan zagrać w koniecznej dla niego prywatności.

MH: Chłodna wilgoć tego miejsca wpełzła w kamienne mury, w ludzkie kości, w gąbczastą materię płuc; drżeniem wprosiła się do saloniku, gdzie Milord grywał w odosobnieniu, tak przez niego cenionym.

Ponownie, fraza [MH] „[wilgoć] drżeniem wprosiła się do saloniku” każe pytać, kto/co jest „nosicielem”, ośrodkiem „drżenia”: czyżby wilgoć sama? Rozwiązanie Ambros nie nasuwa wątpliwości. Również „konieczna dla niego prywatność” lepiej oddaje warunki gry stawiane przez Bestię niż „odosobnienie, tak cenione”; co cenione, nie musi być aż wymagane (a jest, domniemujemy).

AC: My father, of course, believed in miracles; what gambler does not?
AA: Ojciec oczywiście wierzył w cuda, który gracz nie wierzy?
MH: Ojciec wierzył, rzecz jasna, w cuda; który gracz w nie nie wierzy?

Tutaj AA osiąga zwięzłość w rytmie–składni, przypominających frazy Mickiewicza; wersja MH jest niezręczna, niepotrzebnie dopowiadająca owym „w nie”. (Ale współczesna redakcja stawia „kompletność” – nieraz zbędnych – dopowiedzeń wysoko na liście priorytetów; nie wierzy się zasadniczo w inteligencję czytelnika; pisałem o tym niejednokrotnie.)

Oczywiście, Heydel, jako tłumaczka chronologicznie druga, ma trudniej. Niemniej, jest Uznaną Firmą, ani nam się śni podejrzewać, że działa tu translatorsko pętana koniecznością odróżnienia swojego przekładu od poprzednich. Przeciwnie, zakładamy, że na czele celów stoi u niej sprostanie oryginałowi.

Powyższe uwagi mógłbym kontynunować (do dziesięciokrotnej, powiedzmy, objętości), ich zamiarem nie jest wytykanie błędów Magdzie Heydel, a docenienie jakości roboty Aleksandry Ambros.

Przesięwzięcie Krzysztofa Bartnickiego pod tytułem & opisem:

GARUTKO SOBOTNIEJ ROPY
Czyli Pieśni świętojańskiej o Sobótce (1586)
spopolszczenie w sześć par prawie tekstów

[tu dwa równoległe spisy tekstów, po 12 + Wstęp/Prolog, Kochanowskiego i Bartnickiego]

składanych pod rytmy i rymy
następujących pieśni współcześniejszych:

[tu spis muzycznych kawałków hip‐hopowych, długi na 12 + Prolog]

jest dziełem potrójnie wirtuozerskim, którego sam totalnie świrnięty zamysł może odbiorcę przyprawić o stupor św. Wita – ta ryzykowna parafraza oznacza zmanekinowanie drętwiące odbiorcę, który, chce czy nie chce, zacznie [mogę użyć słowa „frenetycznie”?] podrygiwać do beatu wskazanych kawałków muzycznych (i nie będzie mógł przestać) – a gdy doda się do zamysłu ponad‐totalnie świrniętą realizację, wiemy, nawet gdyby ukryto nazwisko autora, że jest tylko jedno możliwe wskazanie: na tego totalnego świra [autor wybaczy albo nie; ktoś musi powiedzieć pardwę], jedynego takiego raroga w translatoryce, traktatodawstwie i prozie polskiej, co jest w stanie spleść mnisio‐mrówczą robotą parę wątków z paroma osnowami naraz, pionowo, poziomo i skośnie, a w drobiazgach‐szczegółach dodatkowo po wielekroć skrzyżnie.

Piszę „odbiorca”, a nie „czytelnik”, bo też zamieszczone w książce [Biblioteka Śląska 2023, tom piąty w serii Bibliotheca Translata] teksty owego spopolszczenia są bez swoich muzycznych odpowiedników / rap‐wzorców poniekąd nieczytelne: wydają się dziwne i przekombinowane, „goły” [= bez uszu] czytelnik zastanawia się nawet trwożnie, co u licha ma to wszystko wspólnego z Kochanowskim, choć przecież tytuły pieśni Bartnickiego doskonale zrównoleglają sytuacje przedstawione w pieśniach dwunastu Panien u JK, a ich – przewrotnie podszywające współczesnością treść mowy praklasyka polszczyzny – echa również nie są od rzeczy.

Dla przykładu, u Kochanowskiego Panna VIII zaczyna w te słowa:

Pracowite woły moje,
Przy tym lesie chłodne zdroje
I łąka nieprzepasiona,
Kosą nigdy nie sieczona.

Tu wasza dziś pasza będzie;
A ja, mając oko wszędzie,
Będę nad wami siedziała
I tym czasem kwiatki rwała.

a dalej plecie sobie z tych kwiatków wianek, dosłowny, ale Kochanowski nie odpuści, to noc Kupały, więc Panna wyzna, że oddała wcześniej „drugi taki” [wianek, w odwiecznej metaforze], choć nie bez wzdragania, no i tego jej „czynić nie miano”, a jednak stało się; teraz, deklaruje Panna,

Tak dziewka, jako młodzieniec,
Nie proś mię nikt o mój wieniec;
Samam go swą ręką wiła,
Sama go będę nosiła.

siedzi zatem, smutna, w tę noc Kupały, jakby nadal była tak „nieprzepasiona, kosą nigdy nie sieczona” jak ta łąka.

W Pieśni 8 „Wołki na trawie” Bartnicki podszywa ową sytuację skojarzeniem niedostępnym w czasach JK:

a gdy będzie wół się paść,
skręcisz z zielaska co.

[wić wianek versus skręcać zioło] – głos retoryczny tak oznajmia pannie, a potem jej przypomina:

Lecz dziś bogarć tam
dasz skrętki swej.

Już dałaś im raz
i niech ich szlag:

...bylibyśmy w pół lasu z tym bogarć tam, ale KB dodaje w przypisie (poza zapewne niezbędnym w dzisiejszych obrazkowych czasach objaśnieniem polskiego echa: „bogać tam”; ja słyszę to akurat echo bez przypisu), że bogart (ang.) to „trzymać skręta” (a to poziom a vista dla mnie niedostępny), oto przykład splątania skrzyżnego (plus dodatkowy poziom desepulkizacji: ona ma skrętkę, a on skręta).

Jak więc widzicie, wszystko się i zgadza, i zgoła wcale. Ale dopiero włączenie wskazanej przez autora muzyki (Beastie Boys, videoclip – ostrzega się rodziców^, że „this video may be inappropriate for some users” – dodaje wymiar naoczny sobotniej^ demolki), objaśni użytą przez KB strukturę rytmu‐rymu w tekście oraz podszyje współczesną dwuznacznością [choć w retro‐touch] np. owo „wołków pasanie”, gdy wołki (zob. video) są na trawie.

* * *

Wąska playlista do Garutko [*] zawiera zatem 13 kawałków niezbędnych do „zdeszyfrowania” formalnej struktury tekstów, oczywiście każdą z pieśni KB da się wyrapować do tak wskazanego podkładu. Gdyby ktoś to zrobił & nagrał, Garutko zyskałoby inne życie.

Na razie GSR może, jak się wydaje, liczyć na dwie grupy potencjalnych odbiorców („szerszych” niż grupa osób, która autotelicznie doceni formalną, leksykalną, „skrzyżną” jakość tego dwunastościanu foremnego na łańcuszku [Prologu]): to ci, którzy żyją rapem na co dzień i może ich ekscytować wysokoliteracka jakość tekstów, odmiennych bodaj od wszystkiego, co znają, oraz ci, których kręciły odmiany staropolszczyzny użyte pod przyswajalną, współczesną muzykę, np. fani projektu R.U.T.A. (z jego koronną płytą Gore – Pieśni buntu i niedoli XVIXX wieku, 2011), o ile nie zapomnieli. (Kwestię wywrotowości tekstów Bartnickiego [wobec pierwoimpulsu z Czarnego Lasu oraz wewogle], wraz z przesunięciami stylistycznymi, należałoby rozpatrywać indywidualnie, w dwunastu + 1 krokach; wdzięczny temat na magisterium.)

Ponieważ jednak KB gęsto szpikuje materię tekstów leksyką nie przetartą na łokciach (staropolską, współcześnie przekrzywioną, pożyczaną od innych mocarstw itd.), ale i frazami, co się wwormiły swego czasu w uszy [i nogi] słuchaczy przebojów polskich i nie, już gatunkowo dowolnych, a te wtyki‐szpiki dokumuntuje zwięzłymi a licznymi przypisami – mamy też w Garutko szeroką playlistę, wskazaną QR‐kodem na końcu ksiażki; liczy ona 394 pozycje – i dalipan! nie jest kompletna. Są tam jednak i inne QR‐kody, dające szanse na poszerzenie pola odbioru. Mikrowszechświaty Bartnickiego są zwykle – omawiana pozycja nie jest wyjątkiem – zarówno intensywne, jak i ekstensywne.

GSR jest zatem zaproszeniem do rozległej i wgłębnej podróży‐zabawy, ostrzegam jednak, że niebezpiecznej (mnie na przykład, podczas krótkiej wycieczki po Garutko, zdążyła się wwormić na całe 5 minut cholerna (i super‐robakowata) Lambada z 1986).

* * *

Do Garutko dołączono posłowie Aleksandra Nawareckiego, który przystępnie i barwnie zarazem, swadliwie, omawia przedsięwzięcie KB. Jest ze wszech miar godne polecenia: gdyby nie było zamknięte pod okładkami, a udostępnione (choćby w szerokich fragmentach – sugeruję to nonszalancko ew. marketingowi – znacznie obszerniejszych niż obecnie), zapewne nie pisałbym niniejszej blogonoty, bo niespecjalnie wykracza czymkolwiek ona poza horyzont zadany przez Nawareckiego, szeroki, czasem nazbyt (jak wtedy np. gdy – rozochocony – wali między oczy czytelnika hasłem Cała Polska śpiewa z nami!, co u mnie powoduje wstrząs anafilaktyczny; odżegnywam się od Całejpolski jak mogę).


PRZYPISY

[*] nie wiem, co znaczy słowo „garutko” (nie wie też posłowiodawca, całą stronę poświęca na inspirujące dociekania tej kwestii), więc na wszelki wypadek nie odmieniam

Korzystam z tego, że PIW pokazuje cyfrowo początki dwóch wydanych przez siebie powieści Raymonda Queneau, Daleko od Rueil (1944) oraz Zazi w metrze (1959); obie z czasów przed‐Oulipiańskich, choć słyszy się, że wcześniejszy Queneau był „(auto)plagiatorem przez antycypację” tego oulipiańskiego: gdy współzakładał stowarzyszenie, był już wybitnym praktykiem rozwijanej tam „filozofii tworzenia literatury”.

PIW‐owskie edycje pochodzą odpowiednio z 2021 i 2020 roku; przekłady autorstwa (odp.) Anny Wasilewskiej i Martyny Ochab (Zazi to wznowienie pol. wydania z 2005) są wybitne (a przynajmniej wybitne są te po‐polsku‐teksty, zastrzegam, nie znając francuskich oryginałów).

Queneau jest stylistą jakich mało; w Ćwiczeniach stylistycznych pokazał naocznie, że każdą (najbanalniejszą nawet) historię można opowiedzieć na mnogość [tamże: setkę] najrozmaitszych sposobów.

Korzystam zatem z owych cyfrowych początków powieści, by na ich przykładzie zilustrować tezę: proza nie musi być zamulona. A przeważnie jest, czy to w oryginałach, czy przekładach. O rodzajach zamulania można by długo, zamiast tego proponuję wycieczkę po Queneau – poniekąd instruktażową: jak odmulać. Jak pisać prozę nie – nudną, gniotowatą, dolegliwą, powtarzalną w chwytach itd.

Czy ktoś już wydał debiut (i ew. nast.), czy dopiero się przymierza – każdy i każda autor może odnieść pożytek z tej wycieczki. A i czytelnik, który z Queneau jeszcze się nie zetknął, może tu wziąć rodzaj lekcji: mulenie nie jest konieczną cechą prozy; od autorów można (również szyderczo) wymagać.

I jeszcze jedna rzecz: zamieszczone fragmenty mogą wprawić redaktorsko‐korektorskiego biurokrato językowego w toczenie piany, zgrozę, a może nawet apopleksję, tak bardzo obie tłumaczki nie stosują się do cholernych Regułek, których mechanicznym, ślepym stosowaniem biurojęz dodatkowo uniformizuje (i tak już przeważnie gniotowate) powieści czy opowiadania. Autorze, Tłumaczko [*]: nie dawajcie się uniformizować, ugniatać; formalnie rzecz biorąc, ostatnie słowo należy do Was. Zasłużcie na nazwisko na okładce^.

Prozę Queneau przedzielam poniżej komentarzami – właściwie technicznymi; można wszakże opuścić już w tym miejscu blogonotę, znaleźć w sieci PIW i te dwie książki, oddać się nieskrępowanej lekturze. Jeśli wola.

Daleko od Rueil

Odpadki wysypały się z wiadra i z impetem wpadły do śmietnika; skorupki jajek, ogryzki, zatłuszczone papiery, obierzyny. Mdły i gnilny zapach towarzyszył tej erupcji, zapach nie tak znów nieprzyjemny, nieco pokrewny woni wilgotnego mchu w głębokim lesie, ale z cynowym posmakiem z uwagi na pojemnik, obok którego ustawia się mały wózek, służący o świcie śmieciarzom do wywózki wzdłuż chodnika. Wiadro, wolne od zawartości, zawieszone na męskim ramieniu, miało właśnie rozpocząć wędrówkę na szóste piętro, kiedy pojawiła się służąca. Uznała, że opróżnianie wiadra ze śmieci to nie jest robota dla mężczyzny, ale nie pisnęła ani słowa, dyskretnie nie chcąc komentować tej męskiej sylwetki, zaszczycającej swoją obecnością w szlafroku korytarz kuchennych schodów.

O pisaniu Queneau (wielkiego miłośnika kina) powiada się, że jest „filmowe”. W rzeczy samej: powyższy akapit to precyzyjnie zaplanowany ruch kamery.

      Dżentelmen zaproponował pomoc, bo to, co niosła, wyglądało na ciężkie, ale odmówiła. Pyta ją również, czy od dawna tu jest, nie, dopiero od dzisiaj. O czym wiedział, bo znał służbę w kamienicy, jej zwyczaje i nawyki, wyjścia i wejścia. Wspięli się po schodach w milczeniu. Dotarli na górę; on, owinięty w jedwab o deseniu w gałązki, mieszkał na mansardzie z powodu upodobania do pracowni malarskich pod dachem, chociaż nie był malarzem.

Wysoka jakość prozy (w wierszach przyjmuje się to za [wygodny] aksjomat, prozę można sprawdzić) polega m.in. na tym, że każde zdanie, każde słowo w zdaniu są niezbędne. Teraz patrzymy także na jeden z mechanizmów uzwięźlania: mowę zależną; warto ją odnajdywać niżej, patrzyć, jak jest użyta. Zdanie: „Pyta ją również, czy od dawna tu jest, nie, dopiero od dzisiaj” obywa się świetnie bez wypełniacza (biurojęz dodałoby na przykład wypełniacz „odpowiada”: „Pyta ją również, czy od dawna tu jest, nie, odpowiada, dopiero od dzisiaj”; można jeszcze bardziej zamulić: „odpowiada, że”).

      Sugeruje dziewczynie, żeby na chwilę weszła. Co też pan, ona na to. On wzrusza ramionami. Za kogo ona go bierze? Robi kilka kroków, żeby dyskretnie zapukać do drzwi, przed którymi biedak nuci kilka taktów z Traviaty. Od razu pojawia się młoda osóbka o jędrnych pośladkach i bez wahania proponuje belotkę we troje, pytając, to ty jesteś ta nowa. Mam na imię Thérèse, mówi, a tamta, że nazywa się Lulu Doumer.

Wtem! zmiana czasu. Dotąd przeszły, nagle teraźniejszy. Zamiast eseju na ten temat (napisano morze), krótko: czas przeszły to pamięć (relacje z niej w „teraz” lektury), a w filmie – ekspozycja (tła, kontekstu, miejsca, postaci etc.). Czas teraźniejszy to czas akcji (i dialogu: to jedna z podstawowych „akcji” u Queneau; popatrzcie niżej, jak czas przeszłowieje, gdy postacie milkną, gdy pauza w akcji). (Nawiasem mówiąc, biurojęz rzuciłoby się Reytanem na takie mieszanie czasów, ach! jaka niekonsekwencja!)

Nadto, są tu dwie frazy zdające się wystawać z ram „niezbędności”, o której było wyżej. „Biedak” oraz dodatek do „osóbki”: „o jędrnych pośladkach”. A przecież działają; proszę przemyśleć jaki tu rodzaj „psychologii postaci” [max lakonicznej] został zarysowany!

      Gość nalega, czy Lulu Doumer nie zagrałaby w belotkę? Ona nie umie. Otworzył drzwi mieszkania i weszli. Światło elektryczne ukazało Lulu Doumer to, czego w swoim krótkim życiu nie miała jeszcze okazji zobaczyć: wnętrze artysty, miękkie dywany, twarde poduszki, chińskie bibeloty, rozproszone oświetlenie, średniowieczne halabardy, bretońskie krucyfiksy, zdjęcia akropoli, przedmioty równie fałszywe, co spurchlałe, i całą masę innych rupieci tego rodzaju.
      Całkiem tu fajnie, mówi Lulu Doumer, która ma czternaście lat.
      – Zatkało cię, co – mówi Thérèse. – Żadna tam lipa, cały ten bajzel. Podziwiaj konkret.
      To ci dopiero, powtórzyła Lulu Doumer, to ci dopiero.
      – Nieczęsto uda ci się zobaczyć taką chatę – mówi Thérèse. – Nie każdy jest poetą.
      I nie każdy nazywa się Loufifi. Bywalcy w taki sposób upraszczali nazwisko Louis-Philippe’a des Cigales’a, który myszkował teraz w szafie ściennej. Wyjął butelkę alkoholu, kieliszki i ustawił je na tacy. Dołożył sucharki. Thérèse ujęła Lulu Doumer za ramię i pociągnęła ją w stronę wnęki, gdzie grobowe głębie kanapy spoczywały pod nawisem ciężkich oparów.
      Usiedli, przegryźli sucharkiem, wypili, a Lulu Doumer rozgrzana czystą wódką nagle poczuła się jak u siebie. Des Cigales rozłożył zielone sukno i wyjął talię kart.
      – Szkoda, że ona nie umie grać w belotkę – mówi des Cigales.
      – Nie zagramy przecież w wojnę – mówi Thérèse.
      – Ona chyba nie zna brydża – mówi des Cigales.
      – Nie, proszę pana – mówi Lulu Doumer.
      – Ja też nie – mówi Thérèse. – Ilekroć próbowałeś mnie nauczyć, zaczynałam kimać.
      – Leniwa z ciebie baba – mówi des Cigales, tasując metodycznie karty. – To co robimy?
      – Mogę wam powróżyć – mówi Lulu Doumer.
      – Potrafisz? – pyta Thérèse.
      – Tak.
      – Ja też – mówi Thérèse.

Dłuższy nie przerywany komentarzem fragment powyżej, w nim pięknie działają wszystkie dotąd wskazane mechanizmy odmulania. Jest i nowy: didaskalia. Zwróćcie uwagę na siedem kwestii dialogowych pod rząd, w których za didaskalium użyto tego samego czasownika: „mówi”. Nieszczęśliwe biurojęz zawodzi: „język polski nie znosi powtórzeń!” i sięga do słownika synonimów (omawiam to w zamierzchłej dawności blogonocie didaskalia, ze szczególnym uwzględnieniem czasownika „rzekł/‐a”). Otóż język (polski też) zniesie wszystko co trzeba, spokojnie. Szybkostrzelna seria „mówi” jak gra w ping‐ponga, błyskawiczna akcja.

Niżej, do końca fragmentu, już się nie wtrącam: sama radość czytania.

      – Ukrywałaś przede mną ten talent – stwierdza des Cigales i przesuwa talię w stronę Lulu Doumer.
      – Komu najpierw? – pyta Lulu Doumer.
      – Jemu – mówi Thérèse.
      – Mnie – mówi des Cigales.
      – Pan przełoży trzy razy lewą ręką – mówi Lulu Doumer.
      – Zrobione – mówi des Cigales.
      – W ostatniej kupce są tylko dwie karty – stwierdza Thérèse.
      – Każdy ma swoją metodę – mówi des Cigales. – Nie zawracaj jej tym głowy.
      – To pan – mówi Lulu Doumer, wyciągając spomiędzy rozrzuconych kart króla kier.
      Des Cigales przytaknął.
      – Blondynka – ciągnęła dalej Lulu Doumer. – Trzydzieści pięć lat. Zawód? Spójrzmy. Szwaczka? Nie. A tu mamy ósemkę karo: prowadzi salon fryzjerski.
      – Możesz to wyczytać z kart? – spytał des Cigales.
      – Zaskoczyła cię – mówi Thérèse.
      – A więc to prawda? – pyta Lulu Doumer.
      – Znam panią, która uprawia ten zawód – mówi des Cigales.
      – Jedziemy dalej. Dziesiątka kier: pan ją kocha. Dziewiątka kier: namiętnie. Dziewiątka pik: ona pana nie kocha. Siódemka trefl: no no, a czy to pana dama?
      – Mów dalej – mówi des Cigales.
      – Ósemka karo: ona kocha innego. Dama karo: to ci dopiero, nic już nie rozumiem! To kobieta!
      – Nie rozumiesz! – krzyczy Thérèse. – To nic trudnego, ale za młoda jesteś.
      – Ale to, co mówisz, niczego mi nie wyjaśnia – mówi des Cigales.
      Lulu Doumer tasuje karty.
      – Nie musisz się obrażać – mówi des Cigales.
      – Jedziemy od początku – mówi Thérèse.
      – Teraz pani kolej – mówi Lulu Doumer do Thérèse.
      – Dziękuję – mówi des Cigales – mam dość.
      – To teraz ja – mówi Lulu Doumer.
      Thérèse każe jej przełożyć tylko raz lewą ręką. Stawia karty inaczej. Des Cigales zapalił, ponury i milczący, a Thérèse mówiła o utraconych rzeczach, o rodzicach, którzy są daleko, ale ją kochają, o korzyściach z podróży i niegroźnych chorobach. W sumie wypadło nie najgorzej.
      – Jest niewesoło – mówi des Cigales. – Ale jakżeby życie mogło być zabawne? Dwa dni wcześniej czy też trzy miesiące później, zawsze ten sam kram. Kiedy się gra, można na chwilę zapomnieć, ale jeśli ma to służyć przywołaniu dawnej udręki, jest gówno warte!
      – Bo u pana był pik – mówi Lulu Doumer.
      – To co, Loufifi, może zagramy we dwoje partyjkę écarté – proponuje Thérèse.
      – Odechciało mi się.
      – Nie dał mi pan czasu – mówi Lulu Doumer – może były tam jakieś dobre karty.
      – Może.
      – Chyba mi pan nie wierzy.
      – Loufifi nie ma zaufania – mówi Thérèse – to przez chorobę.
      – Co panu jest? – Lulu Doumer pyta des Cigales’a.
      – Ontalgia – odpowiada Thérèse.
      – Że co?
      – Ontalgia.
      – Co to?
      – Choroba egzystencjalna – odpowiada Thérèse – przypomina astmę, ale jest bardziej dystyngowana.
      – Pani to jest obkuta – mówi Lulu Doumer.
      – On mnie tego nauczył.
      Des Cigales nabija fajkę i zapala. Ruchy ma spokojne i ociężałe. Lulu Doumer przygląda mu się, kiedy Thérèse stawia pasjansa.
      – Skąd jesteś?
      – Z Tancarville koło Hawru.
      – A ja sparysza – mówi Thérèse.

A tu, zwłaszcza po owym „sparysza”, dobry moment, by złożyć Annie Wasilewskiej wyrazy najwyższego uznania.

Zazi w metrze

Późniejsza o 15 lat (i tyle ponoć pisana) Zazi jest być może nieco mocniej satyryczno‐obyczajowa; zapewne to, wraz z wdzięczną (do ogrania) postacią tytułowej małoletniej bohaterki, sprawiło, że „filmowość” Queneau została potwierdzona błyskawiczną ekranizacją (Louis Malle).

Poniższy fragment w nieprzerwanym kawałku; czytelnik zechce sama sprawdzić obecność mechanizmów odmulania.

Tylko jedna uwaga: żywioł akcji (dialogów) Zazi to jeszcze bardziej parole niż langue. Co podkreśla się np. fonetycznym zapisem nazwiska matki Zazi: Żanna Laloszera.

Dobre miejsce tuż przed początkiem powieści, rozpoczynającej się od słowa „ktusztutakcapi”, by złożyć także Martynie Ochab (chronologicznie ten przekład jest wcześniejszy) wyrazy najwyższego uznania.

Ktusztutakcapi, irytował się Gabriel. Nie do wytrzymania, nigdy się nie myją. W gazecie napisali, że niecałe jedenaście procent mieszkań w Paryżu ma łazienki, nie dziwi mnie to, ale przecież można być czystym bez. Ci tutaj najwyraźniej się nie wysilają. A przecież to wcale nie śmietanka najbrudniejszych ludzi w Paryżu. Zestaw jest przypadkowy. Nie można zakładać, że publika na dworcu Austerlitz cuchnie bardziej niż na Dworcu Liońskim. No nie, nie ma powodu. Ale cóż za fetor!
      Gabriel wydobył z kieszeni jedwabną chusteczkę barwy bzu i przyłożył ją do nosa.
      – Kto tu tak śmierdzi? – odezwała się głośno jakaś kobiecina.
      To mówiąc, nie myślała o sobie, nie była egoistką, chodziło jej o zapach bijący od mężczyzny z chusteczką.
      – Czar golenia, perfumy Fiora, dobra kobieto – odciął się Gabriel.
      – To powinno być zakazane tak zatruwać powietrze – ciągnęła niewiasta pewna swojej racji.
      – Jeśli dobrze rozumiem, dobra kobieto, myślisz, że twój własny zapach może konkurować z aromatem różanych krzewów. Otóż mylisz się, siostro, bardzo się mylisz.
      – Ty słyszysz? – kobiecina zwróciła się do niepozornego jegomościa, który stał przy niej i prawdopodobnie miał prawo legalnie na nią włazić. – Słyszysz, jak mnie ta gruba świnia obraża?
      Niepozorny jegomość zmierzył wzrokiem gabaryt Gabriela i ocenił, że to istne byczysko, a tacy zawsze są łagodni, nie wykorzystują swojej siły, bo to byłoby tchórzostwo z ich strony. Wobec tego śmiało ryknął:
      – Sam śmierdzisz, gorylu!
      Gabriel westchnął. Znów musi uciec się do przemocy. Brzydzi go taka konieczność. Od zarania ludzkości wciąż to samo. No ale jak mus, to mus. Nie jego, Gabriela, wina, że to zawsze mizeroty zatruwają ludziom życie. Postanowił jednak dać cherlakowi szansę.
      – Powtórz no, coś powiedział.
      Zdziwiony, że byczysko się odzywa, niepozorny jegomość po namyśle przygotował taką oto odpowiedź:
      – Co niby mam powtórzyć?
      Spodobało mu się to sformułowanie, tyle że człowiek-szafa okazał się nachalny: pochylił się ku niemu i jednym tchem wyrzucił z siebie pentasylabę:
      – Cośtypowiedział...
      Facet się zląkł. Wybiła jego godzina, musiał sobie wykuć jakąś słowną tarczę. Pierwsze, co przyszło mu do głowy, to aleksandryn:
      – Po pierwsze nie pozwalam, byś mnie pan tykał.
      – Gnojek – odparł Gabriel z prostotą.
      I już się zamachnął, jakby chciał spuścić manto rozmówcy, gdy ten bez przymusu sam się rozłożył na ziemi między nogami oczekujących. Strasznie mu się chciało płakać.
      Szczęściem pociąg wtacza się na peron i następuje zmiana pejzażu. Woniejący tłum kieruje spojrzenia ku wysiadającym, którzy defilują teraz w stronę wyjścia: na czele kroczą pospiesznie biznesmeni z teczką w ręku i miną mówiącą, że umieją podróżować lepiej od innych.
      Gabriel wypatruje w dali: powinny wlec się w ogonie, kobiety zawsze się wleką w ogonie, ale nie, bo oto staje przed nim dziewuszka i zagaduje:
      – To ja, Zazi. Założę się, że jesteś Gabriel, mój wuj.
      – Zgadza się – odpowiada Gabriel tonem szlachetniejszym niż przed chwilą. – Jestem twoim wujkiem. Mała chichocze. Gabriel grzecznie się uśmiecha, bierze ją na ręce, podnosi na wysokość ust, całuje ją, ona jego, opuszcza małą na ziemię.
      – Pachniesz niczego sobie – mówi Zazi.
      – Czar golenia Fiora – objaśnia kolos.
      – Dasz mi trochę za uszy?
      – To męskie perfumy.
      – Widzisz, co to za ziółko – mówi Żanna Laloszera, która wreszcie do nich dobija. – Chciałeś się nią zaopiekować, no to proszę, masz.
      – Jakoś to będzie – mówi Gabriel.
      – Mogę mieć do ciebie zaufanie? No wiesz, nie chciałabym, żeby ją cała rodzina zgwałciła.
      – Ależ mamo, przecież ostatnim razem zjawiłaś się w samą porę, nie pamiętasz?
      – Tak czy owak, nie chcę, żeby to się powtórzyło – mówi Żanna Laloszera.
      – Możesz spać spokojnie – zapewnia Gabriel.
      – No dobrze. Spotykamy się tutaj na peronie pojutrze o szóstej sześćdziesiąt.
      – Po stronie odjazdów – dopowiada Gabriel.
      – Natürlich – mówi Żanna, która za czasów wojny była pod okupacją. – À propos, jak się ma twoja żona?
      – Dziękuję. Odwiedzisz nas?
      – Nie będę miała czasu.
      – Zawsze tak z nią jest, jak ma chłopa – mówi Zazi. – Rodzina przestaje się liczyć.
      – Pa, kochanie. Pa, Gabi. Znika.
      Zazi komentuje wydarzenia:
      – Tym razem wpadła po uszy.
      Gabriel wzrusza ramionami. Nic nie mówi. Bierze walizeczkę Zazi.
      Teraz coś mówi:
      – W drogę – mówi.
      Pruje przed siebie, roztrącając na prawo i lewo wszystko, co się znajduje na jego drodze. Zazi cwałuje za nim.
      – Wuju! – krzyczy – pojedziemy metrem?
      – Nie.
      – Jak to nie?
      Stanęła. Gabriel też hamuje, odwraca się, stawia walizeczkę i zaczyna objaśniać:
      – Właśnie tak: nie. Dziś nie da rady. Jest strajk.
      – Strajk?
      – No właśnie: strajk. Metro, ten wybitnie paryski środek transportu, usnęło pod ziemią, ponieważ pracownicy dziurkujący bilety przerwali pracę.
      – O łobuzy! – krzyczy Zazi. – O dranie! Zrobić mi coś takiego!
      – Nie tylko tobie – stwierdza Gabriel z doskonałym obiektywizmem.
      – Mam to gdzieś. Że też mnie się to przydarza, a tak się cieszyłam, taka byłam szczęśliwa, że się przejadę metrem. Psiakrew, cholera jasna.
      – Musisz pogodzić się z faktem – mówi Gabriel, którego wypowiedzi są czasem zabarwione z lekka kantowskim tomizmem.
      Po czym, przechodząc na płaszczyznę subiektywizmu, dodaje:
      – A teraz gazu! Karol czeka.
      – Akurat! Znam ten numer, czytałam o tym w pamiętnikach generała Vermota – wścieka się Zazi.
      – Ależ nie, skądże znowu – protestuje Gabriel.
      – Karol to kumpel, który ma taryfę. Zamówiłem nam go sobie z powodu strajku. Jasne? Idziemy.
      Jedną ręką chwyta walizeczkę, a drugą ciągnie Zazi.
      Karol faktycznie czekał, zaczytany w rubryce złamanych serc. Szukał tam, i to od lat szukał, apetycznej sieroty, której mógłby ofiarować czterdzieści pięć czereśni swojej wiosny. Ale każda z tych, które wypłakiwały się na łamach tygodnika, zawsze wydawała mu się albo za bardzo gęsią, albo za bardzo wydrą. Perfidne i podstępne. Węszył źdźbła w belkach żalów i w najbardziej sponiewieranej laleczce widział drzemiącą klępę.
      – Dzień dobry, mała – powiedział, nie patrząc na Zazi, i starannie wsunął tygodnik pod pośladki.
      – Niezły gruchot – mówi Zazi.
      – Wsiadaj i nie bądź snobką – mówi Gabriel.
      – Mam gdzieś snobki – mówi Zazi.
      – Zabawna ta twoja siostrzeniczka – mówi Karol, naciska spust i puszcza młynek w ruch.
      Lekką, lecz mocarną ręką Gabriel wpycha Zazi w głąb taksówki i sam siada obok.
      Zazi protestuje.
      – Zgnieciesz mnie! – wyje z wściekłością.
      – Obiecujące dziecko – stwierdza lakonicznie i spokojnie Karol.
      Rusza.
      Jadą kawałek, po czym Gabriel pańskim gestem pokazuje pejzaż.
      – Paryż! To jest miasto! No powiedz, czy nie piękne? – mówi zachęcającym tonem.
      – Mam to gdzieś – mówi Zazi. – Ja się chciałam przejechać metrem.
      – Metrem, metrem – gdera Gabriel. – Masz tu swoje metro! – I palcem pokazuje w górę.
      Zazi marszczy czoło. Coś tu nie gra.
      – Metro? – powtarza i dodaje z pogardą: – Też coś.
      Metro jest pod ziemią.
      – To tutaj jest napowietrzne – mówi Gabriel.
      – W takim razie to nie metro.
      – Wytłumaczę ci – tłumaczy Gabriel. – Ono czasem wychodzi spod ziemi, a potem się chowa.
      – Akurat!
      Gabriel czuje się bezsilny (gest), żeby zmienić temat, znów coś pokazuje po drodze.
      – Patrz! – ryczy. – Panteon!!!
      – Czego to ludzie nie opowiadają – mówi Karol, nie odwracając głowy.
      Prowadził powoli, żeby mała mogła obejrzeć zabytki i podkształcić się przy okazji.
      – Bo może to nie jest Panteon, co? – pyta Gabriel szyderczo.
      – Nie – odpowiada z mocą Karol. – Nie i nie. To nie jest Panteon.
      – W takim razie co to jest twoim zdaniem? Ironia jego tonu wydaje się niemal obraźliwa roz mówcy, który zresztą przyznaje się do porażki.
      – Nie mam pojęcia – mówi Karol.
      – No widzisz.
      – Ale na pewno nie Panteon.
      Uparciuch z tego Karola, mimo wszystko.
      – Może spytamy jakiegoś przechodnia – proponuje Gabriel.
      – Przechodnie to kretyni – mówi Karol.
      – No pewnie – ochoczo przytakuje Zazi. Gabriel daje spokój. Znajduje nowy obiekt zachwytu.
      – A to – woła – to jest...
      Lecz przerywa mu eurekowy okrzyk szwagra:
      – Znalazłem! To, cośmy widzieli, to oczywiście nie był Panteon, tylko Dworzec Lioński.
      – Być może – rzuca Gabriel lekceważąco – ale to przeszłość, co było, a nie jest, nie pisze się w rejestr. Teraz patrz, mała: fajna architektura, nie? To Inwalidzi.
      – Upadłeś na głowę – mówi Karol. – Co to ma wspólnego z Inwalidami?
      – No dobra, jeśli to nie są Inwalidzi, to co w takim razie? Może nam powiesz? – denerwuje się Gabriel.
      – Dokładnie nie wiem – przyznaje Karol. – Ale po mojemu to co najwyżej koszary Reuilly.

PRZYPISY

[*] chociaż nawet wybitny tłumacz dupa, gdy oryginał kupa

Pismo ma związek z mową, ale wybiło się na (kolejną) (częściową) suwerenność.

pauza

Za notacją muzyczną, przez pauzę rozumie się tutaj [w alfabetycznym piśmie fonetycznym] to, co jest między wyrazami, a w mowie przejawia się jako chwila względnej ciszy (względnej; w mowie rodowity zwykle produkuje po prostu ciągły strumień fonemów, trzeba wyraźnego zwolnienia tempa lub specjalnych okoliczności albo zabiegów [paszczą], by granice wyrazów stały się słyszalne: słuchowy pattern recognition nie zasadza się przede wszystkim na rozpoznawaniu pauz).

Podstawowym znakiem pauzy jest brak znaku; dziura, odstęp [spacja]. Klasyczne znaki interpunkcyjne , ; : . ... ? ! – są pauzami; w piśmie denotują znaczenie/intonację. Zwyczajowo dodaje się po nich także spację, dla porządku i przejrzystości (czasem i przed – zob. francuzów). Poza ? i ! (niektóre systemy zapisu wolą je jednak jako nawiasy ¿? i ¡ !) są te pauzy (w słuchu) słabo rozróżnialne; nawet mistrz‐aktor, trenowany w dykcji, nie sprawi, byśmy mieli pewność, jaki znak został właśnie [nie]wymówiony; przecinek czy kropka? średnik czy myślnik? itd.

Podsystemem dualnym do gromadki pauz są nawiasy () [] {} [maszynopisane //], wśród nich także cudzysłowy „ ” « » ‹ › i inne. Do nawiasów zaliczyć też trzeba „nie oznaczone jawnie granice, widzialny zakres” – wyróżnienia (kursywa, pogrubienie, rozspacjowanie, inny kolor itd.). Tu także, jeśli nie bardziej, wydolność aparatu głosowego nie jest wystarczająca, choć czasem (w beletrystyce, szerzej: w fikcji) czyta się, że jakaś postać potrafiła sprawić, aby [np.] kursywa stała się słyszalna; podobne zmyślenie dotyczy niekiedy wymowy Wielkich Liter.

Dualny związek między pauzą i nawiasem pokazuje (uproszczone) równanie:

   = )(

(spacji powyżej, po lewej stronie znaku równości, zgodnie z naturą nieznaku nie widać). Zwykły nawias () wskazuje jawnie ograniczony zakres [chyba że ktoś, złośliwie lub dla celów artystycznych, nawiasu nie zamknie lub, jeszcze gorzej^, nie otworzy], antynawias )(, równy pauzie, denotuje dwa nieograniczone przedziały: „to, co przed” i „to, co po”. Przykładowo ).( można by interpretować jako „o, skończyło się zdanie, ale czy się zaczęło? może [może] zacznie się zaraz kolejne”.

Uwagi te są ledwie wstępem do „chromodynamiki pauz” (i dualnej „chromodynamiki nawiasów”); nikt się tym (chyba) nie zajmuje i nie zajmie, choćby dlatego, że nie mamy stosownie zaawansowanej matematyki (jaka konstytutywnie stoi np. za chromodynamiką kwantową [zob. sobie]) ani miar energii (intensywności, dynamiki) wyrazów i pauz.

Dodam jeszcze tylko, że stosowany w polskiej typografii zapis kwestii dialogowych (czyli naprzemienne stosowanie )–( do oznaczenia przejścia między mową niezależną a zależną i odwrotnie) jest wyjątkowo idiotyczny i mylący; inne nacje używają (porządnie, w zgodzie z logiką) cudzysłowów. (Do dodatku dodam też, że ta konwencja zasadniczo usuwa w zapisie ze zdań mówionych po polsku pauzę–myślnik; znaczące, nieprawdaż [myślnik → mylnik].)

w wierszu

sprawy komplikują się. Zwłaszcza we współczesnym (tzw. wolnym [od strukturalnych więzów rymu/rytmu]).

W systemie pisma „od‐lewej‐do‐prawej” za „wiersz”, poniekąd poprawnie, przyjmuje się „zapis justowany do lewej” (czyli [wulg.] z nie wyrównaną prawą krawędzią). Lewa krawędź, od której zaczyna się kolejny wers, symbolizuje tu „ten sam typ/moment śródpoczątku czasu”. Wiersz jest tworem dwuwymiarowym, gdzieś [kiedyś] się zaczyna i gdzieś [kiedyś] się kończy – to „pionowa oś czasu/lektury”. Przejście do kolejnego wersu w jakimś sensie odnawia czas „poziomy”, czas „mówienia”; justowanie do lewej robi tu za znak tożsamości tych kolejnych „śródpoczątków czasu”.

Oczywiście, w czytaniu/mowie przejście do kolejnego wersu jest znaczącą pauzą.

Co mogłoby oznaczać, spotykane czasami, justowanie wiersza do prawej? Chyba wprowadzenie metryki temporalnej: w ramach „czasu poziomegu” wszystkie wersy mają się kończyć w tej samej „poziomej” chwili. Czyli – interpretacyjnie – każdy wers winien być poprzedzony odpowiedniej długości pauzą tak, aby ostatnia głoska wersu wybrzmiewała [symbolicznie] w tym samym [symbolicznym, intencjonalnym] momencie. Taki wymóg, stawiany czytelnikowi, wydaje się b. trudny do spełnienia, ale, i to jest tu najważniejsze, o jaką też intencję miałoby chodzić?

Myślowy eksperyment: nagraj czytany wiersz, zmierz długość [trwania] każdego [czytanego] wersu, zmodyfikuj nagranie dodając przed każdym wersem odp. rozmiarów ciszę (by stworzyć „dźwiękowy prostokąt”), odłóż na parę dni. Potem wysłuchaj i opowiedz o różnicy doświadczeń.

Ktoś (i słusznie) powie, że wiersz wolny jest bardziej zjawiskiem semiotyczno‐wizualnym niż akustyczno‐semantycznym, że przynależy bardziej Pismu niż Mowie (sam tak – z grubsza – uważam). Czemu jednak, ponury paradoks, autorowie potulnie realizują wezwania prowadzących spotkania autorskie („może teraz przeczytaj kilka wierszy”), zamiast wyświetlać obrazy [stron] na ekranie? No i to oczekiwanie na ćwierć/pół‐transową ach! atmosferę Teatru Dźwięku [i Gestu], bywa że podbijanego dodatkowo jakąś gitarą czy pianinem etc., producentem erzac‐nastroju? I jak im wychodzi (autorom) oddawanie paszczą justowania do prawej? Albo (jak z dumą opowiada pewna radykalna autorka) „rozsypania tekstu po całej kartce”?

Całkiem w zgodzie z porzekadłem: „symetria jest estetyką głupców”, najgorszy wygibas to centrowanie wersów wg osi; zapis stosowny dla inskrypcji nagrobnych czy na‐pomnikowych [na jedno wychodzi] lub na‐okładkowych [co często też wychodzi na jedno]. Jedyne usprawiedliwienie, jakie przychodzi mi do głowy, to celowe wkroczenie w kamp; nawet wtedy ważne jest, by nie nadużywać.

inwencja

w zapisie, u twórców wierszy, buzuje – sobie, a‑muzom, publiczności: wtedy może przerodzić się w konwencję, osobistą albo ogólną. Klasyczne przykłady to „schodki Majakowskiego” czy „zwężenie boiska/klepiska” (regularne prostokątne wcięcia pchające w prawo ileś wersów naraz). Bywa też, że inwencja przeradza się w [bezpłodne] knucie: osobliwości zapisu wydają się [czytelnikowi] zamierzone (rzadko domniemujemy tu skutek procesów losowych lub pseudolosowych [por. OuLiPo]), ale dotrzeć do sensu owego zamiaru niełatwo (lub, przeciwnie, wydaje się nużącym manieryzmem)..

Nie twierdzę, że jest to regułą; znakomitym okazem analizy ujawniającej [lub: powołującej^] istotne knucie autorskie jest świetny tekst Łukasza Żurka Dwa przecinki i jeden dywiz Krystyny Miłobędzkiej, pochodzący z jednego z najciekawszych numerów „Forum poetyki”, mianowicie „Mikropoetyka” (wiosna/lato 2017).

Są też inne przykłady knucia owocnego. Choćby wiersz Anny Matysiak (z tomu wsobne maszynki), b. prosta, ale wydajna maszynka:

***

opukuję
.     .
 coś
.     .

albo wiersz MLB, pierwszy z sześciu z ujawnionego o/d/to/czenia [części drugiej] Wiosny ludzi 6/wie/co/nie/we/do/wiosny/ludzi:

1.

to waż/
durszlak i samo gęste
ale też/
dużo płynów

ukośne szla/strza/
kre/d/o/na chodniku
anteny

...w pewnym sensie programowy: wykorzystuje się tu operator / (ciach [ang. slash]) do „gry w slasher” (jak to nazwałem). Operator ten może działać jako zrównoleglacz – albo rodzaj teleportera w inne obszary [prekognitywnej] sieci [kłącza] skojarzeń i ech. (Krytyce podrzucam tu szlagkiłord: BIAŁOSZEWSKI 2.0, niech jej wesoło na manowcu.)

Trzeba trafu [?], że linkowany zestaw MLB autor mottuje cytatem ze mnie, bodaj polemicznie; pełniejszy kontekst [stąd]:

[...] docenienie/uznanie szerszego zjawiska: „nowatorskie” sposoby zapisu, języki wymyślane ku oryginalności itd., itp. – przegrywają z siłą działania zwykłego (zdania, słów zestawionych); chwyty, tricki, nawiasy itd. – cały ten lukier – niewiele wnoszą, a magia literatury działa w najlepsze w prostym kostiumie

istotnie, przegrywają [subiektywnie, u mnie], choć ten felietonowy skrót można rozwinąć (co próbuję czynić w niniejszej blogonocie). Niemniej, sama Wiosna ludzi potwierdza mi to wrażenie: wiersze [nie mówię, że wszystkie] z części pierwszej („utrzymane w prostym kostiumie”) rezonują bardziej.

Na wymienianie licznych kontrprzykładów trochę szkoda czasu, ograniczę się do jednego. Pewna autorka (ostatnio) jako znaku firmowego używa kropy • umieszczanej wewnątrz wersu. To szczególnie ciężki przykład pauzy, o wymiarze bez mała nuklearnym. Wygląda to tak:

zna to każdy, kto miał kontakt • zna to każdy, kogo
kod drga • zna to ten, którego droga jest tak własna,
że nie starcza dla obojga • zresztą wiem, że też to
czujesz, morda •

...i z pewnością kryje się w tym jakiś zamysł (może niezależny od wersyfikacji dukt rap‐rym‐rytmu?). Mnie, zależnie od nastroju dnia, albo te kropy przytłaczają (jak regularnie powtarzane znaki ostatecznej katastrofy: czarnej dziury), albo małpio śmieszą (bo sobie wyobrażam, co się przy nich mogłoby dziać w ew. Teatrze Dźwięku i Gestu, zwł. Gestu), albo nastrajają refleksyjnie (bo sobie wyobrażam, że wewnątrz każdej kropy siedzi maleńki karzeł i mówi zawsze to samo: „Phlebasie, joł!”).

* * *

Że jednak daleko do jakkolwiek zadowalającego ujęcia chromodynamiki pauzy i innych obiektów, mówię właściwie tyle: nie wszystko odbieram jako skierowane do mnie (i dla mnie); taki lajf.

« older entries