szczęsny w kropki bardo

o potrzebie

Na trzy (no, dwa i ułamek, bo trzeci mocno zardzewiały, a drugi samouczny, dziurawy) języki tylko w jednym czuję się względnie w domu (względnie: nadal potrafi mnie zaskoczyć, za co jestem wdzięczny). Dlatego potrzebuję tłumaczy, nawet ze stosunkowo najsprawniejszego angielskiego, bo do sensu może dotrę (to zdumiewające, jak np. Asimow, amerykański klasyk niekoniecznie lit. zwanej piękną, zmusza do ciągłych odwiedzin słownika; kto by pomyślał), ale rejestry stylistyczne – poza najgrubszymi – umkną mi jak nic. Wolę zawierzyć fachowcom.

wybitność

Ale nie bez czujności. Ostatnimi dniami fala hajpu na Lincolna w Bardo Saundersa, o przekładzie (Michał Kłobukowski) powtarzana opinia, że „wybitny” (a w jednym miejscu sieci nawet „genialny”, ale to może marketing „Znaku”). Z tą parą miałem już zaszłość; o 10 grudnia Saundersa (tenże tłumacz) pisali Łukasz Najder i Marceli Szpak:

Dziwne archaizacje, w żaden sposób nieuzasadnione brzmieniem oryginału,[...] wspomina się o uczniach, którzy bywają „rozbisurmanieni” (brats), a pozostawione samym sobie dzieci radośnie „zbytkują” – wszystko to w tekście stylizowanym na pamiętnik ojca z niedalekiej przyszłości, który w swoich wypowiedziach zupełnie nie zdradza skłonności do sięgania po słownictwo sprzed kilku dekad.

Bywa to o tyle drażniące, że pomimo umiejscowienia większości opowiadań w wygodnym bezczasie – ni to przyszłości, ni to lekko zmodyfikowanej teraźniejszości – Saunders licznymi aluzjami sugeruje, że jego bohaterowie to ludzie nam współcześni, tacy sami jak my, tylko znajdujący się w zaskakujących sytuacjach. Trudno jednak wyobrazić sobie współczesną matkę mówiącą o własnym synu, że jest „poczciwy z kośćmi” („Al Roosten”), chyba że byłaby miłośniczką Orzeszkowej i Kraszewskiego. Potykając się o tego rodzaju słownictwo, można odnieść wrażenie, że tłumacz dał się nieco ponieść upodobaniu do stylizacji językowej i sięga po nią również tam, gdzie wystarczyłby zwykły, współczesny język.

Ta dezynwoltura [itd.; kolejne przykłady]

Co ciekawe, tenże sam link znajdziemy w świeżym tekście Zofii Król Lincolnie:

Opowiadania z tomu „10 grudnia” – jak niektórzy zwracali uwagę, mniej udanie przełożone na polski przez tego samego tłumacza – oparte na wyrazistych konceptach, niezwykle zaawansowane językowo, nie zapowiadały jednak jakości i rozmachu „Lincolna”.
[wytł. moje – n.]

Mam wrażenie zgoła odwrotne. Że mimo wszystkie swoje (punktowe, to ważne) wady, robota przekładowcza była w tych opowiadaniach bardziej, a nie mniej udana.

przysposobianie

Król:

Autor wybitnego przekładu – także przecież swoistej przeróbki – Michał Kłobukowski, zapytany przeze mnie o zaplecze pracy, podkreśla, że choć sam Saunders jest buddystą w obrządku tybetańskim i w jego prozie gdzieniegdzie można się tego dopatrzyć, to zaświaty w „Lincolnie” zostały przedstawione dość ekumenicznie (pojawia się choćby postać Chrystusa, której oblicza są zmienne w sposób przywodzący na myśl łagodne i gniewne aspekty tybetańskich bóstw). Wzorce, jakich potrzebował tłumacz, były raczej językowe niż zaświatowe – poważniejsze wyzwanie stanowiło różnicowanie języka kolejnych postaci, co do których nie zawsze wiadomo, z jakich czasów i sfer pochodzą. Kłobukowski przyznaje, że Saunders poczynał sobie w tej sferze dość niekonsekwentnie, przez co pozostawił tłumaczom bardzo wiele swobody.

Kwestionuję to quasi‐wynikanie. Saunders „poczynał sobie niekonsekwentnie”, a zatem „pozostawił tłumaczom bardzo wiele swobody”. Moim zdaniem, rzekoma niekonsekwencja autora to pierwsze zadanie tłumacza: jeśli rzeczywiście dana postać wypowiada się w różnych miejscach różnymi rejestrami językowymi (o jakiejże innej niekonsekwencji może być mowa?), to trzeba dociec przyczyny tego stanu (pisanej) rzeczy, a znalazłszy ją – albo uznać, że dla polskiego czytelnika jest ona nieczytelna/nieistotna, i zaniechać, albo starać się znaleźć jej wyraz w przekładzie. Żaden z członów takiej alternatywy nie oznacza „hulaj dusza, postylizuję sobie, bo lubię!”.

Dlaczego czterdziestosześcioletni Amerykanin, Hans Vollman, „former printer”, zmarły ok. 1845–1849, miałby mówić jak „Szczęsny Potocki” [cyt.pers.sieć]?

Bo widzi pan, tegom właśnie postanowił nie robić.

[This is exactly what I refused to do, you see.]

Nie brakowało mi doświadczenia, za młodum bowiem dość się wyszumiał. Sporo czasu spędziłem (wstyd powiedzieć) w Marmurowym Zaułku, na Scenie i w straszliwej Wilczej Jamie. Byłem też wcześniej żonatym i wcale dziarsko żem sobie w owym małżeństwie poczynał. Aliści moc tego nowego uczucia całkiem mię zaskoczyła.

[I was not an inexperienced man – had been wild when young; had spent sufficient time (I am ashamed to say) in Marble Alley, at the Band‐box, at the dreadful Wolf’s Den; had been married once before, and healthily so – but the intensity of this feeling was altogether new to me.]

Zęby bolą. „Za młodum”. Gubi się też w tym stylistycznym śmiecio‐szumie rytm, zwięzłość frazy; to nie ględzenie łże‐Szczęsnego, a tekst, który (może) przez ciągłe powtarzanie (w bardo przez lata prowadzone rozmowy) starł się aż do językowej twardej kości, pozostawiając to, co niezbędne. Ale tłumacz przysposabia, na siłę – po co? dlaczego?

Cicho do niej przemawiając, serce przed nią otwarłem: była piękna, a ja stary, szpetny, sterany; dziwneśmy zawarli małżeństwo – nie z miłości, lecz dla wygody; jej ojciec był ubogi, a matka chora. Dlatego trafiła pod mój dach.

[Speaking to her softly, I told her my heart; she was beatiful; I was old, ugly, used up; this match was strange, had its roots not in love but expedience; her father was poor, her mother ill. That was why she was here.]

Nawet w szczegółach widzę bez‐czucie tłumacza: „her father was poor, her mother ill” to jest jeden obraz, synteza sytuacji; nie da się tego powiedzieć krócej i nie bez powodu. Tłumacz dokłada „a”, zamiast „jej ojciec był ubogi, matka chora” mamy, co mamy, z cieniem przeciwstawienia, z cieniem uzupełnienia (przez ten zbędny spójnik), mamy dwa fakty, mamy wątpliwość (no i? i co dalej? „a narzeczony zginął”? i dlatego wychodzi za Vollmana, not thin, somewhat bald, lame in one leg, teeth of wood?).

To samo zresztą robi w swoim tekście Zofia Król. Przysposabia.

Że – mamy Dziady (cytuje)[*], że Saunders buddysta, ale ekumeniczny, więc i nasz, polski, katolicki. Że i Bardo mamy, miejscowość w Kotlinie Kłodzkiej (jest mapka z gugla czy innej nawigacji). No więc to fajnie, że Amerykanie gadają łże‐Szczęsnym, swojscy tacy. Bardziej – nie wiem – przystępni?

Sama też zarażona ględzo‐frazesem:

Hans Vollman, który przemawia do czytelnika jako pierwszy, umiera w dniu, w którym ma zakosztować wdzięków młodej żony.

„Zakosztować wdzięków młodej żony”. Co to, nieprawe dziecko Dołęgi‐Mostowicza i księdza Pirożyńskiego?

* * *

10 grudnia odebrano mi część przyjemności, do Lincolna w Bardo po (takiemu) polsku nie podejdę, odrzuca. A oryginału się boję, nie te kompetencje językowe. Zwłaszcza że dalej (powyższe cytaty z samego początku) dzieją się różne rzeczy:

But fuk yr anshient frends (do not bring them agin) who kome to ogle and mok me and ask me to swindle no that is not the werd slender slander that wich I am doing. Wich is no more than what they are doing. Is it not so? What I am doing, if I only cary on fathefully, will, I am sure, bring about that longed‐for return to

[DOPISANE 10.09: Capnąłem z sieci obrazkowy cytat przekładu powyższego; no nie, nie

...nie. W każdy głos (tu: Elise Traynor) wmontowana nieznośna maniera. KONIEC DOPISKU]

Temu tłumaczowi już nie zaufam, innego nie będzie, oryginał niedostępny.

Bye, Saunders.


ZOB. TEŻ fascykuł
ZOB. TEŻ nadęty Bełza, czyli Zaduszki zamiast Halloween


PRZYPISY
[*] wywiad z „Magazynu Ksiażki”:

Juliusz Kurkiewicz: Wszyscy moi znajomi, którzy czytali „Lincolna w Bardo”, po lekturze powiedzieli to samo: Zapytaj Saundersa, czy czytał „Dziady”.

George Saunders: „Dziady”?

[J.K.] To dramat napisany przez naszego największego poetę w latach 20. i 30. XIX w. Bohaterami fragmentu, który rozgrywa się na cmentarzu, są niemogące zaznać spokoju czyśćcowe dusze. Jedna z nich należy nawet do kogoś w rodzaju właściciela niewolników.

[G.S.] Porucznika Stone’a? Wszystko już kiedyś zostało napisane. Kiedy jeździłem z „Lincolnem” po świecie, okazało się, że w każdym kraju istnieje podobna książka. Amerykanie mają „Antologię Spoon River”. Irlandczycy „The Dirty Dust” Máirtina Ó Cadhaina, do niedawna nieznanego, bo piszącego po iryjsku. Punkt wyjścia ten sam: zmarli, obdarzeni wszystkimi przywarami żywych, plotkują na cmentarzu.

* * *

Co można skomentować tak: (1) Aha, znajomi Kurkiewicza. (2) Biedni Polacy, znów zaścianek przeświadczony o swojej wyjątkowości.

  1. nameste’s avatar

    Charles Dickens, David Copperfield (1850), przekład polski Wilhelminy Zyndram‐Kościałkowskiej z 1888 roku; źródło: wolnelektury.pl. D. = Dora. D.C. = tytułowy bohater, J.M. = Julia Mills, J. = Jip, pieseczek.

    Środa. D. stosunkowo weselsza. Śpiewałam jej, jako najodpowiedniejsze jej usposobieniu Wieczorne dzwony. Nie uspokoiło to jej, owszem przeciwnie, wywołało łzy. Zacytowałam wiersz o młodej gazeli. Na próżno. J.M. Odwołałam się do cierpliwości i kamiennej rezygnacji. (Czemu kamiennej?) J.M.

    Czwartek. D. uspokaja się. Noc lepsza, na lica wracają barwy róży. Wzmianka o D.C. Ostrożnie, z daleka. D. wybucha płaczem: „Och, Julio! Złym, niegodziwym byłam dzieckiem!”. Uspokajają ją pieszczoty. Maluje obraz D.C. nad mogiłą. Nowe wzruszenie: „Och! Co począć, co mam począć! Weźcie mnie gdziekolwiek bądź”. Przestrach. D. mdleje, woda z pobliskiego wyniesiona zajazdu. (Poetyczny zbieg okoliczności: mozaikowa rączka u drzwi kawiarni, jak mozaikowe jest życie ludzkie). Ach! J.M.

    Piątek. Dzień pełen zdarzeń. W kuchni zjawia się posłaniec za „bucikami”. Służąca odpowiada: „Nie rozkazano”. Człowiek ten upiera się przy swoim. Służąca zostawia go w kuchni z J. i idzie się dowiedzieć. J. nie ma. D. w rozpaczy. Posyła na policję. Nieznajomego poznać można po dużym nosie, ramiona jak poręcz na moście. Poszukiwania. J. wciąż nie ma. D. płacze niepocieszona. Wzmianka o gazeli, ale bezskuteczna. Pod wieczór zjawia się jakiś chłopak. Wprowadzają go. Nos duży, ale ramiona niepodobne do poręczy. Żąda nagrody, wie, gdzie się pies znajduje, bliższych szczegółów odmawia. Opłacony, wiedzie kucharkę do sąsiedniego domu, gdzie znajdują J. przywiązanego za łapkę do nogi stołu. Radość D., która skacze około J. jedzącego wieczerzę. Ośmielona szczęśliwym obrotem rzeczy, wspominam znów D.C. D. wybucha płaczem i woła: „Och! Nie! Nie! Nie! Nie powinnam myśleć o niczym oprócz biednego mego ojczulka!”. Ściska J. i szlocha, zasypia wreszcie. (D.C. niech ufa skrzydłom czasu). J.M.

    Czemu cytuję? Bo i tu są (na dzisiejsze) archaizmy, np. inwersja („woda z pobliskiego wyniesiona zajazdu”, „bliższych szczegółów odmawia”), choć semantycznie uzasadnione. Że tekst stary, najłatwiej poznamy po leksyce („lico”) i czymś – nazwijmy – nieuchwytnym. Przy tym (wiem, że trochę wyjątek na tle) jaka ta polszczyzna wydajna, oszczędna. Więc proszę mi nie mówić, że nachalna inwersja, wędrujące partykuły i „mię” + „aliści” to jedyne, co mamy dla zaznaczenia dystansu w czasie.

  2. jjj’s avatar

    Czytałeś może „Sprzedawczyka”? Bo mam dość podobne wrażenia co do przekładu, ale jeszcze nie porównałem z oryginałem. Tłum. Piotr Tarczyński.

  3. nameste’s avatar

    @ jjj:

    Nie czytałem. Ale właśnie zaglądam i nie jest tragicznie^. „Nie dziwota” (no suprinsingly), „słuchałem kobiety dziwującej się” (listening to a woman marvel at), „Hadżdż odzianych w dżinsy kmiotków” (hajj of blue‐jeaned yokels), „odziana w marynarskie mundury rodzina weteranów” (sailor‐suited family of Navy veterans), na przestrzeni pierwszego scrolla, ale to bodaj mieści się w wielobarwności narracji podszytej satyrą. A jeśli nie, Tarczyńskiego poniekąd rozgrzesza Szymiczkowa, no bo trudno się tak przestawiać tam i sam. (Redakcja wszakże mogłaby bardziej się przyłożyć.)

    Niemniej, nie ma tu (tak mi się zdaje po ledwie polizaniu) śladu jakiegoś zamiaru przeniesienia w całkiem inny rejestr stylistyczny. Czyta się wartko, chociaż w pewnym miejscu (nadal ten sam scroll) zatrzymałem się i aż poszedłem sprawdzić oryginał:

    [Pomnik Lincolna] mógłby przejąć piłkę, ruszyć do kontrataku, podskoczyć i rzucić brodatego trzypunktowca, zatrzymać się i pitolić, kiedy piłka wpada do kosza.

    There he could catch the rock on the break, pull up for a bearded three‐pointer, hold the pose, and talk shit as the ball popped the net.

    „Pitolić”? „Zatrzymać” na „hold the pose”? No, nie.

  4. AJ’s avatar

    Czytam właśnie Sellouta, więc zajrzałem do darmowej próbki. Kawałek dalej po cytowanych tu ustępach są dwa grubsze fakapy w jednym zdaniu.

    [A co z Erikiem Claptonem? Chwila moment, cofam to. Pieprzyć Erica Claptona.] Obfite biusty mają pierwszeństwo. Przeskakuje barierkę, mija gliniarzy i doskakuje do mnie, swoimi tipsiarskimi pociskami kurczowo trzyma paszminę, która całą sobą mówi: „Czy nie widzisz, jakie to cholernie długie, miękkie, błyszczące i drogie? Będziesz traktował mnie jak królową, skurwysynu!”. Szal, wyglądający jak zdjęty z Toni Morrison, wlecze się za nią niczym kaszmirowy ogon latawca.

    [What about Eric Clapton? Wait, I take that back. Fuck Eric Clapton.] Ample bosoms first, she hops the rail, bogarts her way past the cops, and bolts toward me, her thumb‐sucking charges clinging desperately to her “Don’t You See How Insanely Long, Soft, Shiny, and Expensive This Is? Motherfucker, YOU WILL Treat Me Like a Queen!” Toni Morrison signature model pashmina shawl trailing behind her like a cashmere kite tail.

    Pomijając całą resztę, po pierwsze może Tarczyński nie zauważył, że po „first” jest przecinek, a nie kropka, ale zdanie o pierwszeństwie obfitych biustów jest tu zupełnie bez sensu. Po drugie „her thumb‐sucking charges” to nie tipsiarskie pociski (wcześniej była mowa o jej dłoniach i paznokciach), tylko podopieczni, z którymi przyszła do sądu (w następnym akapicie pojawia się „chłopiec z wodogłowiem” wtulony w jej krocze).

  5. nameste’s avatar

    @ AJ:

    Potwierdza się po całości: Tarczyński tłumaczy do chrzanu.

reply

Your email address will not be published. Required fields are marked *