blo

You are currently browsing the archive for the blo category.

Krzysztofa Bartnickiego Sad zapięty. Krótka antologia przekładu (Officyna 2023) jest powieść fantastyczno‐historyczna, zrobiona na pozór antologii utworów epok zamierzchłych (lub mniej), tłumaczonych przez tym‐razem‐nie‐wypierającego‐się‐roli autora, od którego nazwiska zaczyna się ta nota, na języki oboczne, możliwie (lub mniej) przystępne czytelnikowi wczorajszemu (dzisiejszy dopiero powstaje), słowem – na fantastyczną polszczyznę strzyżoną (lub chełstaną) – jak krzewiny w zapuszczonym (można spłaszczyć: parahistorycznym) sadzie języka – w kształty niespotykane.

Rzecz jest skomprymowana w 84 strony (kilka z nich ostentacyjnie puste!), zapięte w efektowną okładkę; zawartość w nich to 20 przekładów, tekstów przemyślnie oprzypisowanych, ujętych w łuby zamiastwstępu i zamiastposłowia (tj. „Słowa końcowego”).

o metodzie

Można krótko: nie bądźcie niczego pewni, ale i tak okaże się, że nie ma to znaczenia.

Można na przykładach.

Na IV stronie okładki zwyczajowe teksty. Pomijam ustęp z recenzji wewnętrznej, który wszakże warto przeczytać (treść tej strony podaje wydawca na www, link wyżej), bo sensownie opisuje pozór, jaki powieść Bartnickiego przybrała. Dalej wywołuje się czwórkę Blurbistów, poczynając od:

Bartnicki chwycił się przepisywania.
    Mieczysław Czerneda

Czy podpisany pod tym lapidarnym stwierdzeniem istnieje? Jak najbardziej, to pseudonim literacki Mieczysława Jana Bierzyńskiego (1857–1898), „literata i jurysty” (z Kielc). Mimo pozytywistycznego osadzenia („bezpretensjonalny realizm”, pisano o jego nowelkach) najwyraźniej zdążył [krótko żył] zainteresować się też twórczością gatunkowo inną, w szczególności autora Myśliwic, Myśliwic.

Poezja jest świątynią, kędy wiekom żywym ciężeją powieki z głaza wykowane.
    Charles Baudelaire

Większość z nas przyzwyczajona jest do myśli, że Ch.B. istniał i pisał. Cytowany dystych Blurbisty trafnie oddaje jeden z kluczowych aspektów powieści K.B., zwłaszcza gdy go się zestawi z początkiem wiersza Oddźwięki (z Kwiatów zła): „Natura jest świątynią, kędy słupy żywe / Niepojęte nam słowa wymawiają czasem” (tłum A. Lange).

Najgęstszy ciężar właściwości ma blurb ostatni, nazwiska Blurbisty nie podaje się:

Wszystkie przekłady to pseudoepigrafy.
    Łaj wojny [偽經]

...może dlatego, że to cytat z jednego z tych omszałych starochińskich traktatów, w których autor usuwa się przed myślą (a jednostka przed państwem). Niemniej, przytoczony tytuł oryginału przebija gwoździem dopowiedzeń ślimaki zwątpienia: 偽經 [wěi jīng] znaczy „fałszowane skryptury | łżeklasyka | pseudoepigrafy | apokryfy” (spójnik „|” można czytać „alboteż”). Oddajmy myśli z blurba stosownie rozległy czas wolny.

(W charakterze błysk‐przypisu dodam, że słówko „łaj” [znane skądinąd] tłumaczę [sobie] jako „szczek | szczęk”.)

W zamiastwstępie („Zamiast wstępu”) natomiast, pośród innych tekstów (od czapy lub w pięty), z których zamiastwstęp złożono, schował się Pseudoblurbista, Bolesław Leśmian – czemu tam, a nie na okładce? nie wiadomo, ale nie odmawiajmy autorowi powodów. Wspomnę tu tylko, analogicznie jak ws. Baudelaire’a, że czytelnik mogłby zestawić ów pseudoblurb [incipit: „Gdybym spotkał siebie”, reszty złośliwie nie przytaczam] z wierszem Leśmiana (bez tytułu), zaczynającym się tak:

Gdybym spotkał ciebie znowu pierwszy raz,
Ale w innym sadzie, w innym lesie —

Owocnego zestawiania.

tytuł co znaczy

A cholera wie. Niemniej, daje okazję do wejścia w kwestię, jak potężnym morfemem jest w polszczyźnie sad. To on wyznacza i potwierdza (po wielekroć) przynależność ludów posługujących się rozmaitemi prapolskimi (lub obokpolskimi) narzeczami do fali cywilizacyj rolniczo‐hodowlanych. Osada i posada, zasadzki i posadzki, sadzać i sadzić. Oraz mieć zasady, posądzać, osądzić i wsadzić [tu palcem wytknięcie bieżących wydarzeń]! Można wymieniać długo i nie bez podziwu. (Konkurować z nim może chyba tylko jeden, wod[a]: wodzić, przywodzić, odwodzić i zawodzić, wodnik i zawodnik, wywód, wzwód i rozwód etc.)

czym jest

Jak już powiedziałem, biorę Sad zapięty za powieść. W istocie, szczególną: mieliśmy powieść ilustrowaną, na przykład, mamy – graficzną, a Sad jest powieścią ilustrującą. Dla ustalenia uwagi można przyjąć roboczo, że zawiera ilustracje [w formie przekładów i przykładów] do innej powieści Bartnickiego, mianowicie Myśliwice, Myśliwice [zob.].

MM można streścić [będzie to bardzo stratna kompresja] jako „w głąb Siczy na Śląsku [i reszcie świata] oraz może z powrotem” z dwiema codami – historycznospiskową (rozdział 4) oraz kosmolospiskową (rozdział 5).

Ułożona chronologicznie (od Henryka Probusa, 1228, do Ondry Svatohorskiego, 1946 / publ. 1996) dwudziestka tekstów w mojej lekturze wiąże się z MM, jeśli nie hm, dosłownie, to przez kłącza znaczeń, skojarzenia itd. Na taki lekturowy trakt naprowadza też, moim zdaniem, kolekcja tekstów w zamiastwstępie, a zamiastposłowie daje mocną, choć enigmatyczną kropkę.

Ale nie mam zamiaru narzucać się z taką [roboczą] interpretacją. Zwłaszcza że Bartnicki, jak to on, nie zna ani granic, ani umiaru (poza umiarem w objętości tekstu! to naprawdę książeczka niewielka, choć niepomiernie gęsta). Pisząc o czymś, pisze też [o] wszystkim, co napotka i zagarnie; niech dowodem na to będzie choćby przypis do tekstu [ściślej: tytułu] Aleksandra Bronikowskiego Armud i Orda [Z‑Asch’tar! Z‑Asch’tar!, 1834]:

Być może jak para Aryman i Ormuzd; poza tym: Armut (niem.) – bieda; ordo (tur.) – obóz, kwatera. Zob. też powieść Bronikowskiego Olgierd i Olga (1831). Tytuł polski pochodzi z treści tekstu i nie naśladuje tytułu oryginału, w którym pokazuje się bogini Isztar (Esztar) albo Astarte (Asztarte). Tytuł rosyjskiego przekładu Bronikowskiego (tł. anon. 1850) to Заштор («zasłona»?), a ten z kolei może przywodzić na myśl tekst Lwa Tołstoja За чтo? (1906). [strona 41]

...wobec czego tematyka Sadu jest mniej wygraniczonym obiektem, a bardziej zjawiskiem polowym [jak z „pole siłowe”].

Roztropność wszakże nakazuje nie podejmować wszystkich [a nawet: więcej niż kilku] tropów rozsianych po tekstach [przekładach i przykładach] K.B. z Sadu. Powtórzę (rozwijając), co powiedziałem wcześniej:

nie bądźcie niczego pewni, ale i tak okaże się, że nie ma to znaczenia

Można próbować odtworzenia kwerend autora, w poszukiwaniu, dajmy na to, „oryginałów” przekładanych tekstów; jak brzmią? [nawet:] czy istnieją? czy tłumaczenia są hm, wierne? w jakim niby sensie? czy autor oryginału był [realny], czy dopiero jest (powiedzmy: został zmyślony)? a jakie to ma znaczenie dla dzisiejszego czytelnika (który dopiero powstaje)?

Oczywiście, może [powinien?] zdarzyć się i taki czytelnik, który złoży w sadzie śląskożertwę sumiennej lektury uźródłowionej na ile się tylko da; życzmy mu szczęścia, będzie go potrzebował.

Sam jednak widzę zgoła inny główny powód podjęcia lektury Sadu.

matko‐mowo! jak to jest napisane!

Parę na to (znowu i tylko) przykładów, losowo skaczę, wiersze omijam, z prozy – bez przypisów, bez objaśnień [wstępnych], jedynie źródło.

Z już wskazanego Armuda i Ordy [s. 42]:

Nie w liczbie tych znajdował się Jawszach, magor Orsu. Nie giął się przed grozą, choć i gdy konfiskowano mu z wolna to, co miał nagarbione. A u czarabów książę Al-Kustan szydził z Jawszacha, że mundur magora nieschludny na nim i że twarz niebrzytna, i w tym stanie żaden z niego wilk, który coby tylko uszedł z jaskini lwa, stał obzierać się za odwetem. Nie przystanę, abyś stał bez kary w kraju tezara, dlatego zaliczę cię w szeregowce, którym najmniej jest płacone. Abyś nie narzekał zaś na szczodrość tezara, wypłacone będziesz mieć zaraz tysiąc plag.

Dwa regimenty czaraba postawiły się w dwóch długich szeregach z prześwitem na zamach rózgi po obnażonym krzyżu. Wpierw pobito bębny, potem kobiety w szloch. Orski podszedł do pierwszych z rózgą i udarzył w nich bez lęku: Bijcie mocno, miejcie lutość! Na ten pyszny wyzyw połamało się kpiarstwo Al-Kustana, aż strzymał chłostę i [...]

Komu nie zadrży narząd czytelniczy przy zdaniu „Wpierw pobito bębny, potem kobiety w szloch”, ten niech dalej nie czyta.

Z pitawalisty Ludwika Tripplina Sprawa morderki z Hayti (1805) [Der Fall der Wudu‐Mörderin, 1852; s. 45, 47–48]:

Paszcza jej, u innych brama życia, u niej na lekko chodzących żuchwjach, jakby dowodziła gości z pjekła, poprzez częste brzydkie wyziewy. Zęby miała przegniłe, za to jej ślepce wyraźniłyby się i w półćmie, wyłącznie z bjałka będące, opatrujące się dokoła. Palce jej, czyli jedyne to, czego w jej ciele nie tknęło karlictwo, dygotały jak u obcesa czy amoka. Włosy miała mocne i czarne, a że kręte jak zwój węży, pisane w akta jako gorgonowe. Zaprawdę, ułatwione miał zadanie Pan Instygator, bo każda osoba z byle wrażliwością przeczuwałaby coś przykre od oskarżonej: napad albo zabójstwo. Rozsądkowi lepiej by nie zaufać takiej djabelskiej czarownicy, niźli zdać się na ryzyko morderstwa. [...]

Ponieważ z elokwencyą okazywał się P. Blokowski nietyle za tłómacza, ale i za adwokata oskarżonej, snadź nie widział P. Instygator lepszego sposobu pogrążenia swojej ofiary niż przez poruszające widownię spytanie, czyżby P. Blokowski tak samo dobrze za oskarżoną stawał, gdyby nań była nie rzuciła urok, na przykład w czas kongresu karnalnego. Wszak nauce wiadomo, że od cielnej unii dwojga stron nieporównie więcej szkoduje mężczyzna, co nigdyby inaczej nie utkwił w toni obłąkliwej, gdyby go nie usidlił pociąg partnerzycy. A na takie dicta P. Blokowski, nie chcąc mieć się bezczułym wskutek nieposzukiwania kary, odpowiedział, że kto gwałtem cudzą zasiał rolą, na własnej traci nietykalność, a że Bóg rozdaje nie tylko cnoty, ale też namiętności, daje sobie P. Blokowski w imię Boże prawo dopaść Instygatora i z wielką serca rozkoszą uderzyć go, aż ten z jękiem we własną juchę się pobróci. Co też się tak stało, prowokując szereg hałasu, krzyku u panów, histeryj u niewiast, wybieżeń z sali i tak dalej, nad czym ni młotek Sądu, ni woźny długo nie stanowił miru. Jasnym było, że obrady tegodniowe czas przerwać.

Z listu Farkasa (Wolfganga) Bolyai do Carla Friedricha Gaussa, 20 VI 1831 [pomieszczonego w zamiastwstępie, s. 7–8; o tymże Farkasie B. wikpedia podaje: „profesor filozofii w Kolozsvár próbował odwieść Bolyai od matematyki i zainteresować go filozofią religijną, bez rezultatu”, co autorowi pod oczy^]:

Napiszę dzisiaj do Ciebie dwa listy, lecz wyślę jeden. Jeśli czytasz właśnie te słowa, to znaczy, że tak chciał rzut krajcarem. Wybacz mój przesąd – wiarę, że coś zależy od przypadku. Pamiętam, pamiętam: prawdopodobieństwo tego, że moneta ujawni awers lub rewers nie jest wcale 50/50 – od zawsze (o ile istnieje jakieś zawsze) prawdopodobieństwo jednej strony, a nie drugiej, jest pełne. Przychodzi mi do głowy, że ów determinizm niechcący mógłby pomniejszać (w oczach ludzi nieroztropnych) ogrom Twoich dokonań – nie jesteś wielki, bo tak zechciałeś i o to się postarałeś, ale dlatego, że pradawno temu postanowił tak przy swoich narodzinach wszechświat.

Ale pieczęć swoistości na tym liście stawia sam początek:

Przeszanowny Gauss!
Wybacz, że powstrzymuję Twoją wielkość, którą obdarowujesz potomność: proszę dla siebie o [...]

...pewnie myślicie, że ponosi mnie entuzjazm, ale, w rzeczy samej, ten zwrot suchy, lecz z należnym szacunkiem, przeniesiony w polszczyznę w formę szczeku | szczęku mianownikową: „Przeszanowny Gauss!” – dla mnie świadczy o takim wyczuciu stylu i klimatu u tłomacza, że aż się nie posiadam! Kogo innego stać na takie (pytam retorycznie).

Tenże zamiastwstęp kończony takim oto protokołem [fragment, s. 13] z posiedzenia Sądu Najwyższego w sprawie, którą czytelnik zechce sam odczytać w książce:

Woźni próbują odciągnąć świadka, który upiera się, że odosobnienie to bzdura, samorzutność też, więc cały proces jest dęty, i żąda do protokołu. Ledwie tego za drzwi, na subtelny znak prokuratora wyskakuje jakaś nawiedzona, nuże wydzierać się, z plikiem w ręku, oto wiersz trupio blady, a imię siedzącego nad nim cień, aż ogień w nim ginie. Obrona wnioskuje (lepiej dmuchać na ciepło), żeby spalić. Przewodniczący wali wtedy młotem, że póki on tutaj [...]

Od lat występuję w coniektórych blogonotach przeciwko rozrzedzaniu tekstów (w imię świętonudnej Poprawności) lukrem syntaktycznym, watą słowną. Dlatego, gdy widzę tekst tak jędrny, wyzuty rygorystycznie ze słów zbędnych, w którym „upiera się, że [...] proces jest dęty, i żąda do protokołu”, myślę: niechby ledwie dwunastu sprawiedliwych toczyło tak polszczyznę, a ocalą skarby.

czym jest także

Zauważyliście, że interpretacje wskazywałem szkicowo i mgliście, za to cytatów sporo. Choć za mało; zachęcam do wcytowania się w całość (w czym pomocny może być wskazany już parokrotnie link). Pominąłem wiersze, bo ich gęstość ma się tak do powyższych przykładów, jak proza w nich Bartnickiego do średniejpolskiej. Wspomnę tylko, że w przekładzie jednego z wierszy tłumacz poszedł w lipogram, bo tak go wezwał obowiązek.

Jest więc Sad zapięty także prospektem Bartnickiego‐tłumacza, który przy swoim niesamowitym bogactwie warsztatu ma [pewnie jednak] tę wadę, że nie podejmie się przekładu dzieł, które go przedwstępnie [z]nudzą. A inne znowuż mogą się urwać ze smyczy [wydawcy] i odhopsać w całkiem nieoczekiwaną stronę. Niemniej, kto nie ryzykuje, ten nie... Z drugiej strony, Officyna ma na koncie niemało już aktów odwagi.

W 2023 – pięćdziesiąt blogonot [ta jast 51.], chronologiczna lista poniżej wymienia noty dotyczące książek, wierszy, przekładów, języka:

  1. Marta Kozłowska, Berdyczów
  2. Natalia Malek, Obręcze
  3. Anna Matysiak, zestaw pięciu wierszy na stronach Wydawnictwa J
  4. Tomasz Bąk, zestaw pięciu wierszy w magazynie Zakładu #4
  5. Dominika Filipowicz, wiersz z Kontentu #23 na tle zestawu pięciu wierszy z Tlenu Literackiego #8
  6. Joanna Łępicka, wiersz z magazynu Zakładu #4 jako wisienka do skrytej polemiki z komentarzem Przemysława Rojka do wiersza tejże autorki z Kontentu #23
  7. Adam Kaczanowski, performans/suspens w ogóle i szczególe
  8. Natalka Suszczyńska, Wygoda (fragmenty w Kontencie #23), ws. „języka prostego”, z odesłaniem do TBJ
  9. Aleksandra Kasprzak, zestaw czterech wierszy z Tlenu Literackiego #11
  10. MLB, Wiosna ludzi
  11. aranżowane minispotkanie Anny Matysiak, MLB i Agaty Jabłońskiej, przy okazji rozważania ws. chromodynamiki pauz i innych obiektów
  12. Darek Foks, wierszPatriotki
  13. Raymond Queneau, wypisy z dwóch powieści jako lekcja odmulania języka w prozie
  14. Renata Lis, Moja ukochana i ja, krótka wycieczka po [tej ważnej] książce oraz szyd z przedpremierowego marketingu wydawcy
  15. Piotr Sadzik, Regiony pojedynczych herezji, żartem oraz długo i na serio (ws. Buczkowskiego)
  16. Wit Szostak, Rumowiska [preforma], kryptyczna nota z przedwczesnej lektury
  17. Marta Podgórnik, wierszErwina i fatum
  18. Jerzy Stempowski, w kwestii zapisków intymnych i roli czasu wolnego
  19. Ewa Frączek, Jedyna taka rzeczywistość
  20. Krzysztof Bartnicki, Garutko sobotniej ropy
  21. Katarzyna Groniec, Kundle
  22. Magda Heydel i Aleksandra Ambros, dwa przekłady opowiadań Angeli Carter
  23. [kolejny] rant przeciwko prasowaniu polszczyzny, na przykładzie wspomnień Matyldy z Windisch–Graetzów Pawłowej Sapieżyny
  24. Marcin Czerkasow, Mountain View
  25. Mateusz Górniak, Dwie powieści ruchu, z wycieczką do Kerouaca
  26. Mateusz Żaboklicki, Letnisko
  27. Maciej Sieńczyk, Spotkanie po latach
  28. Ann Quin, Berg, w świetnym przekładzie Jerzego Jarniewicza
  29. Dashiell Hammett, Sokół maltański, w świetnym przekładzie Tomasza Gałązki
  30. Marcin Oskar Czarnik, Misterium
  31. Anna Matysiak, podwójna obecność w magazynie Zakładu #6
  32. Piotr Paziński, Przebierańcy w nicości
  33. Agnieszka Wolny‐Hamkało, Wiersze o pojęciach (diagramicznie)
  34. Jon Fosse, Drugie imię. Septologia I–II (o manierze)

Patrzę wstecz i wydaje mi się, że motywem przewodnim [lektur skłaniających do napisania o] byłaby tu różnorodność form, w jakich manifestuje się [w piśmie, performansie, rysunku] „ja” tworzących, w bezpośredniej ekspresji [7] czy jawniejszej [14] lub bardziej skrytej [30] obecności własnej autorek i autorów w pisanym. Nawet w formach powiedzmy eseistycznych [15, 32].

Zgodnie z tradycją powinienem tu wymienić jakieś naj-e minionego roku, ale im dlużej trwał, tym bardziej dokuczliwe stawało się przekonanie, że nie sposób ogarnąć nadmiaru wydawniczego, że pozycje nie przeczytane [kilkanaście mógłbym wskazać imiennie] albo przeczytane, ale nie omówione, kładłyby się jakimś wyrzutem czytelniczego sumienia na ewentualnych naj-wyborach.

Co mi pozostaje?

Naj-lepsze życzenia piszącym (i czytającym, oczywiście) na 2024.

Często w odniesieniu do praktyki czytelniczej, a zwłaszcza krytycznej, posługuję się metaforą śledztwa, jednak trudno byłoby mi zaprzeczyć, że obrazem ją podszywającym byłaby raczej działalność prywatnego detektywa w stylu angielskim, indywidualna, swoista. Tymczasem bardziej uporządkowane procedury policyjne również mogą dać wskazówki ws. prowadzenia śledztw, zwłaszcza gdy idzie o czynności wstępne, przygotowawcze: znajomość pola, specjalizacja w wybranym rewirze.

Jest, proszę państwa, bardzo do rzeczy uznanie, że twórca [dla ustalenia uwagi: literacki] jest złodziejem, zamachującym się na naszą uwagę!

Mam nadzieję, że poniższy przewodnik, interpretowany właśnie w duchu [zorganizowanej] praktyki krytycznej, da państwu do myślenia. Pozwoliłem sobie pogrubić niektóre wyrazy (por. automatyzm skojarzeń).

ROZDZIAŁ I. 
Znajomość stosunków miejscowych i osobowych.

Przy służbie śledczej mamy różne środki pomocnicze, któremi posługiwać się winno, lecz najważniejszą podstawą służby śledczej jest znajomość stosunków miejscowych i osobowych.

Do znajomości stosunków miejscowych należą:

1.	wielkość rejonu w klm. kw.
2.	jakość powierzchni ziemi, mianowicie czy równina czy przestrzeń górzysta, piasczysta i t. p.
2.	ilość i nazwy miejscowości z wyszczególnieniem miasteczek, wsi, przysiółków i t. p.
4.	podział rewiru posterunkowego na części, t. j. na patrole, czas trwania każdego patrolu, odległość jednej miejscowości od drugiej i t. d.
5.	granice rewiru służbowego;
6.	środki komunikacji, t. j. koleje, drogi wodne, gościeńce i ścieżki;
7.	wody stojące i płynące;
8.	lasy, krzaki, jary, kryjówki przestępców;
9.	większe zakłady przemysłowe, fabryki, kopalnie, cegielnie, młyny, tartaki i t. p.
10.	pojedyncze domy, jak karczmy, folwarki, zamki, klasztory, wille, leśniczówki, gajówki, ruiny i t. p.
11.	przedmioty, służące do orjentowania się w okolicy, jako to stare zamczyska, kaplice, skały, wieże kościelne, wysokie pojedyncze drzewa, polne studnie z żórawiami, pomniki, krzyże, słupy graniczne, linje telegraficzne i telefoniczne, kościoły i szkoły;
12.	zakłady kąpielowe, letniska i schroniska, miejsca wycieczkowe, górskie i t. d.
13.	miejscowości jarmarczne i odpustowe, dnie jarmarków i odpustów;
14.	mieszkania i kryjówki osób niebezpiecznych i podejrzanych.

Do znajomości stosunków osobowych należą:

1.	znajomość wszystkich osób, które na mocy swego urzędu albo służby wchodzą w częste stosunki z policją, np. urzędnicy publiczni: komornicy sądowi, wójtowie, sołtysi, oglądacze bydła, oglądacze zwłok, leśniczy, gajowi i t. d.
2.	osoby, zajmujące wybitne stanowiska społeczne, jak ministrowie, ambasadorowie, duchowieństwo, posłowie, słynni mistrze, artyści, powieściopisarze i t. d.;
3.	znajomość osób, mających z tytułu swego majątku wielki wpływ na osoby inne;
4.	osoby, mające w powiecie, względnie w gminie rozliczne z ludnością stosunki i jako takie, mogące dać różne wyjaśnienia, a więc: nauczyciele, adwokaci, rabini, inżynierowie, budowniczy, akuszerki, ekonomowie, kościelni, grabarze;
5.	osoby pod bezpośrednim dozorem policyjnym stojące, oraz osoby pośrednio dozorowane, jak mające wstręt do pracy, włóczęgi, żebracy, prostytutki, cyganie, wypuszczeni po odbyciu kary więźniowie za przestępstwa przeciw cudzej własności i karani za przestępstwa ciężkiem więzieniem lub domem poprawy, dezerterzy wojskowi, osoby, którym pobyt w pewnej miejscowości jest wzbroniony.

ROZDZIAŁ II.
Nadzór nad osobami podejrzanemi.

Do najważniejszych zadań Policji należy dokładne, ciągłe i rzeczowe nadzorowanie nad osobami niebezpiecznymi dla Państwa, porządku społecznego, cudzego życia lub mienia.

Nadzór ten jest dwojaki — bezpośredni i pośredni. Nadzór bezpośredni wykonywa Policja na zarządzenie Władz i stosuje go do osób sądownie pod dozór policyjny postawionych. Osoby takie podlegają różnym ograniczeniom, przestrzegania których musi Policja dozorować. Ważniejszym może jest dozór pośredni, gdyż tu mają być podciągnięte osoby, mające wstręt do pracy i inne, które nie są wprawdzie notorycznymi przestępcami, jednak stać się nimi mogą.

Nadzór ten musi być wykonywany oględnie i za pośrednictwem osób trzecich. Do wykonywania nadzoru pośredniego winien funkcjonariusz Policji Państwowej znać tryb życia takich osób, schadzki i sposoby porozumiewania się tych osobników, które są następujące:

1.	z pomocą znaków na ścianach, budynkach, drzwiach, krzyżach i t. p.
2.	używanie w pismach tajnych płynów chemicznych, mleka;
3.	robienie znaków rękami, ustami, oczami, pisma sylabowe, pisma za pomocą liczb i słów, szyfry złodziejskie;
4.	używanie przed popełnieniem lub po popełnieniu czynu masek, kremów i farb do zmiany wyglądu twarzy, do uchylenia zmarszczek, szramów, łysiny, golenie głowy, golenie lub przyprawianie wąsów, brody, brwi, smarowanie warg płynami celem wywołania sztucznie grubych i nadętych warg i t. p.;
5.	używanie fałszywych dokumentów podróżv;
6.	przybieranie fałszywych imion, tytułów rodowych;
7.	udawanie wad ułomności cielesnych jak głuchoty, ślepoty, padaczki, chromości, garbu, krzywizny rąk, głowy i t. p.;
8.	używanie mowy złodziejskiej (znajomość mowy złodziejskiej jest wskazana).

[z dzieła: Służba śledcza. Podręcznik dla użytku policji państwowej, Skład główny w księgarni F. Hoesicka, Warszawa – 1923]

Salceson [z wł. salsiccione od łac. salsiccia kiełbasa] pojawia się na przecięciu konserwowanianiemarnotrawienia (narażonych na szybkie zepsucie się) części zabitego zwierzęcia. Do jego produkcji używa się mięs (zwł. pochodzących z głowy) i podrobów, niekiedy tłuszczów; gotowane chrząstkowate części ciała i skóra dostarczają galarety wiążącej różnorakie składniki. Gotowy produkt, zamknięty w cylindrycznej powłoce, nadaje się do krojenia, dzięki czemu wpada [tanio] do klasy hm‐kiełbas; w wielu kuchniach etnicznych/narodowych występuje też produkt nieuformowany, czyli cośtam‐w‐galarecie, ze względu na skład często podobny do salcesonu, ale [zapewne] trudniejszy w transporcie czy przechowywaniu.

Ozorkowy polega na tym, że głównym składnikiem [czy jednym z głównych] są języki. Nic (szczególnie) wyróżniającego.

Jako się rzekło, salcesony znane są wielu kulturom, np. [podobno] Wietnamczycy tradycyjnie zakąszają salcesonem noworoczną wódkę.

Na skali [współczesnej] abominacji salceson zajmuje miejsce pośrednie: między kawałem mięśnia [szynka, polędwica], przy którym łatwo zapomnieć o zabijaniuanatomii, a podrobami w formie „czystej” [por. flaki, móżdżek, cynaderki, płucka itd.]; skala ta wydaje się skorelowana z ceną/dostepnością, zwł. w ujęciu historycznym, w którym ssaki pieczone w całości gościły wyłącznie [zob. jednak kłusownictwo, grodzenie lasów itd.] na stołach możnych, a dopiero (odjęte przed pieczeniem) podroby – jeśli nie służyły nadziewaniu – mogły trafiać, z rzadka, do misek plebsu.

Salceson jest więc pochodną konserwniczą w grupie funkcji ekonomicznych (z domeną klasową, w sensie socjologicznym).

* * *

Całkiem inaczej rzecz ma się z kaszanką. Z dwóch powodów.

Pierwszym jest krew. Jest ona podstawowym zasobem „imperium hydraulicznego”, jakim jest osobniczy [„układ homeostatyczny względnie odosobniony”] organizm, w szczególności ludzki; „przelanie krwi” oznacza naruszenie autonomii, w konsekwencji może prowadzić do podboju imperium albo nawet jego upadku [śmierci]. Powszechne [w historii powszechnej] jest przejście do konstruktów ideologicznych: „jesteśmy jednej krwi” (spójność rodu i – dalej – szerszych terytoriów), krew jako synonim dziedziczenia i dziedzictwa, itd., aż po (przykładowo) ustawę o „czystości krwi niemieckiej” z 1935 roku.

W wielu kulturach krew jest „nieczysta”; tak orzekają na przykład i kaszrut, i halal (uboje rytualne kończone wykrwawieniem zwierzęcia; krew ma „wrócić do ziemi”) – tu o spożyciu. Ale i krew miesięczna jest tabuizowana [np. nidda], staje się powodem uznania kobiety [tymczasowo, ale nie tylko] za nieczystą. Są religie zabraniające transfuzji. Itp.

Wobec czego potrawa zawierająca krew, zwł. „konstytutywnie” (jak kaszanka), może budzić abominację. (Echo tej abominacji widać w czerninie [zupie z krwi kaczej czy gęsiej; jest ona numerem 4 na współczesnej liście 100 najniżej ocenianych zup świata], podawanej w dawnej Polsce jako wyraz odrzucenia [rekuzy] kandydata na męża panny.) No i kaszanka jest [hm, do niedawna] jednym z najtańszych spożywczych produktów odzwierzęcych wymagających zabijania.

Drugim powodem jest kasza. Jako produkt spożywczy [nie mielony na mąkę] ograniczona jest właściwie do Europy środkowo‐wschodniej, taki jest też zasięg kaszanek. Hasło „kasza” przekierowane z polskiej do anglojęzycznej wikpedii ląduje w „porydżach” [pochodnych owsa, ostatnio także kukurydzy], sam wyraz kasha adresuje wąską grupę kasz gryczanych, lokalizowanych w Polsce czy Ukrainie. Azjatyckie imperia ryżowe wymykają się spod klucza kasz.

Kaszanka okazuje się zatem zjawiskiem ostro terytorialnym, i to w dwóch sensach.

* * *

Joanna Tokarska‐Bakir w (opasłej) książce Legendy o krwi. Antropologia przesądu [WAB 2008] pisze – w rozdziałku „Eucharystia jako trojaki polutant” – tak:

Z antropologicznego punktu widzenia dwupostaciowy chrześcijański sakrament, w którym znajduje się Ciało i Krew Chrystusa, brany literalnie, stanowi polutant w znaczeniu, jakie temu słowu nadaje Mary Douglas. Oznacza czynnik wysoce stabuizowany, który w drodze logiki konstruującej rytuały umyślnie zostaje wprowadzony do serca obrzędu po to, by za pomocą właściwej sobie ambiwalencji wyrażał istotne, w codziennej strukturze niewyrażalne idee grupy, związane z jej odnowieniem i oczyszczeniem. Z tego punktu widzenia eucharystia, w dosłownych interpretacjach będąca fizycznym ciałem i krwią Chrystusa, w kręgu kulturowym Morza Śródziemnego stanowi skandaliczny ekstrakt zmazy (pollution). Jego transgresywna moc odsyła do dwóch zakazów: zakazu jedzenia ludzkiego mięsa (kanibalizm) i picia krwi (wampiryzm) [...]

Widzę tu pewną symetrię: kaszanka (kasza, przez wieki poprzedzające dostępność chlebów podstawowy pokarm słowiański, oraz krew) może być potraktowana jako rodzaj antysakramentu, wiążacego spożywcę z ziemią (tak, tą samą, do której „krew zabitego zwierzęcia ma wrócić” – kaszrut, halal).

Czy to zwykła historyczna koincydencja, że terytorialny zasięg kaszanek pokrywa się [„kolebkowo”] z zasięgiem antysemityzmu w wydaniu pogromowym?

* * *

Salceson to same odpowiedzi. W kaszance kryją się pytania.

Do opublikowanego w Iglicy tekstu Jakuba Grabiaka podszedłem b. poważnie, choćby ze względu na jego objętość (co oznacza także wielką pracę autora, nakierowaną [przyjmijmy, co jednak niekonieczne] na komunikację), kaskadowe spiętrzenie wprowadzanych pojęć, czyli próbę piętrowej konstrukcji fundującej jakiś porządek, wreszcie odwołania do konkretów (utworów muzycznych i wierszy), same w sobie ciekawe.

Tekst Grabiaka kotwiczy się [próbuje kotwiczyć] między dwoma wirami (z których każdy może bezpowrotnie wciągnąć, zwłaszcza, co jasne, kogoś nie umiejącego pływać): Tysiąc plateau D&G (obszerny fragment z rozdziału 4 mottuje tekst) oraz aparatury pojęciowej spektralizmu w muzyce XX‐wiecznej (i później). Jest zatem dla przeciętnego czytelnika podwójnie trudny (stąd m.in. tytuł blogonoty).

Z jednej strony, co prawda,

Tylko muzyka jest na miarę sztuki jako kosmosu, zdolna wytyczyć wirtualne linie nieskończonej zmienności

z drugiej wszakże

Pora na językoznawstwo chromatyczne, czyniące zadość pragmatyce z jej intensywnościami i wartościami

[oba zdania z Tysiąc plateau]; napięcie między [tą] konstatacją a [tym] postulatem jest tonem podstawowym w tekście JG.

* * *

Muzyka istnieje w domenie drgań [ośrodka], zjawisko fizyczne znajduje opis w postaci zmiennego w czasie przebiegu rozkładu częstotliwości [fal dźwiękowych] i ich amplitud, inaczej mówiąc, muzyka jest zmiennym kompleksem ilości, [matematycznie] traktowanych jako ciągłe. Przejście od „fizyczności” jednostek (herców i decybeli) do stosunków (np. pierwsza harmoniczna to dźwięk o częstotliwości podwojonej itd.) jeszcze bardziej podkreśla „czysto” ilościowy charakter muzyki, oczywiście dopóty, dopóki nie pojawi się Obserwator, czyli [jakoś tam] skalibrowane uszy, przekazujące wrażenia dźwiękowe do aparatu interpretacji, odkrywającego wzorce (głośności; periodyczności – rytmu i jego załamań, pauz; dynamiki, chromatyki – współbrzmień itd.); jasne jest, że „ucho” wytrenowane (nie mówiąc już o kalibracji zbliżonej do ideału, por. słuch absolutny) „słyszy” więcej – cudzysłowy denotują fakt, że to raczej mózg słyszy; jakoż i nierzadkie są przypadki osob zdolnych percypować muzykę poprzez „lekturę” partytur.

Tymczasem utwór językowy [np. wiersz] składa się z elementów dyskretnych [nie‐ciągłych, wyraźnie wyodrębnionych: słów], z których każdy stoi w [jakościowej, nie ilościowej] opozycji do wszystkich pozostałych, „koń” jest „koniem”, bo nie jest „płetwą”, „wiadrem” itd. aż do wyczerpania słownika. Jednak za każdym wyrazem [czy związkiem frazeologicznym] stoją potencjalne nieskończoności, kategoryzowalne na iluś planach [por. heterogeniczny gmach językoznawstwa]; każdy wyraz ma też „brzmienie własne” [akcent, dynamika (punktowe vs. złożone), miejsce na skali np. twarde–miękkie – co oczywiście zależy od zestrojów „chromatycznych” właściwych dla danego języka etnicznego, por. „koń”, „Pferd”, „horse”, „at”, „cheval” „лошадь”, „caballo” itd.]. We frazie ujawniają się stosunki składniowe (intonacja), rytm, asonans/aliteracja, czasem rym etc. W sąsiedztwach fraz [np. wersów] dostrzegamy „powtórzenia i różnice” (znowu: to możliwe na wielu planach). A dalej – sprawy się tylko komplikują.

* * *

Z braku lepszego terminu nazwę tekst Grabiaka wizyjnym. Polega na międzydomenowym transferze [aparatu] pojęć. Znaczenie jest fałdą na planie immanencji [czy jakoś tak^], z fałdy – fala, a gdy fala, to częstotliwość, więc harmoniczne itd. Równolegle pojawia się „kształt znaczenia” (jako całości), więc i wzrok, patrzenie. Możliwość dwóch wymiarów [podobnie do „czas, częstotliwość × amplituda”] powołują odstęp między figurą a tłem, dalej subtelniejący w „pionowo usytuowane warstwy znaczenia” [i jeszcze dalej: „pion znaczenia jest pionem, ponieważ zaczyna na jakieś wysokości oglądać się na bok, tworzyć chmurę, kapelusz – rwać się, toczyć w sobie tunele”; tu już „wizyjność mocna”], oraz pochodne przebiegu utworu językowego w czasie [poziomym].

Nie podejmuję się zreferowania dalszej części tekstu JG; jako istota nie wyposażona w synergetyczny (i synkretyczny) zmysł słuchowzroku, operującego w rozedrganym rezonansami obszarze „obrazów mentalnych” (z którego można już wyrugować czas linearny jako jedyny model przebiegu), odpadam wcześnie, mimo ponawianej lektury.

Być może ma tu zastosowanie [ze sporym zapewne „na wyrost”] bonmot [„około‐šalamunistyczny”] pochodzący z opublikowanej na dniach rozmowy DKRW: „reguła zabawy jest nie do pojęcia, jeśli czujesz, że to nie twoja zabawa”, nawet jeśli u nich szło o materię [wierszy], a nie [jak tu] o konceptualizację materii.

* * *

Czy z JG‐manifestu dot. „poezji spektralnej” wracam z pustymi rękami? Niekoniecznie.

Po pierwsze, tekst ten kazał mi zdjąć z półki zakurzony już nieco egzemplarz książki Jana Topolskiego Widma i czasy. Muzyka Gérarda Griseya (KP 2012), do której Grabiak odwołuje się parokrotnie (raz – jawnie). Świetna rzecz, opisująca ścieżkami przecinających się, wielorakich tropów samą (fascynującą) postać kompozytora (i jego muzykę), ale też dająca solidny wgląd w terminologię (i stojące za nią zjawiska fizyczno‐matematyczno‐konceptualne) muzyki spektralnej. I chociaż – słuchając np. Vortex temporum GG – widzę, że dociera do mojego niewytrenowanego „ucha” drobny ułamek tego, co w książce opisano, wewnętrzne bogactwo i swoista interdyscyplinarność [muzyki i nie tylko] Griseya pozostają – jak obraz uchylonych drzwi do obiecujących „żyznych krain”. A przyswojenie terminologii przydaje się do [kolejnych] prób docieczenia, o co może chodzić w tekście JG (nawet jeśli ostatecznie nieudanych).

Po drugie, na sam koniec tekstu JG przywołuje konkret wierszowy, zatrzymam się przy wierszu Piotra Janickiego [z Psiej książki]:

*** [Słowo, pachnące...]

Słowo, brzozowa koro, pachnące liście stylu i dzwonku poranny trwogi;
kopeć twoich pracowitych dni wdziera się do moich nozdrzy.
Co tam nucisz, ty nieposłuszny wobec rodziców dzieciaku, co nucisz znad rzeczy:                                                      
					znad kolby kukurydzy, znad kamienia i drogowego pyłu.
Natomiast ty, pyle, moknij, bądź pełen miąższu, soczysty i zwinny w upadaniu 
																na trawę.

Jak może wyglądać hm, akademicka interpretacja, można poczytać w tekście Katarzyny Sawickiej‐Mierzyńskiej [w całości osnutym wokół tego wiersza: „Słowo, brzozowa koro” – czy [Psiej książce] Piotra Janickiego potrzebna jest ekokrytyka (i odwrotnie)?, „Wielogłos” 4(50) 2021]; mówi się tam:

Kluczowa jest tu oczywiście inicjalna metafora słowa jako brzozowej kory, która odsyła nas do słynnego eseju Georges’a Didi‐Hubermana [...]

natura relacji kory, pnia i świata zewnętrznego, cechująca się ścisłą łącznością wszystkich tych elementów – kora jest determinowana/definiowana zarówno przez substancję drzewa, które okrywa/współtworzy, jak i przez środowisko – świetnie oddaje stosunek słowa do rzeczywistości, zobrazowany przez Janickiego [...]

aby stać się słowem jako dostępnym człowiekowi środkiem wyrazu, „kora” musi zostać spalona. Sadza to pozostałość po tym procesie, substancjalnie inna, ale jednak wykazująca ścisłą łączność z korą, uwarunkowana jej uprzednią obecnością, od niej pochodząca. To [...] wciąż ta sama materia, choć przybrała inną postać substancjalną. To nie podmiot „daje rzeczy słowo” [...], ale ono samo się do niego „wdziera” (po raz kolejny odbywa się w tych wierszach transgresywne „wchłanianie” tego, co na zewnątrz). Słowa „nucą znad rzeczy”, a ich „rodzicami” są, jak się zdaje, zarówno rzeczy właśnie, jak i wchodzący z nimi w relacje ludzie.

Czytanie [wg] Jakuba Grabiaka jest radykalnie odmienne, przytoczę w całości:

Świat wyrażony poprzez scenerię, która porusza się wraz z supłem: supeł – kora, liście, dzwonek (podwojony), sterczący daszek, płot i dziecko, które zza płotu nuci. Linia, która wychodzi z tamtej obok, osobna gałąź lub zarośnięte torowisko. Rozjazd współmożliwych światów. Ale to wypalony knot, który nie zostawia śladu na końcu nozdrzy. Kora rośnie dalej i nuci, a rodzice mienią się jak liście. Kolejne alikwoty modulują masę według ich częstotliwości, części działki: przy żółtej ścianie domu, przez którą nie widać słońca, pod wieszakiem zawiązanym na drzewie, za płotem z opadającymi jak języki wszystkimi koszulkami, które je odziewały. Kwartety Scelsiego w rozkroku! Ton podstawowy podłożony, jak krowa, na samym początku i pachną nim wszystkie koszulki, bo nie zostały wyprane... Też ta, w którą chłopiec jest obleczony... Nie, jedna poskręcana pościel, zawinięte w nie dziecko. Płaszczyzna na płaszczyźnie, dźwięk rośnie i nagle spada, intensywność tworzy się pomiędzy runięciem, a osobliwościami, które przyjął, kiedy rosnął, robił się coraz wyższy, aż zgubił korę, liście, dzwonki i czuliśmy tylko zapach, w końcu wąską dróżkę do niego, wszak z pogrubieniami, załomami, które świadczy także o torze spadania!

Od „sterczącego daszku, płotu i dziecka” poczynając, pojawiają się w tym odbiorze elementy jakby spoza [oryginalnego] tekstu. U Janickiego „kopeć twoich pracowitych dni wdziera się do moich nozdrzy”, u Grabiaka „to wypalony knot, który nie zostawia śladu na końcu nozdrzy” (być może dlatego, że „soczysty i zwinny [jako pył] upada na trawę”). Nie kwestionuję „prawomocności” takiego [jak u JG] odbioru, jest on niewątpliwe stwarzający. Sam wiersz jednak jawi się jako dawka opium, przenosząca czytającego w dynamiczny i płynnie zmieniający się wieloświat [skojarzeń]; zapewne dla każdego z obecnych w fajczarni – odmienny.

Żegnam się zatem pytaniem: czy JG‐manifest istotnie dotyczy „poezji spektralnej”, czy raczej „spektralnej lektury” (choć słowo „lektura” brzmi dość zawężająco wobec nieokiełznanej widmowości tego tu procesu), i to dającej niejasne szanse na spotkania w jakiejś [węższej] przestrzeni interpersonalnej.

Jeszcze odmienną kwestią jest JG‐spektralizm jako koncepcja tworzenia; tu nie da się powiedzieć nic.

Teoriospiskowy 6 numer Zakład. Magazynu zdominowała (dla mnie) podwójna obecność Anny Matysiak. A więc, po pierwsze, obszerny jej tekst o twórczości wierszowej Grzegorza Wróblewskiego (o tematyzacji informuje tytuł: Tricksterski podmiot w wierszach Grzegorza Wróblewskiego z tomu „Ra”), w którym, choć nominalnie jest o ostatnim tomie, AM zajmuje się całokształtem dokonań GW; jej czytanie jest rozległe i wnikliwe, a tezy podbudowuje obszernym „materiałem dowodowym” nie tylko z Ra, ale i wcześniejszych książek. To tekst [zatem] osadzony w pisarskim konkrecie GW, oferujący sposób patrzenia na jego twórczość inny niż w [przyrastających ostatnio] zamaszystych tekstach (esejach, posłowiach), w których na plan pierwszy wysuwa się performowanie pewnego słownika [D&G], ale treściowo niezbyt pożywnych [właściwie: mglistych]. Nadto w niektórych – jak się zdaje kluczowych – kwestiach Matysiak ma zdanie odmienne od [w pewnym sensie namaszczonych] towarzyszy podróży GW.

AM pisze [wytłuszczenia moje – n.]:

[osadzenie wydarzeń u Wróblewskiego spowodowało] efekt „przestrzennego zakłopotania” [...]. Manifestowało się ono między innymi pewnego rodzaju ontologiczną płynnością, wrażeniem, że działają tu jakieś uwolnione spod kulturowych ograniczeń siły, przekształcające ciała, relacje między nimi, wraz z przylegającymi do nich analitycznymi i aksjologicznymi systemami [...]

natomiast autorzy posłowia do Ra, Dawid Kujawa i Rafał Wawrzyńczyk, orzekają:

Uderzająca siła poezji Wróblewskiego polega między innymi na tym, że dla poety istnieje tylko jeden plan ontologiczny: jego utwory wchodzą w układ z jedną i tą samą rzeczywistością, niezależnie od tego, czy pisze o przemocy Ra i kasty jego kapłanów, czy Kapitału oraz współczesnych elit świata finansjery.

Oczywiście, obydwa cytaty wyjęte są z kontekstu, ich przeciwstawienie należy traktować b. ostrożnie. Niemniej.

Tak czy inaczej, esej AMGW wzmaga [przykładowo: u mnie] zaciekawienie pisaniem Wróblewskiego, podczas gdy iterowane u innych autorów konstatacje dot. „sfałdowania potencjałów”, „diagramatyzacji” etc. zostawiają mnie [przyrastająco] obojętnym.

* * *

Drugim (i mocnym) śladem obecności AM jest zestaw pięciu wierszy, zatytułowany „Trewir”. Jak (skromnie?) pisze autorka w innym medium [na fejsie], to „wiersze, w których spiskuję z kilkoma filozofami, ale udaję, że to nic takiego”.

I rzeczywiście to robi. Tych pięć przykładów „spisku” domaga się, każdy na swój sposób, śledztwa (choćby w rozumieniu Luca Boltanskiego [zob.]). Są to spiski dobrze konspirowane, choć ew. śledczy dostaje na dzieńdobry kilka, kamuflowanych jednak, tropów. Poczynając od tytułu zestawu: Trewir, miasto urodzenia Marxa, termin, który może robić za metonimię „wylęgarni filozofów”. Jakoż się i lęgną w tych wierszach, choć (taka też jest i natura „lęgnięcia się”, z form niejasnych, nieczytelnych, przekrytych) ustalenie, o których konkretnie spiskodawcach (czy spisko‐zalążkach) mowa w danym wierszu – łatwe nie będzie (no, chyba że ktoś ma w głowie Stanford Encyclopedia of Philosophy, tam i sam).

W pierwszym kontakcie zwraca uwagę co innego: niesamowita zdolność generowania obrazów (czy nawet – mikrofabuł), gęstych, dynamicznych, rysowanych ledwie paroma wyrazami, zaskakujących. Niewielu jest polskich wiersze‐piszących twórców wyposażonych w podobną łatwość&celność użycia języka.

Dla ilustracji:

Dane

Zbieramy się transcendentalni empiryści nad kasetką, 
w której dogasa skręt, ziemia obrotowo wchodzi i wychodzi, 
o szesnastej odpuszcza szpila trzymająca odłogi, 
dlatego nie wypuścisz korzeni. Chciałbym mieć ogon,

mówisz, taki chwytny, zwisałbym sobie czasem. Zwisa mi czas,
dodaje inny. Trzymamy liście w dymie nad membranką,
trochę się trzęsę, zanim wypuszczę hybrydę: pół słowo
pół rybi miot. Nie pękaj – mówi trzeci.

Krótko rozważam, czy się poddać, się odbić, się sobie
dać pod język.

Obrazy „ziemi obrotowo wchodzącej i wychodzącej” czy mikrotransferu na „zwisaniu” i „czasie” – poświadczają niesłychaną sprawność [języka i wyobraźni] autorki; warte są co najmniej myszy w Paryżu. Przy okazji odnotowuję też, że – zwykle mocno poważna – AM daje się w „Trewirze” ponieść poczuciu humoru; jeszcze jeden powód, by podjąć dalsze śledztwo, niechby nawet i wymagało wertowania SEofP. Idą długie ciemne wieczory, oto możliwe zajęcie.

Albo taki wiersz („promilowy”^):

Jedno plateau

Śmietniki mają solidne podstawy, ale i one spływają.
Znaczone ciała, okrutna maszyna ściska
i się żarzy. Ale nie sięga do dna: możesz być za mały,
za ciekły, za kły, w stronie pleśnienia i gnicia.

Pluskwiaki podjęły chitynowy testament,
Śmierdzenie Szaleńczej Odwagi, płynny zapis –
tylko pragnąć! Maszyna nie umiera, ale błądzi, szybko
pragnąć, wolno lokować. Fałdować akta –

puchnie papier. Mrówcze skryby na łączach, nawlekane
ołtarzyki, odcinki kodu; oto ciało.

„Czy to romans był, czy napad”, pytała ongi zapomniana poetka z zeszłego stulecia. A powyżej: czy to kpina, czy gryz z uczęszczanej strony jabłka [poznania]? „Fałdować akta – // puchnie papier”, odzywa się nożycowym rezonansem. Z drugiej strony „szybko pragnąć / wolno lokować” odbieram jako moment b. serio.

Rodzi się oczywiście pokusa, by w [wyobrażonej jedynie] alternatywnej rzeczywistości jakoś zdybać AM, napoić nalewką i skłonić do wyjawienia kulis tych pięciu spisków; jestem pewien, że byłaby to fascynująca opowieść. Ale to, co dostępne, czyli możliwość śledztwa prowadzonego w długie ciemne wieczory też [na razie] obiecuje jeśli nie ciekawe odkrycia, to przynajmniej wciągające badania.

« older entries