przebierańcy w nicości

Książka Piotra Pazińskiego Przebierańcy w nicości. Rzecz o malarstwie Wojciecha Wojtkiewicza (Nisza 2023) jest dwuspiralną osobistą lekcją patrzenia. Dwuspiralną, bo wycieczkę swoją Paziński odbywa w dwóch podejściach‐częściach: ArkadiaArlekinada [1], a każde ma strukturę spirali: autor nie boi się powtórzeń, jednak każdy nawrót nieco inaczej ujmuje wcześniej szkicowane zjawiska – w większej skali unaocznia się tu okrężny ruch samego [interpretującego] spojrzenia, badającego daną pracę WW nie za jednym syntetyzującym zamachem, a stopniowo, w porządku, który może przypominać [wybaczcie to skojarzenie] strukturę opisu nagrywanego na dyktafon przez patologa nad stołem sekcyjnym; od ogółu do szczegółu, ale i z powrotem: do kontekstu, cykl się powtarza i nawarstwia.

Niewielkich rozmiarów [odpowiadających „krótkiej współczesnej powieści polskiej czasu prekarnego”] książeczka zawiera co prawda wkładkę z 25 reprodukcjami obrazów WW, ale to raczej kolorowy indeks referencyjny: skala nie pozwala na dostrzeżenie szczegółu.

Ten zaś pełni wielką rolę w oglądzie PP; pisze na przykład [o Marionetkach]:

Prócz króla, królowej i ukrytego między oparciami tronów pierrota krasnoluda są to dworzanie w oosiemnastowiecznych francuskich strojach. Dwoje z nich, malutka dama w sukni z białego tiulu i jej partner w buraczkowym fraczku i spodenkach za kolano, tańczy na środku sali, u stóp władcy i władczyni. Tańczą zapamiętale, najwyraźniej od dawna, bo znać po nich zmęczenie, a może coś więcej: na twarzyczce tancerza, który ledwie stoi na nogach, maluje się strach.

A przecież nawet na powiększeniu reprodukcji z internetu wyraz twarzy tancerza może być interpretowany różnie...

...choćby jako nagłe łypnięcie na niespodziewanych widzów sceny [czyli nas, oglądających] (a w nawiasie pozwolę sobie na wykrzyknik: „buraczkowy”?!).

Rzućmy też okiem na jeden z najbardziej znanych obrazów Wojtkiewicza, Porwanie królewny (Ucieczka). Na stronach 42–44 Paziński daje obszerny opis Porwania [chciałoby się zacytować w całości, nie wypada], ale parędziesiąt stron dalej (71–72) wraca do obrazu:

Kolorystyczną dominantą Porwania królewny, a przynajmniej tą barwą, na której skupia się uwaga patrzącego, wcale nie jest zieleń (tej na obrazie jest akurat dużo, w wielu odcieniach, od ciemnej zieleni bluszczu nawiniętego na patyk, przez nieco jaśniejsze zielenie drzew, łopuchów i traw, po wpadające w żółtość płaszczyzny koloru niedojrzałego zboża), ale blada, podkreślona konturem cielistość nóg wiejskiego zalotnika. Czy chłopiec jest śmiertelnie chory, czy „tylko” chorobliwie wychudzony wskutek niedożywienia – nie wiemy. Jakkolwiek rzeczy się mają, nie ulega kwestii, że bladość jego szpotawych kolan, tak ostro odcinających się od biało‐granatowego siodła, i bladość stóp, za dużych wobec reszty ciała, płaskich jak u kaczki, jest osobliwa. Stanowi źródło dyskomfortu dla widzów, jakby mieli przed sobą istotę, która wnet odejdzie do umarłych. Baniasta czaszka na czubku porośnięta jasnym meszkiem jak u niemowlęcia, pokryta bladą skórą, tyle że z odcieniem różu wokół oczu i na policzkach, potęguje wrażenie przedwczesnej degradacji, ale nie uderza tak mocno jak cherlawe szczapy, którymi chłopiec ścisnął boki swojego konika. Skądkolwiek goni, dokądkolwiek ucieknie ze swoją wybranką, jasne jest, że jego godzina już wybiła.

Tu [i w wielu innych miejscach] jeszcze wyraźniej widać, że PP relacjonuje bardziej własny, intensywny strumień wrażeń, powstały z oglądu obrazu, niż namalowane formy, kształty, barwy. Kolorystyczną dominantą ma być, według niego, „blada cielistość nóg” (a „wcale nie”, pisze, „zieleń”; co o tyle uzasadnione, że roli zieleni poświęcono w Przebierańcach sporo miejsca). Niemniej, bladość nóg wydaje się nieco przeszacowana (gdy za punkt odniesienia weźmiemy jasne beże „lnianego giezła” [s. 43] jeźdźca, które są powtórzeniem kolorystyki nieba, jasno‐pochmurnego, jak zbrudzony całun. Dominantą pierwszą jest jednak – ani zieleń, ani bladość – czerwień sukienki królewny, od której wzrok schodzi w dól do rdzawo‐czerwonych kwiatów; w lewo, potem w górę (gdzie rodzice porwanej, „kulawy dziad” i „czarownica w brązowym płaszczu” [43], okazują rozpacz), aż wreszcie, tropem konia, wracamy do porywacza, i tu, rzeczywiście, spojrzenie badawczo zatrzymuje się. Niemniej (powtórzę), „szpotawe kolana”, nienaturalnie wielkie [choć nie w porównaniu z długością załamanej nogi], „płaskie jak u kaczki” stopy – te oznaki wzmocnienia są po stronie odbioru, nie obiektu.

Spojrzenie Pazińskiego jest – scałkuję – „spojrzeniem stwarzającym”, i dobrze, bo nic nam po odbiorze silącym się na beznamiętny obiektywizm.

Tym samym została też potwierdzona charakterystyka: spojrzenie osobiste.

* * *

Nie jest ono jednak jednoznaczne, przeciwnie, w wielu miejscach PP daje przekonującą charakterystykę jakiegoś elementu, ale zaraz podaje jej wersję dualną, szczególnie tam, gdzie strumień wrażeń modulowany jest zasadniczą ambiwalencją twórczości Wojtkiewicza (żywe‐ale‐sztuczne, imitacyjne, kontra martwe-ożywione?-autentyczniejsze?).

A po drugie – i to również zachęca do polecenia tej lektury (i oczywiście dalszych wycieczek po Wojtkiewiczu) – Paziński zwraca wytężoną uwagę na szczegóły, ale zostawia też pole dla czytelnika (oglądacza); jego osobista wycieczka, choć mocna, spójna i zbliżająca do fascynującego i niepokojącego dzieła WW, nie wyklucza innych, drobniejszych, skośnych, dopełniających.

Na przykład, konik w Porwaniu jest umaszczony w bardzo szczególny sposób. A kluczem do [tej] zagadki może być inny obraz Wojtkiewicza, Orszak:

...na którym mamy trzy konie, a ten z Porwania okazuje się (jakby znienacka) ich prawie dosłowną superpozycją. Ileż interpretacji można wysnuć tego faktu!

Paziński zwraca też uwagę (drugi przykład) na wielokrotnie powtarzany w obrazach WW motyw dziwacznych i pojawiających się jakby nie na miejscu kwiatów doniczkowych, choćby wyżej, w Porwaniu („Wyglądają jak nanizane na patyki kłęby barwionej waty albo perkalu. Jarmarczne podróbki roślin, atrapy stworzenia” [42], pisze PP.) Niezależnie jednak od wyglądu pytanie – skąd się w ogóle tam wzięły, „wystawione w doniczkach na wiejską łąkę w zastępstwie nieobecnych krzewów” [tamże]?

Potwierdzenie pewnych podejrzeń może przynieść zbadanie tła, na którym Wojtkiewicz umieścił konterfekt Marii [Maryny z Wesela] de domo Pareńskiej, już wtedy (1905) zamężnej za Janem Raczyńskim, w której malarz się [„nieszczęśliwie”, bo jak inaczej?] kochał.

* * *

Recepcja Przebierańców w nicości jest, jak się zdaje, bez wyjątków pozytywna. Bardzo ładnie i trafnie pisał o niej np. Łukasz Najder (na fejsie) [2]:

[...] To książka niedzisiejsza w najlepszym znaczeniu tego słowa. Paziński świadomie odpuszcza sobie – i nam – anegdotki z epoki, tło społeczno‐polityczne, najmodniejsze teorie tudzież własny zbolały profil. Po flaubertowsku jest wszechobecny w dziele, ale niewidoczny. Nie wykorzystuje życia i sztuki Wojtkiewicza, by zwierzać się ze swoich dolegliwości, przygód i myśli na temat sytuacji bieżącej. Ma, i wypełnia, konkretne zadanie – pragnie opowiedzieć o tym, co widzi, patrząc na „Lalki”, „Orszak”, „Marionetki w Ogrodzie Luksemburskim”, „Ucztę”. To czysta, żarliwa relacja pomiędzy obiektem a entuzjastą obiektu. [...]

Ale też Paziński wzbogaca swój ogląd nawiązaniami do dzieł literackich, ktore rzucają dodatkowe snopy światła na różne aspekty. Obok – celne cytaty z poprzedników w interpretacjach Wojtkiewicza. A z tyłu, w tle, cała właściwie dotychczasowa twórczość (literacka czy eseistyczna) samego Pazińskiego, ta spod znaku „atrap stworzenia”.

* * *

Zastanawiałem się również, a właściwie – nadal zastanawiam, jaką muzykę skojarzyć z Przebierańcami, czyli, pośrednio, i z Wojtkiewiczem. Mam na razie jedną pewną propozycję: Historię żołnierza Igora Strawinskiego (btw, niemal rówieśnika WW). Pewnie trzeba dodać coś z francuskiej chançon (koniecznie z akordeonem), by przywieść nastrój między Toulouse‐Lautrekiem a Renoirem. Z dalszych reminiscencji – może Fandango Solera? Ale w jakimś nietuzinkowym wykonaniu, coś pośredniego między L’Arpeggiatą [nagranie istnieje] a Pascalem Comelade [nie istnieje].


PRZYPISY

[1] zwracam uwagę, że literologicznie „Arkadia” zawiera się w „Arlekinada”

[2] ciekawe, że wyszukany komplement może niemal graniczyć z rodzajem zniewagi^ (ŁN charakteryzuje Przebierańców także negatywnie: czego nie ma – nie ma otóż „własnego zbolałego profilu” PP czy jego „zwierzeń z dolegliwości”, rozumiemy, że mogłyby być)

[3] (przypis luzem) jako zwolennik twardej szkoły wiążącej słowo „onegdaj” wyłącznie z „przedwczoraj”, nieco sarkam na użycie w Podziękowaniach tego słowa w znaczeniu „ongiś”; ciekawy też jest „odcisk fejsa” na języku PP: parę razy zadaje pytanie „A co, jeśli [...]”, w formule setki razy widzianej w społmediach (mógłby przecież pytać „A jeśli [...]”, tak po prostu)

reply

Your email address will not be published. Required fields are marked *