katoland

You are currently browsing the archive for the katoland category.

W lutym 2008 na moim poprzednim blogu (skrył się w czeluści) powiesiłem blogonotę pod tytułem jak wyżej (ale bez dopisku w nawiasie). Dyskusja na 77 komentarzy (angażująca kilkanaście osób) trwała przez tydzień (lutego) i dostała jeszcze ogon w październiku 2008. Łącznie zapis komentarzy to prawie 1,5 arkusza wydawniczego.

Blogi jako miejsce niespiesznego, nierzadko wnikliwego rozmawiania (z wyszukiwaniem ech zagadnienia, wklejaniem linków i kontrlinków, także z obrastaniem w dygresje), zasadniczo „dobrze wychowanego”, choć nie stroniącego od niezłośliwych (zwykle) uszczypliwości, umarły najpierw na fejsbukozę, a potem na resztę chorób stowarzyszonych. Dziś sieć jest głównie polem oznajmień i ich lajkowań względnie uhahań‑z (wedle dialektyki beki i oburzu).

Nieliczne relikty (jak ten tu mój blog) trwają z inercji, a miejsca, w których jeszcze się dyskutuje, można zliczyć na palcach. Smutno.

* * *

Sam temat owej blogonoty już wtedy wydawał się anachronizmem („kto w XXI wieku zajmuje się istnieniem pana b.?!”). A jednak. 14 lat później nadal nas walą po głowach (i to mocniej) jak nie „obrazą uczuć religijnych”, to „siuchtą między państwem a ołtarzem”, jak nie zinstytucjonalizowaną nienawiścią do kobiet (czy LGBT), to katechizacją programów szkolnych, jak nie kruchto‐Przyłębską, to subtelniejszym wzdychaniem o „łasce wiary”, której nam, upośledzonym, odmówiono. I całą resztą tej chujozy.

Oryginalna blogonota z 2008 zaczynała się od cytatu.

* * *

[Kerebron Emtadrata] w Wyższej Szkole Neantycznej wykładał przez czterdzieści siedem lat Ogólną Teorię Smoków. Jak wiadomo, smoków nie ma. Prymitywna ta konstatacja wystarczy może umysłowi prostackiemu, ale nie nauce, ponieważ Wyższa Szkoła Neantyczna tym, co istnieje, wcale się nie zajmuje.

[St. Lem, Cyberiada; Wyprawa trzecia, czyli smoki prawdopodobieństwa; wytł. moje]

Podobnie jest z teologią.

***

Powtarzam to po raz któryś, bo co jakiś czas, z przygnębiającą nieuchronnością, nadziewam się na niechlujstwo umysłowe, objawiające się następującą próbą symetryzacji: „ateista jest tak samo wierzący [jak wierzący właściwi], bo [też] wierzy [ale] w nieistnienie Boga”. A wystarczyłoby przymierzyć użytą tu „logikę” modalności czasownika „wierzyć” do sytuacji dotyczącej pojęć z mniej wątpliwymi desygnatami. [...]

W sprawie istnienia (albo nieistnienia) bytu‑B (mającego być desygnatem pojęcia‑B) wylano już morze atramentu, zużyto ocean farby drukarskiej i flip‐flopnięto całe gigabity. Całkiem pożyteczny przegląd stanowisk w tej sprawie można znaleźć w wikipedii, na przykład zaczynając tutaj. Mnie jest wygodniej odstąpić nieco od zreferowanej tam tradycji terminologicznej i ująć sprawę tak:

Szare napisy kursywą oznaczają najbliższe danego stanowiska okopy, z których (stanowisku) najdogodniej prowadzić dyskusję z innymi (stanowiskami).

A wygodniej mi dlatego, że mnie kwestia istnienia bytu‑B zajmuje w ten sam sposób, co kwestia istnienia krasnali, smoków czy Qfwfq (to ostatnie zapożyczyłem z Calvino w intencji odesłania do ew. mitologii fizykoteoretyków z planety Xrwrx).

Jestem asmoczystą.

* * *

Dyskusja była b. ciekawa, nie sposób jej tu przytoczyć. W każdym razie, w odpowiedzi na październikowy głos, siedemdziesiąty szósty, ująłem wykładnię powyższego obrazka w ostatnim komentarzu tak:

[...] jeszcze raz skomentuję ten diagram, tak aby wytłumaczyć, dlaczego antyteizm nie jest na dole i w jakim sensie jest on przeciwległy agnostycyzmowi.

Diagram ilustruje malutką algebrę na dwóch pojęciach: sensu (pojęcia‑B) i istnienia (bytu‑B).

Teizm w oczywisty sposób przyjmuje i sens, i istnienie. Ateizm neguje sens, unieważniając tym samym samą stosowalność kategorii istnienia.

A teraz najciekawsze: agnostycyzm nie neguje sensu, nie jest natomiast pewien co do istnienia. Dlaczego nie neguje sensu? Bo agnostyk nie wyklucza możliwości, że hipoteza religijna jest słuszna, tym samym nie odmawia sensu (pojęciu‑B). „Odwrotnie” jest z antyteizmem. Tu na pewno neguje się istnienie, a co do sensu, to można powiedzieć, że nie wiadomo. W pewnych modalnościach wypowiedzi (np. w artykule wiary, głoszącym: nie ma boga) wydaje się, że trudno negować stosowalność kategorii sensu. Stąd moje sformułowanie użyte w diagramie („nawet jeśli ma sens, to nie istnieje”).

Dlaczego antyteizm nie jest na dole? Dlatego, by na dole znalazł się ateizm, bo ta kategoria jest w niejakiej opozycji do wszystkich trzech pozostałych; ta opozycja polega na stosunku do sensu. Gdybyśmy się skoncentrowali na stosunku do istnienia, na dole winien być antyteizm. Mnie się wszelako wydaje, że kategoria sensu jest w naszej (rozważanej przez diagram) parze pojęć pierwszaistotniejsza.

Myślę, że dobrym testem na ten diagram (i na powyższą interpretację) mogłoby być podstawienie pod B np. „niewidzialny różowy jednorożec”; sprawdź sam, jak to działa.


POST SCRIPTUM

Oczywiście powodem dzisiejszej blogonoty jest, poza nostalgicznym nastrojem, chęć wyciągnięcia z czeluści obrazka; trochę się nad nim napracowałem i uważam, że jest dekoracyjny.

A poza tym, ilekroć w referralach do niniejszego bloga widzę, że ktoś zagląda z Belgii, myślę znowu o pani MEP, której obecność zdobiła niegdysiejsze dyskusje, jak tę tu wspominaną.

Religia jest tą z form polityki, w której największy nacisk kładzie się na internalizowanie posłuszeństwa, choćby przez instytucjonalne techniki wdruku; nazywam je lekcjami gięcia karku.

I chyba właśnie internalizowanie posłuszeństwa oraz dualny wobec niego opór (wewnętrzny i uzewnętrzniany) są bazowym tematem filmu Benedette Paula Verhoevena.

Warto ten film obejrzeć z dwóch powodów, jednak nie jest dostatecznym powodem sama historia, sprzed 500 400 lat, zakonnicy Benedette Carlini, w filmie koloryzowana (to niegdyś dowcipne określenie, zdewaulowane przez powtórzenia i warianty, tu dotyczy podkręceń fabuły na rzecz spektaklu i, hm, kontekstów współczesnych).

Pierwszym powodem są kreacje aktorskie: wieloznaczna Benedette grana przez Virginie Efirę, matka przełożona Felicita – Charlotte Rampling (ta „etatowa specjalistka od ról starszych kobiet z drugiego planu, które okazują się ważne”, jak pisałem w recencji Diuny Villeneuve’a; tu nawet jeszcze ważniejsze) oraz siostra Bartolomea grana przez Daphné Patakię.

Efira jest znakomita, po obejrzeniu filmu mogę potwierdzić to, co sama aktorka mówi niedawnym wywiadzie (rozmawia z Mariolą Wiktor):

Benedette zdobyła ogromną władzę zarówno w swoim klasztorze zakonnic teatynek, jak i w mieście Pescia. Zasłynęła jako święta i przełożona klasztoru. Osiągnęła to wszystko dzięki swojemu talentowi, inteligencji, wizjom, manipulacjom, intrygom, kłamstwom i kreatywności. Poradziła sobie w społeczeństwie i epoce całkowicie zdominowanej przez mężczyzn. [...]

[Benedette] Jest egocentryczna, bywa bezwzględna, ale stara się znaleźć dla siebie formę wolności w życiu, w którym od dzieciństwa żyje w podporządkowaniu. Potrzebowałam, aby postać była jak najbardziej szczera, twarda, ale zarazem wzruszająca. Zwłaszcza w odkrywaniu pożądania, seksu i przyjemności, których użyje jako broni w świecie cierpienia i bólu, potęgowanej nienawiści do ciała. Wykorzystuje swoją wiarę, aby podporządkować sobie innych ludzi.

Tak, jest wieloznaczna.

Przy okazji – nie wiem, które bardziej nieadekwatne/idiotyczne: czy tytuł tego wywiadu w „Wyborczej”: „Cynizm, hipokryzja i zepsucie”. Kościół może nie być gotowy na ten film, czy treść linka nieskomplikowana blondynka w roli największej skandalistki Kościoła. Clickbaitowe, przesadne, odwracające uwagę od samego filmu na rzecz... drugiego powodu.

A jest nim, tym drugim powodem, dla którego warto film zobaczyć, przewidywana reakcja katoprawicy, od kilku dni przed premierą przybierająca fala „oddolnych protestów”, orkiestrowanych przez rozmaite delegatury ordojurków itp.

Ten powód jest prosty, polityczny, pragmatyczny: warto wiedzieć, jak się mają (i będą miały) oskarżenia o „bluźnierstwo” i inne obrażenia uczuć religijnych do filmowej rzeczywistości.

W ramach #czarnyprotest + #strajkkobiet = #czarnyponiedziałek przyzwoita, katolicka i mieszczańska „Gazeta Wyborcza” przyłącza się do protestów głosem swojej etatowej katoliczki, hagiografki bp Życińskiego, Aleksandry Klich. Pisze ona (w imieniu dziewczyn Wyborczej, linii Gazety i – podobno – suwerena):

Proszę posłuchać, co suweren ma do powiedzenia: nie jesteśmy zwolennikami aborcji; dla większości kobiet to dramatyczna decyzja. Jesteśmy natomiast przeciwko okrutnej ustawie. Nie liczymy, że sparaliżujemy kraj, liczymy raczej na opamiętanie rządzących i solidarność mężczyzn, którzy są z nami.

Żyjemy w państwie świeckim, nie wyznaniowym. A w takim państwie prawem podstawowym jest wolność wyboru. Katoliczka – ja nią jestem – rozumie, czym jest Ewangelia i nie potrzebuje restrykcyjnego kodeksu karnego, by przestrzegać praw swojej wiary. Bóg nam zaufał, dając wolną wolę i sumienie. Władzy nic do naszych sumień.

Nie potrzebujemy misjonarzy, wystarczą nam dobrzy lekarze – jak głosiło jedno z haseł sobotniej manifestacji. I profesjonalna pomoc państwa, jeśli urodzimy chore dziecko.

„Czarny poniedziałek” to także protest przeciw językowi nienawiści. „Zło podnosi głowę” – wołają fanatycy, mobilizując podobnie myślących do udziału w tzw. białych marszach. Bezczelność, która przebija z tego apokaliptycznego epitetu, to nic nowego w debacie publicznej, którą od lat podsycają PiS i twardogłowi w polskim Kościele.

Nie przypadkiem (choć nieelegancko) przywołałem bp Życińskiego. Bo z powyższego tekstu przebija polityczna wola podtrzymywania iluzji kościoła łagiewnickiego, który – mimo starań „Tygodnika Powszechnego” – jest trupem, a w najlepszym razie zombie. Oraz polityczny gest obwiniania za nienawiść i „piekło kobiet” PiS‑u:

PiS zawłaszczył już spółki skarbu państwa, szkoły, uczelnie, muzea, telewizję; przyszedł czas na naszą prywatność, rodziny, ciała i sumienia. Wraz z fundamentalistami z innych partii ochoczo skierował do prac w komisji sejmowej projekt łamiący kompromis aborcyjny z 1993 r.

Ale to Schetyna w ramach reanimacji PO (również już zombie?) wołał wczoraj (cytuję za „Wyborczą”):

Nikt by nie pomyślał rok temu, że będziemy mówić o niezależności konstytucji. Kompromis antyaborcyjny jest dla nas prawną świętością. Zapiszemy go w konstytucji – mówił. – Nie pozwolimy odebrać Polakom wolności.

„Kompromis aborcyjny” wzywany jako wartość godna (najwyższej) ochrony, kompromis (pardon my French) „bata z dupą”. Wiedza, co on faktycznie oznacza, jest w 2016 roku coraz powszechniejsza; to pod władzą tego „kompromisu” – firmowanego podobno nie przez fanatyków – zgwałcona 12‐latka zmuszana jest do porodu itd., itp.

Mamy jakoby „państwo świeckie, nie wyznaniowe” – ale to nie PiS wprowadzał religię do szkół (i wszelkiego urzędu, trzeba dodać), nie PiS kuchennymi drzwiami wcisnął Polsce konkordat i nie z PiS‑u wywodził się Zoll, który – kauzyperda z miedzianym czołem – uwalił nowelizację ustawy antyaborcyjnej z 1996 roku.

Jak dla mnie powyżej cytowane credo w imieniu suwerena to jeszcze wyższy stopień załgania.

* * *

Ale może wymaga tego rozwaga polityczna. Chodzi o mobilizację jak najszerszej bazy anty‐PiS‐owskiego protestu, zatem również katolickiej wyborczyni (do której – z ufnym bogiem w zanadrzu – przemawia Klich). Trochę mnie jednak brzydzi dalsze rozwijanie tego tematu, więc pojadę narracją Pedra Camacha [skryby z Ciotki Julii i skryby Vargasa Llosy], autora operomydlanych słuchowisk radiowych, w których zawsze swoistym ceterum censeo powracała nienawiść do Argentyńczyków.

A więc: który deal wybierze znienawidzo umiłowany Argen episkopat? Czy fanatyczną wersję lobbystów ordojurkowych? Czy raczej wpisanie do konstytucji obecnego „kompromisu”? Zgadujcie.

* * *

A z całkiem przeciwległych (by tak rzec) pozycji, inny przykład politycznej rozwagi. Partia Razem (której gratuluję rozległości odzewu na #czarnyprotest) w swoim kluczowym memo‐obrazku wzywała:

Po prawej stronie znajduje się zdjęcie transparentu z napisem „Prawo do życia prawem kobiet”. Po lewej stronie nagłówek: „Razem przeciw fanatykom!”, a poniżej tekst o następującej treści: „#CzarnyProtest trwa! W najbliższą sobotę o 13.00 pod Sejmem zaprotestujemy wspólnie z Ratujmy Kobiety i Inicjatywą Polską przeciw okrutnemu projektowi Ordo Iuris.

Jest tu taki podprogowy przekaz: „przeciw fanatykom” nie musi oznaczać „przeciw zwolennikom kompromisu”, prawda? Projekt ordojurków jest okrutny; czy to znaczy, że obecny „kompromis” okrutny nie jest?

Gdyby ktoś pogrążył się w podobnych wątpliwościach, Razem odeśle do swojej Karty Praw Reprodukcyjnych#google‐it; wyniknie z niej co trzeba (choć też, poniekąd, rozważnie zapisane). Ale nie jest politycznie rozważne pchanie się na transparenty z jej treściami. Może i słusznie – zastanawiam się, choć przecież alternatywna wersja pozostanie już tylko w sferze gdybań.

* * *

Za tło niniejszej noty niech posłuży obrazek pobrany stąd:

okopress-sondaz

Ale czy coś z tego wynika? Nie znajdzie się żaden Zoll‐bis, który (oczywiście) sięgnie po precedens ustanowiony przez Zolla‐prim?

Chyba że jakoś przeleje się czara wściekłości i goryczy, czego wam i sobie życzę – szczególnie dzisiaj.

Z grubsza wygląda to tak: twoim rodzicom (a przynajmniej jednemu) zrobiono od małości wielkie PR, więc gdy dorośli, spłodzili i urodzili cię, nie mieściło im się w głowach, aby nie zrobić tego samego tobie. Zaczęto od polania cię wodą: wydarzenie, którego nie pamiętasz i na uczestnictwo w którym nie wyraziłeś zgody, a które – dowiadujesz się po latach – bardziej niż cokolwiek innego określa twoją tożsamość. No a potem długi czas innych konsekwencji PR [przynależności religijnej]: nakładzenie do główki mitów i stereotypów; niektóre (widzisz po latach) są piękne (ale i tak obrzydzono ci je), inne od początku obrzydliwe; długoletnie zmuszanie do udziału w rozmaitych czynnościach, które tylko dlatego nie porażają absurdem, że całe otoczenie wydaje sie je traktować jakby były zupełnie normalne i naturalne. Zabranie iluś godzin lekcyjnych, które mogły być wykorzystane, aby raczej rozjaśnić ci w głowie. Włożenie do tornistra (mówiąc metaforycznie) dodatkowego strychulca, którym mierzyć będziesz ludzi, segregując ich na swoich i obcych.

Mówiąc najkrócej, oddano cię pod kontrolę jeszcze jednej (obok rodziców i szkoły/państwa) instytucji z władzą „nadzoru i karania”.

Potem bywa różnie. Dorastasz. Odnajdujesz w PR wartości, które afirmujesz. Albo poddajesz się popłatnemu konformizmowi (z typowymi nagrodami wspólnotowymi). Oczywiście, zrobisz to samo swoim dzieciom, masz do tego konstytucyjnie gwarantowane prawo.

Zdarza się jednak, że po przyjrzeniu się bardziej świadomym okiem rozmaitym praktycznym wymiarom działalności tej organizacji polityczno‐finansowej, jaką jest kościół, widzisz, że nie chcesz mieć nic wspólnego z całym tym ksenofobiczno‐homofobiczno‐patriarchalnym, niekiedy pedofilskim, zawsze zakłamanym korpo, które żyje sobie wygodnie dzięki transmisji PR wzdłuż pokoleń. Udział przymusu w tej transmisji niby (historycznie rzecz ujmując) zmalał, mniej stosów, więcej hipokryzji, ale nie łudźmy się: wolność sumienia i wyznania jest iluzoryczna, tym bardziej, im młodszy jest delikwent.

Jednak kiedy chciałbyś się wypisać z organizacji, którą pogardzasz (cytuję publiczne wyznanie znajomego, co niedawno z sukcesem dokonał apostazji) i z którą nie chcesz mieć nic wspólnego, a w szczególności nie chcesz, żeby cię wykazywano w imperialnych statystykach „rządu dusz” jako owieczkę sztuk raz, uzasadniającą samym swoim istnieniem władztwo pasterzy nad całym ludem – wtedy zaczynają się schody.

procedura

Procedurę apostazji KK raczył ostatnio (19.02.2016) uprościć. Przedtem przypominała przymusową mediację przed rozwodem (obecność świadków, konieczność dwóch wizyt u proboszcza, no i morze kwitów), do tego, co przypomina teraz, zaraz wrócimy. Zacytuję (stąd):

Co jest potrzebne:

  1. Osobista wizyta na plebanii
  2. Musisz być osobą pełnoletnią i dokonać apostazji osobiście
  3. Trzy kopie deklaracji wystąpienia
  4. Świadectwo chrztu + kopia
  5. Dowód osobisty

Procedura

  1. W Parafii chrztu uzyskujesz świadectwo chrztu.
  2. Idziesz do parafii zamieszkania (nawet tymczasowego) czyli tej, której proboszcz puka do Ciebie po kolędzie).
  3. Proboszcz weryfikuje Twą tożsamość. Proboszcz ma obowiązek spróbować odwieść Cię od Twojej decyzji.
  4. W obecności proboszcza podpisujesz trzy egzemplarze aktu wystąpienia. Jedna kopia jest dla Ciebie, jedna dla proboszcza i jedna dla kurii.
  5. Proboszcz wysyła akt apostazji do kurii. Kuria poleca parafii chrztu dokonać wpisu o wystąpieniu w Księdze Chrztu.
  6. Ponownie uzyskujesz w parafii chrztu świadectwo chrztu – tym razem z dopiskiem o dokonanej apostazji. To świadectwo jest potwierdzeniem dokonania wystąpienia.

Pod wspomnianym publicznym wyznaniem wywiązała się dyskusja. Jeden z dyskutantów (dość, trzeba powiedzieć, surowo potraktowany) rzucił uwagę, która wzbudziła sprzeciw:

taki gest [apostazja] wymaga przemyślenia i pewnej dozy desperacji, musi mieć mocne powody

W sprawie powodów odsyłam wyżej, do poczatku blogonoty. Ale z desperacją miał rację. Bo zobaczcie: żeby wypisać się z pogardzanej przez siebie organizacji, trzeba uznać jej władzę! (Być może ostatni raz, ale jednak.) To jest przykre doświadczenie. Idziesz gdzieś jako maluczki petent, z tymi wszystkimi kwitami, na domiar złego proboszcz kwestionuje ich treść i dyktuje ci formułę, co ją masz ręcznie dopisać, or else [„kuria nie przyjmie, musi pan”]. I co robisz? Grzecznie dopisujesz.

W kwicie, który można znaleźć pod wskazanym wyżej linkiem, czytamy:

Poświadczam przez ten dokument swoje wystąpienie ze wspólnoty wiernych Kościoła katolickiego. Powodem, dla którego opuszczam Kościół jest fakt, iż... (np. jestem osobą niewierzącą, od wielu już lat nie uczestniczącą w życiu tej organizacji religijnej: nabożeństwach, procesjach, pielgrzymkach jak i innych formach praktyk religijnych. Swój ateizm wielokrotnie demonstrowałem publicznie. Moja dalsza fasadowa przynależność do Kościoła pozostaje w sprzeczności z jego istotą i z moim sumieniem)

W celach proceduralnych podaję poniższe dane: [...]

Co za otchłań przemocy symbolicznej! Powodem, dla którego opuszczam Kościół jest fakt, że brzydzi mnie ten pasożytniczy organizm polityczno‐finansowy i jego chore poglądy oraz praktyki. A rzewne pierdolenie o „istocie Kościoła” możecie se wciskać wiernym w kazaniach. No ale petent nie napisze (choćby takiej) prawdy; zależy mu na załatwieniu sprawy.

Żeby się poddać takiej procedurze, uznając przy okazji władztwo kościoła, ulegając dyktatowi dyktandu proboszcza itd. – tak, trzeba być w jakiejś mierze zdesperowanym.

prawo

Czy w rozwiązaniu formalnej przynależności do KK pomaga nam prawo? Za cholerę. Uznaje się na przykład powyższą (czy jakąkolwiek inną) procedurę wystapienia za właściwą; to KK dyktuje warunki, a obywatel ma być mu jeszcze wdzięczny, że poluzował; mógł się, nie wiem, domagać ostatniej spowiedzi or else. Albo zaświadczenia o pełnej poczytalności i zdrowiu psychicznym. Albo kopii świadectwa chrztu obojga rodziców.

Czy pomoże nam GIODO? Nie. Owszem, w kwicie czytamy:

Proszę o niezwłoczne usunięcie z parafialnych zbiorów danych wszelkich informacji o mnie niezwiązanych ze statutową działalnością kościoła (sakramentami). Dotyczy to danych o stanie zdrowia, wykształceniu, zatrudnieniu, sytuacji finansowej itp.

Przypominam, iż zgodnie z art. 35 ust. 1 Ustawy o ochronie danych osobowych powyższej aktualizacji powinien Ksiądz dokonać bez zbędnej zwłoki. W razie niedopełnienia przez Księdza tego obowiązku w ciągu 30 dni podejmę kroki przewidziane w art. 35 ust. 2 tej ustawy.

Ale to strachy na lachy. A poza tym dane osobowe związane ze statutową działalnością kościoła (sakramentami) nie wchodzą w zakres zainteresowania ani ustawy, ani GIODO. Zostałeś przymusowo wcielony do armii owieczek, ale nie da się z niej wystąpić bez śladu. Jak to ujął tonem pełnym zdumienia (że musi tłumaczyć kwestie oczywiste) ksiądz: „Przecież nie możemy pana wykreślić, zamazać. Pan miał chrzest. I ten chrzest jest wpisany w księgach. Chrztu nie można cofnąć. I to musi być w księgach.”

sens procedury

Wspomniałem wyżej, że poprzednia procedura przypominała w swej istocie przymusową mediację przedrozwodową. Nadal jednak (cytuję spod tego samego linku):

Od proboszcza, do którego się zgłosimy musimy się spodziewać prób odwiedzenia nas od powziętej przez nas decyzji – tak nakazuje procedura wydana przez polskich biskupów. [...]

Jeśli księża i wierni próbują zniechęcić, to dlatego, że nie chcą stracić członka „rodziny”. Akt apostazji postrzegany jest jako odrzucenie, pogarda dla rodziny – Kościoła itd. To bardzo przykre przeżycie dla Kościoła, który modli się za takich ludzi ponieważ nie przekreśla nikogo ostatecznie. Pozwalamy na apostazję, ale nie chcemy tego. W naszej świadomości, apostazja to osobista tragedia apostaty, który jeśli nie wróci i umrze w takiej decyzji czeka wieczne samodrzucenie od Boga, na własne życzenie.

Sens tej procedury jest taki, jak procedury wypisania się ze szpitala na własne żądanie. Czyn grozi zdrowiu, no ale, cóż, musimy na niego pozwolić. Jednak żadnych ułatwień; wiemy przecież, co jest dobre dla pacjenta (lepiej od niego). I ten pogląd podziela nasze państwo (i prawo): tak, KK jest szafarzem dobra/zdrowia/słuszności, nie będziemy pomagać pacjentowi w realizacji jego praw, bo najpewniej działa on na własną szkodę.

Jak zechce i wyrazi (określoną innymi procedurami) skruchę i powrót do leczenia, to OK, witaj z powrotem, owco; miło nam będzie znów cię strzyc (na razie jednak – pokuta). Kościół dobrze wie, na czym polega skuteczne wdrażanie PR.

a jak powinno być?

Powinno wystarczyć jednostronne sformułowanie woli (wystąpienia) na piśmie. Aby uniknąć niejasności ws. tożsamości, nie powinno się protestować przeciwko wymogowi np. poświadczenia notarialnego (gdy delikwent nie życzy sobie osobistego stawiennictwa – a powinien mieć do tego prawo). Dostarczyć (za potwierdzeniem odbioru); ma być wykonane, or else (wkracza paragraf).

To nie jest model „wypisuję się ze szpitala na własne żądanie”. To model „cholerne korpo, przestańcie mnie nękać telefonami marketingowców, macie usunąć wszystkie moje dane osobowe ze swoich baz; i wara powoływać się na mnie w statystykach sukcesu!”. Co więcej, nie muszę się nikomu tłumaczyć w sprawie motywów takiego mojego postanowienia.

Dopiero w taki sposób można rzeczywiście ochronić konstytucyjną wolność sumienia i wyznania (a w szczególności chronić prawa dorosłych już dzieci naruszone przez PR‐owe akcje rodziców).

„Wyborcza” publikuje Konstytucję i urządza po całej Polsce (tzn. w kilku większych miastach) żałobne czytania – z czego warszawskie pod pretekstem drugiej rocznicy śmierci Tadeusza Mazowieckiego, a jednocześnie publikuje rozmowę Siedleckiej z Osiatyńskim, która zawiera opinie oscylujące między mętnością, kłamstwem i cynizmem.

[Siedlecka:] A jak się sprawdziła rezygnacja z zapisu o rozdziale między państwem a Kościołem na rzecz miękkich sformułowań o „współpracy”, „bezstronności” i „autonomii”?

W 1989 roku nie wygrał Wałęsa czy „Solidarność”, tylko Kościół, więc te koncesje na jego rzecz były dość naturalne. Tadeusz Mazowiecki pod koniec życia tego żałował, ale wtedy nie można było inaczej postąpić.

Koncesje na rzecz KK były dość naturalne. Sformułowanie co najmniej mętne, zwłaszcza obok tak zdecydowanej oceny historycznej: nie „Solidarność”, nie papież, nie Gorbaczow z pierestrojką (a może Reagan z programem ekonomicznego wyniszczenia bloku radzieckiego?) – tylko Kościół. Więc należał mu się łup.

Mazowiecki (przypominam o pretekście, por. poczatek blogonoty) pod koniec życia żałował, i słusznie żałował, ale Osiatyński wie lepiej od byłego premiera, jednego z głównych architektów ustroju RP po ’89, i stanowczo dekretuje: „nie można było inaczej”. Można było, aleście wtedy na wszelkie sposoby podsycali kult Dżejpitu, żeby mieć alibi na własne działania w ramach wyznawanej przez was „kołakowszczyzny” (zob.).

Osiatyński mówi dalej:

Jednak te przepisy są zrównoważone. Jest nakaz poszanowania autonomii oraz wzajemnej niezależności państwa i Kościołów oraz współdziałania dla dobra człowieka i dobra wspólnego. Jest obowiązek bezstronności władzy państwowej w sprawach sumienia i wyznania – choć jest ona naruszana, a Kościół usiłuje wpływać na przekonania władzy i politykę państwa.

Dla równowagi są też przepisy o wolności sumienia i wyznania: nikogo nie można przymuszać do wyznawania religii czy do praktyk religijnych. To też jest naruszane, choćby w szkołach, gdzie uroczystości mają charakter religijny, czy podczas świąt państwowych, których elementami są msze. Ale to, że przepisy są łamane, nie oznacza, że były błędne.

Co najmniej od 1993 roku w Polsce, przyznaje Osiatyński, Konstytucja jest łamana. Za zgodą kolejnych rządów, przy czynnym udziale władz ustawodawczych oraz Trybunału Konstytucyjnego. I co? Ano nic, wisinamto. Ale PO straciła władzę i teraz (dopiero) trzeba Konstytucji bronić, bo kolejny macher olewający ustawę zasadniczą nie działa już w białych rękawiczkach.

Inna sprawa, że myśmy zrobili wielki błąd. Nie w konstytucji, tylko w debacie publicznej na początku transformacji. Zresztą nie tylko my, to był trend światowy: rugowało się z debaty tematy religii, wspólnoty i narodu. Subtelni intelektualiści uważali wtedy, że te tematy grożą odrodzeniem się nacjonalizmu, ksenofobii.

„Się rugowało” – ale bezskutecznie. Przez Polskę „początku transformacji” przetoczyły się trzy wielkie fale sprzeciwu: wobec wprowadzenia religii do szkół (instrukcja szefa MEN Samsonowicza), wobec konkordatu (zacisze gabinetowe, szef MSZ Skubiszewski) i wobec restrykcyjnej ustawy „antyaborcyjnej” – w tej sprawie zebrano 1,7 mln podpisów pod wnioskiem o referendum (który ówczesny Sejm raczył po prostu wyrzucić do kosza) – panie Osiatyński, to nie byłoby możliwe, gdyby zbiórka odbywała się w milczeniu.

Nie ma co się zasłaniać „trendami światowymi” (wystarczy przecież przejrzeć rozwiązania prawne krajów europejskich ws. religii, szkolnej katechezy, aborcji – to Polska i wtedy, i nadal jest wbrew trendom), a już przywołanie „subtelnych intelektualistów” to, proszę wybaczyć, hucpa i bezczelność; co pan tu właściwie chce powiedzieć? Że retoryka „zoologiczny antykomunizm/antysemityzm, oszołomy, czarna sotnia”, goszcząca na co dzień na łamach np. „Wyborczej”, to było coś subtelnego?

I nieprawda, że:

Z debaty publicznej usunięto też kwestię religii.

Jak usunięto, skoro ją wprowadzono do szkół, i to instrukcją?

Ja mówię o debacie publicznej. Tak, politycznie dawano Kościołowi koncesje za zasługi w odzyskaniu niepodległości, ale uznawano, że w idealnym świecie nie będzie problemów wynikających z istnienia religii, narodów, wspólnoty. Zachłysnęliśmy się wtedy polityczno‐gospodarczym indywidualizmem i teraz płacimy za to wielką cenę, bo te wartości oddano prawicy. Więc gdy dzisiaj patrzę na konstytucyjne przepisy o Kościele i religii, to one mnie nie kłują. Choć wtedy je krytykowałem.

Zwróćcie uwagę na bezosobowe formy, jakich używa Osiatyński. „Się rugowało” (samo zapewne), „dawano”, „uznawano”, „oddano”. Dopiero przy „zachłysnęliśmy się” jest osobowe „my”, choć zapewne zakresowo różne od „my” w „teraz płacimy za to wielką cenę”.

Logika tego wywodu jest w ogóle mocno krzywa. Dawano KK koncesje, ale uznawano, że skutki będą pozytywne. Dlaczego? Bo „się zachłysnęliśmy” [indywidualistycznym neokatoliberalizmem bogorynkowym]. Wartości „wspólnotowe” (naród, religia) oddano prawicy. I oto pojawia się WIĘC, wynikanie. Z tego wszystkiego wynika, że choć wtedy Osiatyński krytykował konstytucyjne przepisy o kościele i religii, teraz go nie kłują. Czyli co, wtedy obawiał się, że koncesja idzie za daleko, ale potem nastąpiły 22 lata łamania Konstytucji, więc teraz uważa, że przepisy są OK.

Dla mnie to jest jakiś wyższy stopień załgania.

W długiej, pełnej (jak dla mnie) truizmów rozmowie o Trybunale Kościelnym (dawn. Konstytucyjnym) z Ewą Łętowską wywiadowczyni, Ewa Siedlecka, mówi:

W skardze Dody podniesiono argument dyskryminacji: poglądy osób wierzących są chronione prawem, a niewierzących – nie. TK zbył ten argument, uznając, że niewierzący nie mają uczuć związanych z niewierzeniem. Tymczasem np. niemiecki kodeks karny karze za „zniewagę wiary oraz światopoglądu, jeśli mogłaby ona zakłócić porządek publiczny”. Czyli chroni na równi poglądy wierzących i niewierzących.

Nadinterpretacja. „Jeśli mogłaby zakłócić porządek publiczny”. Czyli nie tyle chroni poglady, co porządek publiczny, ład. I słusznie. Ale – nie wiem, na ile może to mieć związek z niedoskonałością przekładu tego niemieckiego paragrafu – tu też jest haczyk. Nie mówi się „jeśli zakłóciła porządek publiczny”, ale „jeśli mogłaby zakłócić”. Wywalili drzwiami, wraca oknem.

Łętowska odpowiada zgodnie z oczekiwaniami (cytuję jednak, bo paywall itd.):

To czysto subiektywna ocena Trybunału, z którą głęboko się nie zgadzam. Jako niewierząca mogę mieć poglądy, do których jestem przywiązana nie tylko intelektualnie, ale także emocjonalnie. Nie mówiąc już o tym, że może mnie dotknąć nieuszanowanie np. symboli czy obrzędów religii, której nie wyznaję.

Argument Trybunału o braku uczuć to refleks poglądu, że osoby niewierzące nie mają moralności, a ich światopogląd nie zasługuje na ochronę. Zetknęłam się z nim jako rzecznik praw obywatelskich, gdy przed sądami stawały osoby odmawiające służby wojskowej ze względów sumienia. Władza argumentowała, że można odmówić tylko ze względów religijnych, np. gdy ktoś jest świadkiem Jehowy. A światopogląd świecki do służby zastępczej nie uprawnia. Naczelny Sąd Administracyjny orzekał inaczej. Żałuję, że Trybunał, sądząc skargę Dody, do tego orzecznictwa nie zajrzał.

Truizmy, prawda? No, ale mamy ludność coraz bardziej odporną na truizmy; czyż nie świadczą o tym wyniki wyborcze Kukizo‐Korwina?

Zabawna natomiast jest końcówka tej rozmowy. Siedlecka serwuje kolejny truizm:

We wszystkich sprawach o wolność religii przed TK – wprowadzenie religii do szkół zarządzeniem, stopnie z religii na świadectwach, krzyże w szkole, opłacanie księży z publicznych pieniędzy, łożenie na wydziały teologiczne uczelni katolickich, ubój rytualny, „wartości chrześcijańskie” w programach radia i telewizji, obraza uczuć religijnych i klauzula sumienia – wygrywała religia. De facto jedna – dominująca w Polsce.

A odpowiedź Łętowskiej „Wyborcza” wybija w tytule i pcha do leadu:

Nadmiar wsparcia państwa i prawa szkodzi religii. U Sienkiewicza Mahdi pyta Stasia Tarkowskiego, czy chce przejść na islam. Staś odpowiada: „Gdybym przyjął twoją naukę, uczyniłbym to tylko ze strachu, jak tchórz i człowiek podły. A czyż zależy ci na tym, by wiarę twoją wyznawali tchórze i ludzie podli?”.

Na co odpowiada Mahdi / biskup / itd.:

– Głupi, naiwny chłopcze. Ależ oczywiście! Tak! Tchórzy i ludzi podłych najłatwiej zmusić do zgięcia karku, a nam właśnie o to chodzi; taka jest polityka. Be realistic, mały hipokryto!

Po czym woła straż, żeby ścięła głowę gówniarzowi. Ciach‐ciach.

Łętowska bodaj chciała wstrząsnąć czyimiś (czyimi? na litość) sumieniami. Ale, kolejna naiwna, za argument podaje troskę o religię [„Nadmiar państwa i prawa szkodzi religii” – to zdanie jest tytułem wywiadu], więc wstrząsa, owszem, ale – pusty śmiech czytelnikiem.

« older entries