Chwaląc niedawno elsewhere jakość języka Wiktorii Bieżuńskiej (w: Przechodząc przez próg, zagwiżdżę, 2022), wyraziłem się niechętnie – „pieczenie buły‐fabuły” – o dominującej polską prozę przenudnej metodzie narracyjnej skoncentrowanej na czynnościach. „Usiadł, powiedziała, zapalił, zgasił, pili herbatę”; tasiemiec poganiany biczykiem zwłaszcza w tzw. prozie gatunkowej. Mozolne nizanie fakcików, żeby się pojawił jakiś obraz świata, a na nim zakwitła wreszcie – w miarę postępów produkowania „wierszówki” – akcja. Przykłady mógłbym zsunąć z ciężarówki na wielką hałdę nijakości, jak rolnicy zgniłe kartofle pod ministerstwem.
Niektórzy odebrali te stwierdzenia jako rodzaj pogardy dla Opowieści. Mylnie. Szanuję Opowieść, gdy przekracza poziom banału (jeśli nie – żegnaj wielkie „O”). Chciałbym jednak, aby jej wadze dorównał język, który ją niesie. Żeby stwarzał, odkrywał, uświeżał. A nie tylko tasiemcowym gniotem kładł zdarzenia w kolejne warstwy zakalca. Da przykładu:
Wstała i pocałowała go w oba policzki. W pracy nie afiszowali się z tym, że ze sobą sypiają, ale wszyscy wiedzieli albo przynajmniej się domyślali. Usiadł naprzeciwko niej, upił łyk napoju. Potem odkroił kawałek kotleta i powoli przeżuł, wędrując wzrokiem po sali. W końcu zawiesił go na Francuzie. [Wojciech Chmielarz, Długa noc]
Pocałowała [w oba!], usiadł, upił łyk, żuł kotleta. Niesamowite, prawda? I posuwa akcję...
Jak to robią mistrzowie? Proszę bardzo, Mieczysław Piotrowski (ze Złotego robaka):
Weszli do przedpokoju, był ciasny, przegrodzony kotarą, mroczny, pod nogami rolował się łachman chodnika jak wodorosty na dnie nieznanego strumienia, wywinął z nich buty delikatnie, prawie z pietyzmem, uderzył go zapach smażonych placków: za kotarą była kuchnia, po drodze wpółprzewrócony koszyk z jarzynami, zza koszyka młody kot chwytał łapą kartofla o białym piwnicznym pazurku. Zza kotary dochodziły głosy kobiet, jakiś mężczyzna w czerwonej kamizelce perorował. Hieronim przeszedł szybko do swego pokoju, Benedykt za nim. Mężczyzna w krwawej kamizelce wychylił się zza kotary, trzymał w ręce szklankę herbaty i zanurzoną łyżeczkę obejmował palcem. Twarz miał obrzękłą, zmęczoną, czarne wąsy w drgawkach od grymasów latających policzkami i chorobliwe błyski w czarnych oczach. Nie przerywał mówienia, nie godził się na coś, stanowczo się nie godził, za nic w świecie nie mógł się zgodzić i wypraszał sobie, i jeszcze bardziej się nie godził, gdy przechodzili. Nagle w jakiejś demonstracyjnej przekorze powiedział jeszcze głośniej do kogoś w głębi: „...ośmieliłbym się stwierdzić, madame, że człowiek ten, rzekłbym nieszczęście, impotent z urodzenia, w domu publicznym przez dziurkę od klucza obserwuje scenę i wyraża swój męski pogląd...”. I mrugnął okiem w stronę Benedykta. Czy też twarzą jego przeleciały normalne drgawki.
Pełna, że tak powiem, paleta fenomenologiczna. Wkraczanie w stwarzany na oczach czytelnika świat, pełnokrwisty, sensualny.
* * *
Pisarstwu Marty Kozłowskiej towarzyszę od jej debiutu [zob.]. Jest jedną z najciekawszych autorek prozy ostatnich lat. Jej metoda pisarska polega na wskoczeniu w środek [nieznanego] terytorium, zwiad bojem, śmiałe [najśmielsze u polskich pisarzy] sięganie po płaszczyzny nadrealne, eksplozje groteski, implozje (obiegowych) znaczeń. Gdy kończy, zostajemy na pobojowisku; walają sie tam odarte z pozorów kości świata, sensy pozostałe po walcu dekonstruującej pejzaż tragifarsy (miejscami prześmiesznej).
O ostatniej powieści Marty Kozłowskiej, Berdyczów (Ha!art 2022), miałem pisać w grudniu, przeszkodziła choroba. Tymczasem jednak pojawił się solidny tekst Michała Trusewicza o tej książce, pogłębiona recenzja, wnikliwie tematyzująca zamysł autorki.
Zwalnia mnie to z obowiązków sprawozdawczych i mogę zająć się (selektywnie) aspektem b. mnie tu interesującym – właśnie językiem.
* * *
Sam początek:
– Karol Pytanko? – Zgadza się. – Otczestwo: s. Wiesława. Płeć: mężczyzna. – Ołówek o politurę robi za podręczną kurę. – Obywatelstwo: polskie. Data i miejsce urodzenia... – Tak, wszystko się zgadza. – Oczy: niebieskie. – Owszem – poświadczam gorliwie i, jak się zdaje, całkiem niepotrzebnie. Pohranicznik recytuje paszport, nie szukając potwierdzenia dla zawartych w nim parametrów, lecz dokonując czegoś na kształt zaboru: „Wzrost: wysoki. Znaki szczególne: brak. Kategoria zawodowa: obserwator z ramienia Europejskiego Sojuza”. Wydziobuje mnie ziarnko po ziarnku. Zawłaszcza mi właściwości, a co najmniej bierze je w depozyt. Zegar mieli powietrze. Pod sufitem kołują wskazówki wentylatora. Światło wzięło w siebie ogół cieni, a ze śmietników wystają ściany z domieszką sufitu. Nauka radziecka określa ten stan mianem „pierwotnej zupy”.
Widzicie? Język [tu: didaskaliów] nie jest biernym „kolekcjonerem mikrozdarzeń”. Jest spersonalizowanym filtrem nakładającym na świat fenomena odbioru. „Ołówek o politurę robi za podręczną kurę. [...] Wydziobuje mnie ziarnko po ziarnku”. Ktoś mógłby nawet chlapnąć pochopnie: „o, język niemal poetycki...” – ale ja b. mocno wierzę w prozę, jej sprawczą, stwarzającą siłę; takie hm, przesunięcie byłoby całkiem zbędne.
Język Marty Kozłowskiej wszędzie jest zwięzły i gęsty. Nie tylko „opisuje” – on stwarza. Szczególny obraz szczególnego świata.
Nieco dalej, jesteśmy w autobusie:
W poświacie muzyki kasetowej tu i ówdzie wybuchają ogniska kaszlu i chrapania. Robaczywieją jabłka i pierogi z mięsem z zupy. Wietrzeją perfumy, lecą oczka w rajstopach. Policzki błękitnieją od kiełków zarostu. Z koafiur z sykiem uchodzi powietrze. Po podłodze rozpełzły się pancerzyki słonecznika. W ostatnim rzędzie beka ostatnia torba chipsów. Odprowadzany spojrzeniami rozmazanych oczu pokonuję zapory z rozrzuconych w poprzek korytarza śpiących kończyn, by dotrzeć na „swoje miejsce”. Przypominam sobie obowiązujący w średniowiecznych zakonach oraz w Kraju Rad zakaz stosowania zaimka „mój”. Tu i teraz zasada ta nabiera równie ontologicznego sensu.
Co tu można dodać... Czytajcie MK.
* * *
Do samego tekstu Michała Trusewicza mam (robi się z tego niemal standard) jedną uwagę. Nie, podobnie jak w poprzednich książkach MK nie wydaje mi się, aby pasował do niej klucz „surrealizmu”. Może to rabiniczne rozróżnienie, ale upieram się przy nadrealizmie. I wcale nie dziwne, że za fenomenami postrzegania [świata] podąża także [jego] ontologia; podstawową realnością dla Marty Kozłowskiej jest bowiem przestrzeń interpretacji (stwierdzenie to powinienem rozwinąć, choć już poniekąd próbowałem przy poprzednich książkach).
Do redakcji powieści uwaga – jest niedbała, można było lepiej. Choćby pojawiające się zwroty para‐rosyjskie w zbyt już nachalnym polszczeniu. „Cichsze jedziesz, dalsze budiesz”, no nie, krok za daleko.
A do pozycji samej autorki (w ramach hm, pola literackiego). No cóż, jest osobna, spoza układów i układzików. Mówi się więc sporo w „prasie literackiej” i społmediach o gniotach innych autorów, mających jednak wsparcie [nazwijmy:] towarzyskie. A o Kozłowskiej mało.
Więc ponownie: idźcie czytać i zmieńcie to^
-
Tak, Marta Kozłowska zasługuje na szerszą uwagę czytelników.
1 comment
comments feed for this article
Trackback link: https://nameste.litglog.org/2023/01/berdyczow/trackback/