złoty robak

Złoty robak Mieczysława Piotrowskiego (Czytelnik 1968). Proza w swoim czasie doceniana, trwało to krótko, zapomniano (prawie, bo jednak).

Nerwowa, błyskawiczna, jednak wdająca się w szczegół, gdy uznaje za ważne. W obrazowaniu egzotyczna, złe słowo, niespodziewana (jakby Stendhal praktykujący u futurystów); stylistycznie skośna; kto tak pisał wcześniej, kto tak pisze dziś?

Kilka fragmentów z Części I. W nawiasach [ ] tytuły rozdziałów.

[Taniec na betonowym mostku]

„Gdy się jej przyjrzałem — opowiadał później — w szarej, stalowej sukni po szyję, rzeczywiście robiła wrażenie żołnierza rzymskiego, służbisty, tego, który przebił włócznią bok Chrystusa. Twarz jej, skuta, nie miała żadnego ludzkiego wyrazu. Zaprowadziła mnie na strych, dała siennik i miskę z wodą. Miałem tu być miesiąc, byłem lat kilkadziesiąt. Była wdową po jakimś wojskowym, właścicielką kamieniczki na Małym Rynku, nazywała się Frankowska. Zamiast komornego udzielałem korepetycji jej dwu córkom. Z okna mojej klitki widać było na dachu komin, który o świcie przybierał kształt płonącego amorka. Przez cały czas nie powiedziała do mnie więcej niż kilkadziesiąt zdań prostych. Była to jedna ze wspanialszych kobiet, jakie znałem; surowa, polubiłem ludzi surowych, sprawiedliwa aż do okrucieństwa, polubiłem okrucieństwo. Była bezwzględna, i dopiero na tej bezwzględności, nigdy tego nie zapomnę, zakwitał fiołkowy kwiat jej antyuśmiechu. Pomogła mi, dostałem pracę w porcie rzecznym, wszystko. Wszystko. Zdałem zaocznie maturę.”

[Rotmistrz]

Antypatyczna — najbardziej — była postać wyjątkowa, prawdziwe zjawisko, które powtarzało się rzadko, raz mniej więcej na miesiąc, zawsze w okolicy mostu, przy słonecznej pogodzie, około południa. I zawsze gdy nadszedł jej czas, sekundę przedtem zdarzało się, że o niej pomyślał. Systemem ludzi z pomyślenia ukazywała się, mijała, znikała na cały miesiąc. W rejestrze miała swoją nazwę, nazwał ją Filigranową, może trochę pretensjonalnie, lecz płynęło to ze złych uczuć. Była wróżbą, zawsze nazajutrz musiało mu się przydarzyć coś nie najlepszego. Lecz w miarę miesięcy oczekiwał jej coraz bardziej. Bo tak jak każdego z tamtych można było zapamiętać, ta natychmiast po zniknięciu rozsypywała się w popiół. Było to jej właściwością. Za każdym razem próbował odczytać i dojść do tego szczegółu, który stanowił o jej istocie. Nie wiedział, dlaczego aż tak się fatygował, ale coraz to większą w myślach zakładał zasadzkę — iż odczyta wreszcie tajemnicę wrażenia i przyciągania.

Momentem obciążającym było jej bogactwo, była bogata, niewątpliwie, aż tak, że ubrana skromnie, nie było co do tego wątpliwości, że sztuczna biżuteria była prawdziwa i że w swej minimalnej dawce znaczyła więcej. Lat mogła mieć poniżej dwudziestu. Był to dorosły człowiek w pomniejszeniu, zimny, zręczny, nabity zręcznością jak sprężyna zegarka. Całe to zjawisko trwało nie więcej jak siedem sekund. Było irytujące w swej doskonałości. Jej ręce powodowały, że wszystkie inne były szczypcami do wyciągania ości z gardła, głowy czerepami, w których można zapalać świeczkę, a we wszystkich brzuchach bełtał sfermentowany zacier porannego jedzenia. Przesadzał. Lecz otóż to właśnie — wywoływała chęć do przesady.

[Hieronim I]

Weszli do przedpokoju, był ciasny, przegrodzony kotarą, mroczny, pod nogami rolował się łachman chodnika jak wodorosty na dnie nieznanego strumienia, wywinął z nich buty delikatnie, prawie z pietyzmem, uderzył go zapach smażonych placków: za kotarą była kuchnia, po drodze wpółprzewrócony koszyk z jarzynami, zza koszyka młody kot chwytał łapą kartofla o białym piwnicznym pazurku. Zza kotary dochodziły głosy kobiet, jakiś mężczyzna w czerwonej kamizelce perorował. Hieronim przeszedł szybko do swego pokoju, Benedykt za nim. Mężczyzna w krwawej kamizelce wychylił się zza kotary, trzymał w ręce szklankę herbaty i zanurzoną łyżeczkę obejmował palcem. Twarz miał obrzękłą, zmęczoną, czarne wąsy w drgawkach od grymasów latających policzkami i chorobliwe błyski w czarnych oczach. Nie przerywał mówienia, nie godził się na coś, stanowczo się nie godził, za nic w świecie nie mógł się zgodzić i wypraszał sobie, i jeszcze bardziej się nie godził, gdy przechodzili. Nagle w jakiejś demonstracyjnej przekorze powiedział jeszcze głośniej do kogoś w głębi: „...ośmieliłbym się stwierdzić, madame, że człowiek ten, rzekłbym nieszczęście, impotent z urodzenia, w domu publicznym przez dziurkę od klucza obserwuje scenę i wyraża swój męski pogląd...”. I mrugnął okiem w stronę Benedykta. Czy też twarzą jego przeleciały normalne drgawki.

„Przy damach... — pomyślał Benedykt. — Typ w drgawkach... Osobliwe damy. Kot obrabia kartofla”. Za kotarą skwierczała patelnia, bił zapach smażonych placków, tłuszcz wydobywał z siebie nasilenie jak ulewna burza na blaszanym dachu.

Benedykta tknęło. Usłyszał głosy kobiet, jakby kilku naraz, ukazało się ramię w kwiaty, zobaczył skrawek kolorowego szlafroka. Wszystko nagle przypomniało mu to, co nazywa się b a ł a g a n e m. Świętym, prawdziwym, pełnym nadziei, nie do podrobienia, rozgałęzionym jak pęd bluszczu na stuletnim murze. A nadzieja ta dotyczyła oddechu, swobody, z jaką można wypluwać łuski słonecznika w szczerym polu. A pole miałoby swoją szczerość. Przysiągłby, że gdy przechodził, jeden but luzem wyskoczył z załamów kotary i chciał mu zagrodzić drogę. Zapach placków przypomniał rodzinne okolice, mąkę, wodę, sól i kawałek śledzia. Zapach unosił się w „bałaganie” jak słodki opar mgły nad ciepłą od wczoraj wodą. Spod koszyka powinno wymaszerować stadko przygarbionych kuropatw i nikt by im się nie zdziwił. Słysząc tego w drgawkach po raz pierwszy w tym kraju usłyszał bezinteresowne stwierdzenia, czystą poezję, wściekłą, w warunkach, w których inny by odwrócił się twarzą do ściany i umarł.

[Złoty robak]

Znów znaleźli się na swych miejscach. Kapelusza nie było na gwoździu. Więc gdzie? Parapet chłodny, bez trzaskania źródełka ognia. Buty bez śladów gliny. Na stole rzeczywiście Engels, może rozmyślnie? I jeszcze Hercen przyłożony angielskim podręcznikiem algebry. 

[...]

Zerwał się i bez pożegnania wyskoczył do przedpokoju, z przedpokoju na schody.

Odchodził tym razem na zawsze.

Hieronim podążył za nim. Jak na niego, bardzo szybko. Twarz miał nie zaburzoną, oczy palące jak zwykle, jego pośpiech był umiarkowany. Przez poręcz schodów powiedział prawie bezgłośnie:

– Oczekuję. Czekam jutro na pana.

Obelga była straszna. Jak ucięcie skorpiona. Był to czyn jadowitej bestii. Nie do pokonania w swej zimnej spekulacji. A może? – pomyślał. Lecz nie. Mrugający nie mógł być nikim innym, tylko poczciwym wycirusem. Stangretem pewno, który podwoził państwa na bale i ściągnął derkę. Słownik wyrazów obcych znalazł w kredensie, a doświadczenie życiowe sam sobie wymyślił. Krótka i wątpliwa dziś była przyjemność, że Hieronim uważał Benedykta za antysemitę.

W zapamiętaniu postanowił natychmiast spotkać Filipa i rzucić się do bójki.

Przedtem jeszcze chciał zawrócić i powiedzieć Hieronimowi, że najlepiej z tego, żeby Mrugający, wujaszek w drgawkach, przestał się go czepiać. Wtedy mentorstwo kuzyna nabierze rumieńców życia. I pióra bażanta będą bardziej kolorowe. I białe wino się zaperli. I prędzej Engels świśnie.

Za literalność cytatów nie ręczę; źródło niepewne, a mój egzemplarz gdzieś zakopany, w jakimś kurhanie.

  1. Tom’s avatar

    Widzę, że o Piotrowskim sporo jest u Wiedemanna w Poczytalności, m.in. obszerny wstęp z dramatów wydanych w 2012

  2. nameste’s avatar

    @ Tom:

    Poczytalność, niestety, trudno dostępna.

  3. nameste’s avatar

    @ Tom:

    Tymczasem, ze sporym opóźnieniem Poczytalność na półce (i omówiona). Rzeczywiście, jest tam obszerna analiza Piotrowskiego w dramatach, b. zacna. Ale o prozie zdawkowo (nie dziwne, zważywszy na miejsce pierwodruku).

reply

Your email address will not be published. Required fields are marked *