Na swoim starym blogu wkleiłem trzy jutuby z Rameau wg Les Arts Florissants (działają) i trzy jutuby z Tin Hat Trio (działają 2 na 3); wychodzi jedna jutubka na kwartał: mało.
W pierwszym wkleju obraz pokazywał fantastyczny balet, a w drugim – sympatyczne animacje. Więc wydała mi się uzasadniona ta ekstrawagancja (takie wkleje narażone są na erozję, bo sieć w ogóle jest erozyjna i linki, zwłaszcza do muzyki czy wideo, potrafią zdychać bez ostrzeżenia).
Nie załapałem się na MTV i pochodne. Dlatego, zasadniczo, nie lubię mieszać obrazu do muzyki (chyba że ma to jakieś uzasadnienie, jak wyżej). Mało tego, nawet nie lubię mieszać słów do muzyki, bo są albo miałkie i wcale nie chce ich się słyszeć, albo, przeciwnie, choć wyjątkowo rzadko, robią jakąś synergię z muzyką, która porusza i wytrąca z równowagi, a nie po to się słucha (tak na co dzień), żeby samego siebie wytrącać z równowagi.
Krótko mówiąc, trzymam muzykę w bezpiecznym rezerwacie sztuk asemantycznych, a samego siebie – w rezerwacie niedzisiejszości.
* * *
Z tego rezerwatu wychynąłem dzięki notce mrw o Marinie and the Diamonds. Choć tak naprawdę jest to opowiadanie nie o Marinie, a o słuchaniu/oglądaniu Mariny. Takie jak trzeba, zwięzłe, z narracją, flowem, stosownie osobiste, stosownie dygresyjne i kumulujące (narzekałem ostatnio na niekumulatywność w sieci, ale, oczywiście, pojedynczy a konsekwentny autor może się autoskumulować w stopniu, jak mrw, wybitnym). Oblazłem wszystkie zamieszczone linki, obejrzałem wszystkie cztery zamieszczone teledyski. Parę razy.
Sprawozdaję: ze wszystkim, co mrw napisał, się zgadzam. Rzeczywiście, pierwszy teledysk zbyt holywoodzki; zresztą, zawsze wolę rozmaite indies od mainstreamów. Rzeczywiście, Marina ślicznie się uśmiecha w Obsessions i, rzeczywiście, jest coś niesamowitego w kawałku robocim. No i, bez dwóch zdań, teledysk Mowgli’s Road zrobiony jest genialnie, choć na (genialnie) prostym pomyśle oparty. Nawet refleksje wokołowalijskie kupuję bez zastrzeżeń. (Siła flowu.)
* * *
To o co chodzi? Jak dotąd nie napisałem niczego, co usprawiedliwiałoby zabieranie wam czasu.
Ano o to, że postanowiłem zrobić próbę ślepego i posłuchać tych kawałków bez obrazu. Też parę razy. I widzę, że subiektywna jakość (muzyczna) spadła na łeb. Nie miałbym żadnego odruchu wrócenia do Mariny po przypadkowym usłyszeniu w radiu (no, może z wyjątkiem I am not a robot: tu się rzeczywiście dzieje). Czysto muzycznie: wracam do rezerwatu.
A morał? Nie miałem pojęcia, w jak niesłychanym stopniu warstwa wideo uatrakcyjnia!
Jest odwrotnie, niż myślałem: to nie obraz (słowa) rozpraszają, odrywając od słuchania, to obraz sprawia, że muzyka jest słuchable. Teraz pięć razy pomyślę, zanim kliknę play jutuby.
-
Czasem wzbogaca, czasem rozprasza. Obawiam się. Problem z warstwą wizualną jest (myślę) taki, że ewolucyjnie rzecz biorąc to głos/dźwięk bez obrazu był i jest anomalią. Pierwsi ludzie słuchający radia musieli się czuć (co najmniej) nieswojo.
Z drugiej strony obraz może zabić i zafałszować. Przykład.
Zrób (proszę) eksperyment – posłuchaj nie patrząc (wogle). Z dwa razy. Spróbuj sobie zwizualizować. Emocjonalnie zaksięgować. A potem zobacz co by było, gdybyś od początku słuchał patrząc..
-
Ja zauważyłem kiedyś, że muzykę uatrakcyjnia słuchanie w grupie, w szczególności na imprezie.
-
Miałem na myśli sytuację słuchania w grupie znajomych czegoś nowego. Kilkakrotnie zdarzyło mi się, że sięgnąwszy już po spotkaniu czy też imprezie po zasłyszane utwory, doznawałem rozczarowania. Mimo iż w trakcie grupowego odsłuchu wydawały się co najmniej dobre. I nie chodzi o rozczarowanie po bliższym poznaniu, zgłębieniu utworu. Po prostu sytuacja imprezowa zawyżała ocenę.
tego, co słucham
Ciekawa lista; przypuszczam, że znasz Bar Koghba albo Circle Maker Zorna? Jeśli nie, polecam. Zdaje się, że Cracow Klezmer Band nagrywał w Tzadiku.
-
Wiedziałem że Cię ciekawość poniesie :)
Wariat z tego Katalańczyka, niesamowity wariat. W Polsce zupełnie nie znany, uwielbiany za to (z nieznanych powodów) w Korei i Japonii. W trakcie koncertów potrafi postawić na fortepianie fortepianik (różową, plastkową) zabawkę i ku przerażeniu ogółu lecieć dalej na tych kilkunastu małych klawiszach. Kiedyś byłem na jego (klubowym) koncercie, na którym wszyscy muzycy ubrani byli jedynie w kapelusze i czerwone buty. Dla ułatwienia dodam, że był to kwartet, Pascalowi towarzyszyły trzy instrumentalistki (perkusja, gitara el. i wiolonczela).
Najłatwiej miała wiolonczelistka. -
nameste :
parę razy posłuchałem różnych kawałków (bez obrazu) i podoba mi się coraz bardziej.
Polecam też poczytać Pascala, bo to jeden z nielicznych wyznawców patafizyki w muzyce i zgrabnie czasem tłumaczy, jak te wszystkie post‐OULIP‐owskie schematy próbuje wprowadzić do muzyki. Z płyt takich w całości, to najciekawsze robił w początkach lat 90‐tych, z Patafisikal Polka, Trafficd’Abstraction i El Cabaret Galactic na czele (choć zasadniczo jestem fanem i polecam po całości:)
A jak Cię toychestryzm wkręci jakoś mocniej, to sprawdź przy okazji japońskich wyznawców Comeladego – Pascals – małą orkiestrą na zabawki, o której niczego nie można znaleźć poza dwoma płytami (przynajmniej w świecie bez krzaczków). To, co ta ekipa robi z Moon River na przykład zasługuje na powazny esej z przypisami i odnośnikami do klasyków kina i literatury (wsadziłem to kiedyś na własny składak, mozna ściagnąć: http://www.ultramaryna.pl/mkk/?p=939 )
-
Trackback from pattern recognition on 2010-03-24 at 10:23
13 comments
comments feed for this article
Trackback link: https://nameste.litglog.org/2010/02/poczworna-slepa-proba/trackback/