von Fausch

Mottem do niniejszego tekstu niech stanie się cytat z recenzji Jana Gondowicza („Gazeta Wyborcza” sprzed tygodnia) Poznajcie Sanczę Brzuchacza – nowy przekład „Don Kichota”, odnoszącej się do translatorskiego dokonania pana Wojciecha Charchalisa:

Olbrzym Karakuliambro z Malindranii – pseudonim Gałczyńskiego! – charchalizuje się w poczwarnego Duppenlitza von Fetor, suwerena Wredocji, przy czym tłumacz wyjaśnia w przypisie, że „-litz” jest nie od „lizania”, lecz od „lica”.

Bystremu czytelnikowi motto owo objaśni zarazem przekoncypowany tytuł niniejszej blogonoty i, mam nadzieję, wskaże – w błyskawicowym spięciu – jej bohatera. Tak, nie mylicie się państwo. Jest nim pan Jacek Dehnel (dalej jako JD), poeta, prozaik i tłumacz (jego zatrudnienia wymieniam w kolejności znaczącej, w zgodzie z moim malejącym uznaniem; szybko malejącym mimo niewygórowanego startu). Biorąc przykład z tłumacza Cervantesa, dopowiadam od razu, że „von Fausch” brzmieniowo kieruje w stronę Fałszu (vel Stylizacji), znaczeniowo zaś w stronę Fausta (bo to postać bardzo ważna dla siebie samej, łącząca w jedno omszałość tęskniącą za wigorem młodości z zamiłowaniem do auto(melo)dramatu; niech mi młodszy czytelnik wybaczy piętrowość tego skojarzenia). Nad „von” deliberujcie państwo sami.

Proponuję jednak, proszę się nie martwić, tylko krótką przejażdżkę kłusem, żadnych superwnikliwych analiz. Raz dlatego, że mogę czytelnika skierować do cudzej b. wnikliwej analizy [Fauscha‐jako‐tłumacza] Dehnel na trawniku, pióra Barbary Kopeć‐Umiastowskiej (gościliśmy ją na tym blogu jako tłumaczkę Związku Żydowskich Policjantów Chabona; dalej jako BKU), a po drugie dlatego, żeby nie tracić niepotrzebnie czasu.

pogromca tłumaczów a Wielki Gatsby

Nie chcę powtarzać za BKU ocen i argumentów, zwłaszcza że możecie państwo przeczytać jej analizę sami, w całości: jest tutaj. Warto; założę na użytek reszty blogonoty, że czytelnik zajrzał do tego tekstu. Tu poprzestanę na konkluzji:

Translatorska strategia stylizowania przez uślicznianie jest zatem ryzykowna i wymaga zdwojonej czujności – zwłaszcza gdy chodzi o autora takiego jak Scott Fitzgerald, który miał „niespotykaną zdolność przywoływania nastrojów, klimatów i energii uczuć jakby od niechcenia, z naturalnym wdziękiem wykorzystując dźwięki i kolory, światła i cienie”. Od niechcenia, czyli swobodnie i lekko. Pracowite zdobnictwo jest tego zaprzeczeniem, łatwo wówczas o niezręczność, zły smak, brak szlachetności. A już naprawdę niedobrze się dzieje, gdy towarzyszy mu nieporadność warsztatowa, a rzekome „językowe dziwactwa” przypisywane autorowi przez tłumacza wplatane są w przekład, który robi wrażenie brudnopisu, nietkniętego redakcją. Powstaje biedermeier z dykty, inkrustowany plastikiem i oklejony kalkomanią. I taki jest, niestety, Wielki Gatsby w przekładzie Jacka Dehnela.

Tekst ukazał się w „Literaturze na Świecie” [nr 03–04/2014 (512–513)] ponad pół roku temu. BKU nie ukrywa w nim swojej motywacji: JD dał się poznać z tego, że chętnie występuje w roli pogromcy złych tłumaczów, używając przy tym mimiki zbolałej, postawy wyniosłej, ale pełnej troski, i słownictwa obfitującego w okrzyki typu „HAŃBA!” czy „SKANDAL!” (głos zduszony od zgrozy; próbki tutaj). Szło zatem o powiedzenie: „Sprawdzam”. Dodatkowym kontekstem była zapowiedź jednego z wydawnictw o powierzeniu JD nowego przekładu The Turn of the Screw Henry’ego Jamesa, do tego zaś pisarza ma BKU stosunek osobisty, jako że sama (b. udatnie) przełożyła Opowieści nowojorskie (szczegóły w jej tekście).

JD jest znany również z tego, że zajadle – z dominującą nutą besserwisserstwa – broni swoich racji i dokonań, nierzadko w polemikach stosując Broń Ostateczną (zanudzenie adwersarza na śmierć). A jednak nie sięgnął po polemiczny oręż wobec diagnoz BKU (chyba że, mimo usilnego wypatrywania, coś przeoczyłem). Brałem to za wyraz rzadkiej u niego pokory, jakby zgadzał się z zaleceniem sformułowanym [prywatna wymiana zdań] przez pewnego znanego krytyka literackiego, który po lekturze Dehnela na trawniku orzekł:

Przeczytałem omówienie przekładu Wielkiego Gatsby’ego – jeśli Dehnel ma choć krztynę wstydu, powinien wleźć w mysią dziurę i poświęcić najbliższą dekadę na naukę języka polskiego i angielskiego.

Myliłem się. JD bowiem

przerywa milczenie

w wywiadzie opublikowanym wczoraj. Zapytany o krytykę sformułowaną przez BKU, odpowiada:

Trudno mi się odnosić do krytyki, której autorce nie chciało się nawet przeczytać całości książki i posiłkowała się dwoma krótkimi fragmentami opublikowanymi w prasie codziennej – pozwolę sobie na to spuścić zasłonę miłosierdzia.

Nawiązuje tu JD (niejawnie) do procedury, jaką opisał np. w linkowanej wyżej wideorelacji z panelu poświęconego Koszmarowi złych tłumaczeń. Że żeby napisać [cytuję] „ekstensywną [chwilę potem: dokładną] krytykę przekładu”, należy wnikliwie przeczytać zarówno ów przekład, jak i oryginał. W całości.

Ma połowę racji. Tak należy postąpić, jeśli chce się orzec, że dany przekład jest dobry lub wybitny. Aby orzec, że dany przekład jest zły (czy nawet koszmarny) wystarczy zgromadzić reprezentatywną próbkę błędów, nietrafnych (czy nawet koszmarnych) decyzji itp. Co też BKU uczyniła z nawiązką. Na więcej nie chciała (lub nie mogła: tu odnoszę się do pojemności łamów LnŚ) sobie pozwolić; rozumiem ją, byłaby to nie tylko strata czasu, ale też – sądząc z analizy zamieszczonych fragmentów – próba cierpienia (czytający te słowa profesjonalni redaktorzy wiedzą, o co mi chodzi).

Uznaję zatem ten pseudoargument JD za wykręt, próbę zagrania „na bezczela”. Z drugiej zaś strony (przedziwny to wywiad!) przyznaje natychmiast:

Natomiast, oczywiście, każdy z nas posługuje się swoim własnym językiem i tłumacząc musi go naginać, tworząc w języku przekładu odbicie specyficznego języka oryginalnego tekstu. Czasami to się udaje bardziej, czasem mniej, bo nasza własna polszczyzna akurat bardziej wierzga.

Można to zinterpretować jako: „No cóż, wierzgnęła mi; co poradzę”. Nie przeszkadza to jednak JD w chłostaniu innych tłumaczeń (zawsze z zastrzeżeniem „nie jestem profesjonalnym tłumaczem, krytykuję‐jako‐czytelnik”!) często przy użyciu pojedynczego przykładu błędu. Brzmi mi to jak fałsz, von Fausch.

A teraz szybkim kłusem przemieśćmy się do powieści

Matka Makryna

Dariusz Nowacki konkluduje w swojej recenzji:

Na koniec najlepsza wiadomość: Dehnel zaprezentował niezwykły kunszt stylistyczny. Zasłużył na medal. Język Matki Makryny upodobnił do mowy z epoki, ale archaizacje są subtelne, nie wybijają nas z rytmu lektury. Do opowieści został zresztą dołączony słowniczek – pod literą „c” mamy „czmut w oczy puskać”, piękny frazeologizm na oznaczenie blagi.

Jak wykazać się kunsztem? Pójść w barokową składnię, w piętrowe okresy zdaniowe, omaścić natręctwem powtórzeń i wyliczeń, dorzucić skwarki wyjęte ze „Słownictwa polszczyzny gwarowej na Litwie” (chwalić się tym w każdym wywiadzie, od czmutu puskanego począwszy) i zaraz zamieścić słowniczek, coby skwarek nie pomylono z błędami korekty. Zważać jednak na skwarek dystrybucję: najwyżej 4–5 razy użyć każdego z wyrażeń słowniczkowych. Za to słowa barzdzodyjabelski – jak najczęściej. Proste? Proste. Proszę wybaczyć: nic subtelnego.

Tomasz Fiałkowski również chwali, ale wymyka mu się takie oto spostrzeżenie:

„Weszłam jak twardy, zahartowany klucz w werk ogromnego zegara, gdzie nieustępliwie obracają się zębate koła: musiałam tak ich wszystkich nakręcić, żeby ani sprężyna nie pękła, ani mnie koła na miazgę nie rozdusiły”. To oczywiście napisał Dehnel; Makryna, sądząc po zachowanych listach do Mickiewicza ledwie co piśmienna, takiego zdania by nie ułożyła.

Fiałkowski zbliża się tu do sedna, ale zaraz od niego ucieka. Tak, cała Matka Makryna stoi na fałszu założycielskim. Jest nim decyzja JD, aby podjąć narrację pierwszoosobową (a nawet dwie, bo mówi jako „Makryna publiczna”, oszustka, i „Makryna prawdziwa”, ta na użytek powieści zrekonstruowana). Mówi „omaszczonym Dehnelem”, udającym starą ledwie co piśmienną kobietę żyjącą w XIX wieku, i, proszę państwa, brzmi to nieznośnie fałszywie.

Z cmokierskich recenzji wyłamała się jedna Kinga Dunin, która tak kończy swój (wyważony, dodajmy) tekst:

Dla mnie język, z którym zderzamy się w powieści, cały jest fałszywy. I albo uznamy to za wadę, albo za największą zaletę tej powieści.

Ja uznam to za bezdyskusyjną wadę. A gdy doda się, że (znowu Dunin):

Powieść Dehnela nie rozwiązuje w żaden nowy sposób zagadki Makryny. Nie jest jej wnikliwym portretem psychologicznym ani analizą społecznych mechanizmów funkcjonowania tej historii.

to wypada powiedzieć, że jedyne, co ta powieść, nudna i przegadana, wnosi, to fałsz.

BKU pisała (o przekładzie):

Albo popada w dosłowność, albo w rozgadanie, nie potrafi się powstrzymać od forsownych stylizacji i upiększeń.

I dokładnie to samo można powiedzieć o JDMatce Makrynie.

Unikajcie.

  1. babilas’s avatar

    Dziękuję. Ale wiesz, że JD czyta wnikliwie internety i zaraz tutaj przyjdzie?

  2. nameste’s avatar

    @ babilas:

    Nie sądzę, by przyszedł. Takie przeczucie.

  3. beatrix’s avatar

    Z takim wybujałym ego, jak dehnelowe, nie ma co się brać za tłumaczenie. Ale ego nie dopuszcza (jak widać), że to może być przeszkoda. Tekst BKU wyśmienity. Dziękuję.

reply

Your email address will not be published. Required fields are marked *