o-pisanie

You are currently browsing the archive for the o-pisanie category.

Często w odniesieniu do praktyki czytelniczej, a zwłaszcza krytycznej, posługuję się metaforą śledztwa, jednak trudno byłoby mi zaprzeczyć, że obrazem ją podszywającym byłaby raczej działalność prywatnego detektywa w stylu angielskim, indywidualna, swoista. Tymczasem bardziej uporządkowane procedury policyjne również mogą dać wskazówki ws. prowadzenia śledztw, zwłaszcza gdy idzie o czynności wstępne, przygotowawcze: znajomość pola, specjalizacja w wybranym rewirze.

Jest, proszę państwa, bardzo do rzeczy uznanie, że twórca [dla ustalenia uwagi: literacki] jest złodziejem, zamachującym się na naszą uwagę!

Mam nadzieję, że poniższy przewodnik, interpretowany właśnie w duchu [zorganizowanej] praktyki krytycznej, da państwu do myślenia. Pozwoliłem sobie pogrubić niektóre wyrazy (por. automatyzm skojarzeń).

ROZDZIAŁ I. 
Znajomość stosunków miejscowych i osobowych.

Przy służbie śledczej mamy różne środki pomocnicze, któremi posługiwać się winno, lecz najważniejszą podstawą służby śledczej jest znajomość stosunków miejscowych i osobowych.

Do znajomości stosunków miejscowych należą:

1.	wielkość rejonu w klm. kw.
2.	jakość powierzchni ziemi, mianowicie czy równina czy przestrzeń górzysta, piasczysta i t. p.
2.	ilość i nazwy miejscowości z wyszczególnieniem miasteczek, wsi, przysiółków i t. p.
4.	podział rewiru posterunkowego na części, t. j. na patrole, czas trwania każdego patrolu, odległość jednej miejscowości od drugiej i t. d.
5.	granice rewiru służbowego;
6.	środki komunikacji, t. j. koleje, drogi wodne, gościeńce i ścieżki;
7.	wody stojące i płynące;
8.	lasy, krzaki, jary, kryjówki przestępców;
9.	większe zakłady przemysłowe, fabryki, kopalnie, cegielnie, młyny, tartaki i t. p.
10.	pojedyncze domy, jak karczmy, folwarki, zamki, klasztory, wille, leśniczówki, gajówki, ruiny i t. p.
11.	przedmioty, służące do orjentowania się w okolicy, jako to stare zamczyska, kaplice, skały, wieże kościelne, wysokie pojedyncze drzewa, polne studnie z żórawiami, pomniki, krzyże, słupy graniczne, linje telegraficzne i telefoniczne, kościoły i szkoły;
12.	zakłady kąpielowe, letniska i schroniska, miejsca wycieczkowe, górskie i t. d.
13.	miejscowości jarmarczne i odpustowe, dnie jarmarków i odpustów;
14.	mieszkania i kryjówki osób niebezpiecznych i podejrzanych.

Do znajomości stosunków osobowych należą:

1.	znajomość wszystkich osób, które na mocy swego urzędu albo służby wchodzą w częste stosunki z policją, np. urzędnicy publiczni: komornicy sądowi, wójtowie, sołtysi, oglądacze bydła, oglądacze zwłok, leśniczy, gajowi i t. d.
2.	osoby, zajmujące wybitne stanowiska społeczne, jak ministrowie, ambasadorowie, duchowieństwo, posłowie, słynni mistrze, artyści, powieściopisarze i t. d.;
3.	znajomość osób, mających z tytułu swego majątku wielki wpływ na osoby inne;
4.	osoby, mające w powiecie, względnie w gminie rozliczne z ludnością stosunki i jako takie, mogące dać różne wyjaśnienia, a więc: nauczyciele, adwokaci, rabini, inżynierowie, budowniczy, akuszerki, ekonomowie, kościelni, grabarze;
5.	osoby pod bezpośrednim dozorem policyjnym stojące, oraz osoby pośrednio dozorowane, jak mające wstręt do pracy, włóczęgi, żebracy, prostytutki, cyganie, wypuszczeni po odbyciu kary więźniowie za przestępstwa przeciw cudzej własności i karani za przestępstwa ciężkiem więzieniem lub domem poprawy, dezerterzy wojskowi, osoby, którym pobyt w pewnej miejscowości jest wzbroniony.

ROZDZIAŁ II.
Nadzór nad osobami podejrzanemi.

Do najważniejszych zadań Policji należy dokładne, ciągłe i rzeczowe nadzorowanie nad osobami niebezpiecznymi dla Państwa, porządku społecznego, cudzego życia lub mienia.

Nadzór ten jest dwojaki — bezpośredni i pośredni. Nadzór bezpośredni wykonywa Policja na zarządzenie Władz i stosuje go do osób sądownie pod dozór policyjny postawionych. Osoby takie podlegają różnym ograniczeniom, przestrzegania których musi Policja dozorować. Ważniejszym może jest dozór pośredni, gdyż tu mają być podciągnięte osoby, mające wstręt do pracy i inne, które nie są wprawdzie notorycznymi przestępcami, jednak stać się nimi mogą.

Nadzór ten musi być wykonywany oględnie i za pośrednictwem osób trzecich. Do wykonywania nadzoru pośredniego winien funkcjonariusz Policji Państwowej znać tryb życia takich osób, schadzki i sposoby porozumiewania się tych osobników, które są następujące:

1.	z pomocą znaków na ścianach, budynkach, drzwiach, krzyżach i t. p.
2.	używanie w pismach tajnych płynów chemicznych, mleka;
3.	robienie znaków rękami, ustami, oczami, pisma sylabowe, pisma za pomocą liczb i słów, szyfry złodziejskie;
4.	używanie przed popełnieniem lub po popełnieniu czynu masek, kremów i farb do zmiany wyglądu twarzy, do uchylenia zmarszczek, szramów, łysiny, golenie głowy, golenie lub przyprawianie wąsów, brody, brwi, smarowanie warg płynami celem wywołania sztucznie grubych i nadętych warg i t. p.;
5.	używanie fałszywych dokumentów podróżv;
6.	przybieranie fałszywych imion, tytułów rodowych;
7.	udawanie wad ułomności cielesnych jak głuchoty, ślepoty, padaczki, chromości, garbu, krzywizny rąk, głowy i t. p.;
8.	używanie mowy złodziejskiej (znajomość mowy złodziejskiej jest wskazana).

[z dzieła: Służba śledcza. Podręcznik dla użytku policji państwowej, Skład główny w księgarni F. Hoesicka, Warszawa – 1923]

Do opublikowanego w Iglicy tekstu Jakuba Grabiaka podszedłem b. poważnie, choćby ze względu na jego objętość (co oznacza także wielką pracę autora, nakierowaną [przyjmijmy, co jednak niekonieczne] na komunikację), kaskadowe spiętrzenie wprowadzanych pojęć, czyli próbę piętrowej konstrukcji fundującej jakiś porządek, wreszcie odwołania do konkretów (utworów muzycznych i wierszy), same w sobie ciekawe.

Tekst Grabiaka kotwiczy się [próbuje kotwiczyć] między dwoma wirami (z których każdy może bezpowrotnie wciągnąć, zwłaszcza, co jasne, kogoś nie umiejącego pływać): Tysiąc plateau D&G (obszerny fragment z rozdziału 4 mottuje tekst) oraz aparatury pojęciowej spektralizmu w muzyce XX‐wiecznej (i później). Jest zatem dla przeciętnego czytelnika podwójnie trudny (stąd m.in. tytuł blogonoty).

Z jednej strony, co prawda,

Tylko muzyka jest na miarę sztuki jako kosmosu, zdolna wytyczyć wirtualne linie nieskończonej zmienności

z drugiej wszakże

Pora na językoznawstwo chromatyczne, czyniące zadość pragmatyce z jej intensywnościami i wartościami

[oba zdania z Tysiąc plateau]; napięcie między [tą] konstatacją a [tym] postulatem jest tonem podstawowym w tekście JG.

* * *

Muzyka istnieje w domenie drgań [ośrodka], zjawisko fizyczne znajduje opis w postaci zmiennego w czasie przebiegu rozkładu częstotliwości [fal dźwiękowych] i ich amplitud, inaczej mówiąc, muzyka jest zmiennym kompleksem ilości, [matematycznie] traktowanych jako ciągłe. Przejście od „fizyczności” jednostek (herców i decybeli) do stosunków (np. pierwsza harmoniczna to dźwięk o częstotliwości podwojonej itd.) jeszcze bardziej podkreśla „czysto” ilościowy charakter muzyki, oczywiście dopóty, dopóki nie pojawi się Obserwator, czyli [jakoś tam] skalibrowane uszy, przekazujące wrażenia dźwiękowe do aparatu interpretacji, odkrywającego wzorce (głośności; periodyczności – rytmu i jego załamań, pauz; dynamiki, chromatyki – współbrzmień itd.); jasne jest, że „ucho” wytrenowane (nie mówiąc już o kalibracji zbliżonej do ideału, por. słuch absolutny) „słyszy” więcej – cudzysłowy denotują fakt, że to raczej mózg słyszy; jakoż i nierzadkie są przypadki osob zdolnych percypować muzykę poprzez „lekturę” partytur.

Tymczasem utwór językowy [np. wiersz] składa się z elementów dyskretnych [nie‐ciągłych, wyraźnie wyodrębnionych: słów], z których każdy stoi w [jakościowej, nie ilościowej] opozycji do wszystkich pozostałych, „koń” jest „koniem”, bo nie jest „płetwą”, „wiadrem” itd. aż do wyczerpania słownika. Jednak za każdym wyrazem [czy związkiem frazeologicznym] stoją potencjalne nieskończoności, kategoryzowalne na iluś planach [por. heterogeniczny gmach językoznawstwa]; każdy wyraz ma też „brzmienie własne” [akcent, dynamika (punktowe vs. złożone), miejsce na skali np. twarde–miękkie – co oczywiście zależy od zestrojów „chromatycznych” właściwych dla danego języka etnicznego, por. „koń”, „Pferd”, „horse”, „at”, „cheval” „лошадь”, „caballo” itd.]. We frazie ujawniają się stosunki składniowe (intonacja), rytm, asonans/aliteracja, czasem rym etc. W sąsiedztwach fraz [np. wersów] dostrzegamy „powtórzenia i różnice” (znowu: to możliwe na wielu planach). A dalej – sprawy się tylko komplikują.

* * *

Z braku lepszego terminu nazwę tekst Grabiaka wizyjnym. Polega na międzydomenowym transferze [aparatu] pojęć. Znaczenie jest fałdą na planie immanencji [czy jakoś tak^], z fałdy – fala, a gdy fala, to częstotliwość, więc harmoniczne itd. Równolegle pojawia się „kształt znaczenia” (jako całości), więc i wzrok, patrzenie. Możliwość dwóch wymiarów [podobnie do „czas, częstotliwość × amplituda”] powołują odstęp między figurą a tłem, dalej subtelniejący w „pionowo usytuowane warstwy znaczenia” [i jeszcze dalej: „pion znaczenia jest pionem, ponieważ zaczyna na jakieś wysokości oglądać się na bok, tworzyć chmurę, kapelusz – rwać się, toczyć w sobie tunele”; tu już „wizyjność mocna”], oraz pochodne przebiegu utworu językowego w czasie [poziomym].

Nie podejmuję się zreferowania dalszej części tekstu JG; jako istota nie wyposażona w synergetyczny (i synkretyczny) zmysł słuchowzroku, operującego w rozedrganym rezonansami obszarze „obrazów mentalnych” (z którego można już wyrugować czas linearny jako jedyny model przebiegu), odpadam wcześnie, mimo ponawianej lektury.

Być może ma tu zastosowanie [ze sporym zapewne „na wyrost”] bonmot [„około‐šalamunistyczny”] pochodzący z opublikowanej na dniach rozmowy DKRW: „reguła zabawy jest nie do pojęcia, jeśli czujesz, że to nie twoja zabawa”, nawet jeśli u nich szło o materię [wierszy], a nie [jak tu] o konceptualizację materii.

* * *

Czy z JG‐manifestu dot. „poezji spektralnej” wracam z pustymi rękami? Niekoniecznie.

Po pierwsze, tekst ten kazał mi zdjąć z półki zakurzony już nieco egzemplarz książki Jana Topolskiego Widma i czasy. Muzyka Gérarda Griseya (KP 2012), do której Grabiak odwołuje się parokrotnie (raz – jawnie). Świetna rzecz, opisująca ścieżkami przecinających się, wielorakich tropów samą (fascynującą) postać kompozytora (i jego muzykę), ale też dająca solidny wgląd w terminologię (i stojące za nią zjawiska fizyczno‐matematyczno‐konceptualne) muzyki spektralnej. I chociaż – słuchając np. Vortex temporum GG – widzę, że dociera do mojego niewytrenowanego „ucha” drobny ułamek tego, co w książce opisano, wewnętrzne bogactwo i swoista interdyscyplinarność [muzyki i nie tylko] Griseya pozostają – jak obraz uchylonych drzwi do obiecujących „żyznych krain”. A przyswojenie terminologii przydaje się do [kolejnych] prób docieczenia, o co może chodzić w tekście JG (nawet jeśli ostatecznie nieudanych).

Po drugie, na sam koniec tekstu JG przywołuje konkret wierszowy, zatrzymam się przy wierszu Piotra Janickiego [z Psiej książki]:

*** [Słowo, pachnące...]

Słowo, brzozowa koro, pachnące liście stylu i dzwonku poranny trwogi;
kopeć twoich pracowitych dni wdziera się do moich nozdrzy.
Co tam nucisz, ty nieposłuszny wobec rodziców dzieciaku, co nucisz znad rzeczy:                                                      
					znad kolby kukurydzy, znad kamienia i drogowego pyłu.
Natomiast ty, pyle, moknij, bądź pełen miąższu, soczysty i zwinny w upadaniu 
																na trawę.

Jak może wyglądać hm, akademicka interpretacja, można poczytać w tekście Katarzyny Sawickiej‐Mierzyńskiej [w całości osnutym wokół tego wiersza: „Słowo, brzozowa koro” – czy [Psiej książce] Piotra Janickiego potrzebna jest ekokrytyka (i odwrotnie)?, „Wielogłos” 4(50) 2021]; mówi się tam:

Kluczowa jest tu oczywiście inicjalna metafora słowa jako brzozowej kory, która odsyła nas do słynnego eseju Georges’a Didi‐Hubermana [...]

natura relacji kory, pnia i świata zewnętrznego, cechująca się ścisłą łącznością wszystkich tych elementów – kora jest determinowana/definiowana zarówno przez substancję drzewa, które okrywa/współtworzy, jak i przez środowisko – świetnie oddaje stosunek słowa do rzeczywistości, zobrazowany przez Janickiego [...]

aby stać się słowem jako dostępnym człowiekowi środkiem wyrazu, „kora” musi zostać spalona. Sadza to pozostałość po tym procesie, substancjalnie inna, ale jednak wykazująca ścisłą łączność z korą, uwarunkowana jej uprzednią obecnością, od niej pochodząca. To [...] wciąż ta sama materia, choć przybrała inną postać substancjalną. To nie podmiot „daje rzeczy słowo” [...], ale ono samo się do niego „wdziera” (po raz kolejny odbywa się w tych wierszach transgresywne „wchłanianie” tego, co na zewnątrz). Słowa „nucą znad rzeczy”, a ich „rodzicami” są, jak się zdaje, zarówno rzeczy właśnie, jak i wchodzący z nimi w relacje ludzie.

Czytanie [wg] Jakuba Grabiaka jest radykalnie odmienne, przytoczę w całości:

Świat wyrażony poprzez scenerię, która porusza się wraz z supłem: supeł – kora, liście, dzwonek (podwojony), sterczący daszek, płot i dziecko, które zza płotu nuci. Linia, która wychodzi z tamtej obok, osobna gałąź lub zarośnięte torowisko. Rozjazd współmożliwych światów. Ale to wypalony knot, który nie zostawia śladu na końcu nozdrzy. Kora rośnie dalej i nuci, a rodzice mienią się jak liście. Kolejne alikwoty modulują masę według ich częstotliwości, części działki: przy żółtej ścianie domu, przez którą nie widać słońca, pod wieszakiem zawiązanym na drzewie, za płotem z opadającymi jak języki wszystkimi koszulkami, które je odziewały. Kwartety Scelsiego w rozkroku! Ton podstawowy podłożony, jak krowa, na samym początku i pachną nim wszystkie koszulki, bo nie zostały wyprane... Też ta, w którą chłopiec jest obleczony... Nie, jedna poskręcana pościel, zawinięte w nie dziecko. Płaszczyzna na płaszczyźnie, dźwięk rośnie i nagle spada, intensywność tworzy się pomiędzy runięciem, a osobliwościami, które przyjął, kiedy rosnął, robił się coraz wyższy, aż zgubił korę, liście, dzwonki i czuliśmy tylko zapach, w końcu wąską dróżkę do niego, wszak z pogrubieniami, załomami, które świadczy także o torze spadania!

Od „sterczącego daszku, płotu i dziecka” poczynając, pojawiają się w tym odbiorze elementy jakby spoza [oryginalnego] tekstu. U Janickiego „kopeć twoich pracowitych dni wdziera się do moich nozdrzy”, u Grabiaka „to wypalony knot, który nie zostawia śladu na końcu nozdrzy” (być może dlatego, że „soczysty i zwinny [jako pył] upada na trawę”). Nie kwestionuję „prawomocności” takiego [jak u JG] odbioru, jest on niewątpliwe stwarzający. Sam wiersz jednak jawi się jako dawka opium, przenosząca czytającego w dynamiczny i płynnie zmieniający się wieloświat [skojarzeń]; zapewne dla każdego z obecnych w fajczarni – odmienny.

Żegnam się zatem pytaniem: czy JG‐manifest istotnie dotyczy „poezji spektralnej”, czy raczej „spektralnej lektury” (choć słowo „lektura” brzmi dość zawężająco wobec nieokiełznanej widmowości tego tu procesu), i to dającej niejasne szanse na spotkania w jakiejś [węższej] przestrzeni interpersonalnej.

Jeszcze odmienną kwestią jest JG‐spektralizm jako koncepcja tworzenia; tu nie da się powiedzieć nic.

Ann Quin (1936–1973) po sześćdziesięciu latach wynurza się w polszczyźnie swoim powieściowym debiutem Berg (1964; Ossolineum 2023, przeł. Jerzy Jarniewicz).

Sądzę, że bliski kontakt z Bergiem (czy wręcz jego posiadanie) jest obowiązkiem każdej eksploratorki [ostępów] prozy; osobom piszącym raczej odradzałbym bezpośrednią konfrontację z powieścią, może ona bowiem obnażyć mizerię ich własnych wysiłków. Tak czy inaczej, czytelnik, naraz rozbawiony i udręczony w niejakim przestrachu, z pewnością sięgnie do zwięzłego posłowia (pióra Katarzyny Bazarnik). Znajdzie tam garść faktów, pomocne konteksty, stabilizujące wykładnie–charakterystyki prozy Quin, słowem – pewną nadzieję konsolacji. Ale, w odróżnieniu choćby od nouveau‐roman, powinowactwa z którą mają współokreślać brytyjski nurt New Fiction (obejmujący m.in. Quin), a po której artefaktach spoczywających w muzeum literatury da się tylko urządzić oschłą stypę, owo wynurzenie się Berga może [powinno] być dla polskiej publiczności okazją ożywczą.

* * *

Jako wprowadzenie do Berga wystarczą trzy krótkie fragmenty. Pierwszy, samodzielnie okupujący stronę 7, wrzuca czytelniczkę in medias res:

Pewien człowiek o nazwisku Berg, które zmienił na Greb, przyjechał do nadmorskiego miasteczka, żeby zabić ojca...

Dwa kolejne pochodzą ze stron 8 i 15, odpowiednio.

[...] Alistair Berg, specjalista od regeneracji włosów, o zakręconych, błoniastych palcach u stóp, rozpięty między sercem a zegarem, pogryza coś w półmroku, a z sali tanecznej naprzeciwko dochodzi go śmiech. Mam tam znów pójść, wybrać następną? I tuzin by mi nie starczył; pocieszenie w samogwałcie, z gałęzi umysłu zwisają pornograficzne obrazki. POSZUKIWANY na szybki numerek jeden rozśpiewany kociak, błyskotliwy, beztroski, wszystko inne bez znaczenia. Tydzień w obcym miasteczku, a jednak trudno mówić o postępie – do staruszka nawet się nie zbliżyłem, po tych długich latach obietnice, plany, napędzany wyobraźnią pościg, nadal nic nie ruszyło z miejsca, jak wczorajszy sen. Cienkie ostrze noża, które przecięłoby oddzielające mnie od nich przepierzenie.

Frazy: „rozpięty między sercem a zegarem” [1]...

Mrużąc oczy, Berg położył się na plecach; fale jazzu, albo wolny walc, gromadziły się w nekropolii komórek jak wyglancowane paciorki, wystarczy raz pociągnąć, dokąd się poturlają? Widzisz, gdybym zaczął wyjaśniać – nie, to nie ma sensu, skąd ten ciągły upór, by naoliwić sumienie?
      Czas pozbawiony dla ciebie znaczenia, gdy poznajesz tajemnicze regiony gór, jezior, dżungli na całym terytorium zmierzwionej pościeli. Przeciągam swoje oko przez dziurkę od klucza, na sznurku, na którym dni idą do oclenia; myśli to kręte tory poza kontrolą.
      Nanizać doświadczenie na nić wyobraźni, zagrać fikcyjne role albo wybrać patowy kompromis. Pod parasolem tej konfabulacji zbiera się tajemna armia, pokonując tych, którzy grasują po rusztowaniach z porównań. A mimo to nadal tu przychodzą i straszą swoimi bladymi dylematami i pełnym urazy spojrzeniem.

...oraz: „przeciągam swoje oko przez dziurkę od klucza, na sznurku, na którym dni idą do oclenia” [2] warto odnotować; na ich angielskie oryginalne odpowiedniki potrafi się uskarżać prostoduszny anglojęzyczny czytelnik [„ale o co cho?!”], niewątpliwie jednak zafascynowany ich niecodzienną konstrukcją.

Pierwszy z [dłuższych] fragmentów daje ramowy kontekst całego Berga: w zawartości tego mikrostrzępu rozpoznamy [fraktalny] koloryt całości. Drugi natomiast ma charakter metafikcjonalny – czy też stopniowo go nabiera, aż do trzeciego akapitu, który, nie ryzykując wiele, można wziąć za wariant pisarskiego credo Quin.

Bohaterami powieści są Alistair [Aly] Berg [jako Greb – zabójca], jego matka Edith, jego ojciec Nathaniel [Nathy], tegoż kochanka Judith, gospodyni pensjonatu w [tym] nadmorskim kurorcie, kot, papuga, gumowa ludzka kukła Nathaniela, w którą zwykł brzuchomówić na wodewilowych występach, oraz nieokreślony zmenelowiały żywioł ludzki [por. np. Shakespeare, grabarze] występujący pojedynczo lub gromadnie.

Za miejsce akcji najbezpieczniej przyjąć wnętrze poplątanej, ziarnistej, nieliniowej świadomości Berga; na powieść składają się błądzące w owej świadomości, żywiące się retrospekcją, ale i [fantasmagorycznie poniekąd] odzwierciedlającymi się w niej „realnymi” realiami – kręte tory myśli. Postacie, nominalnie określone sploty znaczeń, wymieniają się rolami we wzajemnych relacjach, dość, bywa, zaskakująco; kolejne odsłony zdarzeń [czy wyobrażeń] układają się w pokojach pensjonatu i kubaturach przyległych [korytarzach, schodach, wybrzeżu morskim itd.]. Przejścia między nimi odbywają się jakby na zasadzie teatru absurdu, w przewrotnych symetriach [3], ale trzeba pamiętać, że tak wodewil [ten niespożycie angielski element od Agaty Christie po Angelę Carter], jak farsa zawsze prowadzą do ostatecznych jakoby objaśnień.

Których jednak – jakichkolwiek – wolę unikać: to zabawa dla czytelniczki. Powiem tyle, że ten czasoprzestrzenny kołowrotek, w którym kręci się (jak klaun‐chomik) Berg, owładnięty misją, co ma go wynieść ponad poziom słabego istnienia, przypomina tesserakt, czyli czterowymiarowy hipersześcian [którego ścianami jest 8 sześcianów, jak ścianami sześcianu jest 6 kwadratów]. Trajektoria narracji prowadzi Berga [i nas] po przylegających do siebie kubaturach – nie wiadomo do końca, czy sąsiedztwa są czasowe, czy przestrzenne – aby wreszcie wieczniewężowo domknąć się poza wszelkie osie.

Jedyna w swoim rodzaju proza.

* * *

Nie można pominąć przekładu. Zwykle wyobrażam sobie relację między autorką a tłumaczką jakby relacyjnie: oto dwie odrębne istności zawierają [często jednostronnie] rodzaj paktu [uwaga: może być wrogi], którego ciałem i powodem jest tekst oryginału. Wynik zależy od intencji, losu, kompetencji, przypadku wreszcie. Przekład przypisuje się tłumaczowi, oryginał pozostaje [tak się zakłada] nienaruszony; obydwa pozostają we własnych – niemapowalnych wzajemnie 1:1 mikrokosmosach.

Tymczasem tutaj, przy Bergu, zwinność, niewymuszona błyskotliwość, swobodne zmiany rejestru stylistycznego (w obrębie nawet pojedynczego zdania), brak jednego fałszywego tonu powodują, że myślę (choć nie potrafiłbym tego krok po kroku a krótko uzasadnić) o tłumaczeniu Jerzego Janiewicza jako o symbiotycznym sprzężeniu z oryginałem.

I stąd ta [nieco patetyczna; wybaczcie] postać centaura z tytułu blogonoty. Jesteśmy po stronie polskiej, jasne więc, że „ludzka góra”, przesądzająca o kształcie tekstu, należy do JJ. Ale nie byłoby polskiego Berga bez zwierzęcej, niepowstrzymanej żywotności (i swoistej, kontrolowanej dzikości) oryginału.


PRZYPISY

[1] Alistair Berg, hair‐restorer, curled webbed toes, strung between heart and clock, nibbles in the half light, and laughter from the dance hall opposite.

[2] Time meaningless for you exploring the mysterious regions of mountains, lakes, jungles within a blanket territory. I pull my eye through a keyhole, on a string the days are declared; thoughts are switchbacks uncontrolled.

[3] sformułowanie Katarzyny Bazarnik

Odbywa się ostatnio dyskusja dotycząca niedostatków polskiej prozy i ich przyczyn. W niej – głos, domagający się nie tylko wielkiej narracyjnej formy, ale i tematycznego podłączenia literatury do „galopującej cywilizacji”, przez co rozumie się uwzględnienie zwłaszcza „przełomów technologicznych”. Sam uważam, że technologia per se nie ma specjalnego znaczenia, to, co ważne, to jej wpływ na społeczne wzorce percepcji i społeczne wzorce zachowań. Istotny jest zwłaszcza splot „technologii władzy” ze zdobyczami technicznymi; większość ludzi w życiu codziennym traktuje technikę jako black box, wyposażony w pewną użyteczną magię, ale władza (różnoraka) kształtuje ich życie, czy o tym wiedzą, czy nie.

konspekt

W konspekcie wymieniam ileś zagadnień, pogrupowanych w kategorie, jako tematów do podjęcia przez literaturę (powiedzmy: prozę; poezja jakoś sobie lepiej radzi, zwł. ostatnio). Gdzieniegdzie podaję punkty odniesienia (albo SF, albo konstrukcje/opisy filozofo‐socjologo‐antropologów; beletrystyki konwencjonalnej złośliwie unikam).

Wstępnego objaśnienia wymaga może pierwsza kategoria, „maskony”. To środki/praktyki podejmowane z własnej woli lub wręcz przeciwnie, których celem jest zamaskowanie brutalnej realności świata, cierpienia, krzywdy, braku perspektyw itd., słowem: rozpaczy, „trwogi istnienia”. Słowo pochodzi od Lema, ale największą karierę zrobił tu film. Jak i dalsze kategorie, również ta ma swoją kategorię antypodalną: tutaj to uzależnienie (Matrix: także tam przedkładano wygodę iluzji nad trud samostanowienia; por. też „mała stabilizacja”, „ciepła woda w kranie”, „kołtuński reakcyjny drobnomieszczanin” i szeregi podobnych).

W kategorii „opisanie świata” ograniczam się do ostatnich lat polskiej historii; kto podjąłby się szerszej rekonstrukcji?

Odpuszczam sex, psychologię, opiekuństwo i wiele innych (no bo gdzieś trzeba urwać).

maskony

  • alkohol, peyotl, koka itp. (od zarania cywilizacyj)
  • rytuał, religia, trans
  • maskony Lema (Kongres futurologiczny, 1971)
  • Matrix Wachowskich (1999)
  • współczesna farmakologia psychoaktywna
  • psychoterapie (spowiednik, psychoanalityk, psychiatra/terapeuta, coach)
  • współczesne subkultury ćpania

zorganizowana perswazja

  • religie
  • ideologie porządkoświatowe
  • nacjonalizmy i ksenofobie
  • mody, agenci wpływu (trendsetterzy, influencerki, Gibson (Rozpoznanie wzorca, 2003)
  • reklama
  • od infotainmentu do fake newsów
  • spektakl (od gorączki newsroomowej do politycznej obietnicy‐ściemy)
  • społmedia („demokratyzacja”, poszerzenie kanałów inwigilacji i perswazji w zamian za środki autoekspresji)
  • wpływ [rosnących w siły] szurii

przemoc

  • odśrodkowe przekształcenia instytucji przemocy (rodzina, klan/gang, plemię, klasa, państwo)
  • płeć, klasa, rasa; przemoc stanowienia i obrony „normy społecznej”
  • religie (w tym: przemoc edukacyjna)
  • konkurowanie o zasoby (podboje, wojny, przejęcia własności, kumulowanie kapitałów)
  • wyzysk, zagarnianie nadwyżek (od niewolnictwa do prekariatu)
  • namiętność władzy (od [emblematycznie:] Shakespeare’a do przemocy werbalnej i symbolicznej)
  • prawo, w tym „obyczaj” (jako narzędzia władzy), kordony „sanitarne”; Foucault (Nadzorować i karać, 1975)

organizm społeczny

  • grodzenie wraz z obiektem dualnym: „obcymi”, „motłochem” (od średniowiecznej Anglii po osiedla zamknięte; od gett/slumsów po obozy zagłady i obozy uchodźców)
  • granice wyznaczane przez status; stratyfikacja (Bourdieu, Dystynkcja, 1979)
  • wzrost i upadek terytorium jako obiektu pierwszej akumulacji (kolonializm, wojny sąsiedzkie: aneksja; neokolonializm, uzależnienia gospodarcze i kulturowe: infiltracja, przejęcia)
  • rzeszotowienie terytorium jako podstawy rozrostu wspólnoty (od diaspory do „nowej plemienności”); „fyle” u Stephensona (Diamentowy wiek, 1995); stosunki wasalne u Dicka (Słoneczna loteria, 1955)
  • fraktalizacja terytorium „sąsiedzkiego” (anomia w „mieście‐maszynie‐masie”, „globalna wioska” McLuhana [Galaktyka Guttenberga, 1962], wirtualne terytoria w sieci [cały cyberpunk])
  • plemienność diasporyczna (od fanów lokalnego klubu piłki nożnej po faństwo rozproszone; od bóstw lokalnych po religie i parareligie rozległe, takoż w kulturze [„pop”] – towarowienie światoobrazów; od ośrodkowości „klasowych” po debastionizację orientacji politycznej: gdy resentyment i frustracja zastępują rozpoznanie interesu własnego)

opisanie świata

  • indywidualizm (podsycany perswazją neoliberalną)
  • próby zderzeszotowienia więzi terytorialnych („małe ojczyzny”, „koniec centrali”)
  • postmodernizm (w aspekcie krachu wielkich narracji)
  • języki frustracji i praktykowanie niemocy
  • przewrót postironiczny
  • renesans mikrohistorii, herstorii, mniejszość‐storii (opis doświadczenia wypieranego przez [dominujące] dyskursy władz)
  • realizm afektywny

Do tego ostatniego punktu cytat (za Czaplińskim):

[...] realizm socjologiczny zamienił się w realizm afektywny. [...] społeczeństwo to komunikacja, zaś u podstaw komunikacji społecznej leżą emocje – nienawiści, niechęci, antypatie, obawy, lęki, pragnienia, nadzieje, frustracje – a więc wszystko to, co nie mieści się w dyskursach, nie daje się wpisać w porządek społeczny, nie podlega łatwemu opanowaniu.

Afektywności nie należy pojmować jako sfery czystych uczuć – pięknych czy gwałtownych namiętności. Afekty to raczej psychologiczne mieszaniny – niepełne języki, pokawałkowane symbole, społecznie utrwalone nienawiści i frustracje, formy pogardy, niespełnialne pragnienia, niezaspokajalne pożądania. Dopuszczenie ich do głosu powoduje wywrócenie obrazu jednostki i społeczeństwa. W świetle realizmu afektywnego wszystko, co człowiek komunikuje, jest ekspresją zastępczą; to, do czego zmierza, jest celem przemieszczonym; to, co mówi, jest składanką stylów obcych. Narodowe, postępowe, inteligenckie, liberalne, plebejskie to tylko przykrycia dla świata, który poznać można wyłącznie poprzez symptomy – poprzez społeczne języki, obyczaje czy wyznania.

postulat

No więc chciałbym, aby powstała wielka epicka powieść, najlepiej polska (odpadłyby wtedy kłopoty z tłumaczeniem), w której obraz znajdą wszystkie wymienione zagadnienia. Bo, tak mi się zdaje, zaprawdę nie chodzi o to, czy protagonista ma komputer i go używa.

Książkę Piotra Sadzika Regiony pojedynczych herezji. Marańskie wyjścia w prozie polskiej XX wieku (Austeria 2022) przywitałem już z perspektywy bardzo zewnętrznej (na prawach, powiedzmy, żartu), pora zajrzeć do środka.

Rozdział o Buczkowskim (o podtytule „Babeliczne montaże LB”) przedstawia, w bardzo gęstym pisaniu, parę najbardziej kluczowych [dla mnie także; stąd szczególne zainteresowanie materią tego rozdziału] problemów języka, kultury, historii, literatury kilku ostatnich dekad, wymieńmy je pokrótce:

  1. ochrona polietniczności [każdego] języka
  2. sprzeciw wobec zrealizowanego „snu endeków” o monoetniczności [„czystości rasowej”] Polski; od stalinowskiego przesunięcia granic po dopełnienienie w 1968, i tego skutków
  3. zwłaszcza uniformizowania polszczyzny, przez centralistycznie wdrażane w normie i praktyce rugowanie dialektalności, regionalizmu, gwary; ten proces trwa inercyjnie do dziś, objawiając się wzmożeniem walki norm z wszelką wariantywnością
  4. niemożność literatury po Zagładzie [1]

Są to wszakże jedynie/aż „słupki milowe” na trajektorii wywodu Piotra Sadzika, w głównej mierze skoncentrowanego na marańskości Buczkowskiego, poświadczanej na ileś sposobów. A więc biograficznie, wspomnieniowo [konfabulacyjnie?] – nie da się potwierdzić wielu zdań LB co do faktografii, zwłaszcza ze względu na istotowo wkorzenioną w niego potrzebę konspirowania, ale, fikcyjne czy nie, wpisują się w punkt następny, czyli postawę [nazwijmy:] filozoficzną czy też bloki intuicji, dające się zrekonstruować [co też PS z powodzeniem, moim zdaniem, czyni] na podstawie rozmaitych oznajmień pisarza. Wreszcie – przez samą twórczość.

Przez dłuższy czas zastanawiałem się, czy nie podjąć próby zaprezentowania tutaj obszarów, przez które przechodzi trajektoria PS; są tam rzeczy fascynujące. Ale byłaby to próba [dalszego] streszczania już istniejącego streszczenia: gęsto pisanej (jako się rzekło) wędrówki po złożonym kompleksie spraw. Nie mam aż tyle czasu (za Talleyrandem), by rzecz ująć krótko, a ujęcie obszerne dał sam autor. Może więc tylko kilka haseł:

  • wielojęzyczność, miejsca dialogu kultur, przenikanie się języków, zwłaszcza w codziennej praktyce plebejskiej
  • „pochodzeniowe”, rodzinne, sąsiedzkie, okupacyjne doświadczenia Buczkowskiego, z których wyrasta jego stanowczy pogląd o nadrzędnej, fundamentalnej wartości przenikania się kultur i języków [2]
  • miasto Brody [„najliczniejsza gmina żydowska na ziemiach polskich”] i jego okolice, gdzie dorastał LB, jako model wieloetnicznego mikrokosmosu, a zarazem tygiel, w którym kotłowały się najrozmaitsze nurty judaistycznej ortodoksji i herezyj (czy: reformacji) wobec niej [3]; historia sama w sobie; PS podkreśla: „absolutnie formacyjna rola, jaką przyznawał [Buczkowski] w swojej biografii” Brodom
  • a także, przywoływana przez samego LB, formacyjna rola jego wieloetnicznej babki, „wzorcowej figury dialogicznych rozszczepień”, „doskonałej narratorki”, odpowiedzialnej też za pisarza „inicjację w przekorę wobec religijności występującej w pozycji podniebnego autorytetu”
  • równolegle Piotr Sadzik rekonstruuje „świat wewnętrzny” Buczkowskiego, poczynając od konstytutywnego dla figury marana „wewnętrznego rozszczepienia” [„rozczepienia”, pisze LB], przeciwdziałającego osunięciu się w jedną scaloną tożsamość („tautologiczna jednolitość może skutkować tylko trupią stagnacją” [4]) i warunkującego otwartość na dialog, przez imperatyw szyfrowania‐konspirowania, po motywacje stojące za szczególną formą pisarstwa Buczkowskiego
  • szczególnie ciekawa wydała mi się metafora „krypty” [za nieortodoksyjną psychoanalizą Abrahama i Török]: „zintrojektowany w wewnętrznej krypcie bliski zmarły” zaburza topografię wewnętrzną żałobnika, staje się „przekaźnikiem cudzych historii, nie tylko tych wypowiedzianych, lecz także okrytych milczeniem rodzinnych sekretów, które przekazuje się dzieciom i wnukom w ramach międzypokoleniowej sztafety dziedziczenia nieświadomości[5]; centralną, choć nie jedyną postacią w wewnętrznej krypcie LB jest właśnie jego babka (z jej domniemaną frankistowską genealogią)

Lista ważnych wątków pominiętych – zwłaszcza dotyczących judaizmu, przejęcia roli teologii przez literaturę czy specyficznej metody pisarskiej LB: „dialogicznego montażu” – w tej (przyznaję: nieco chaotycznej) wędrówce po rozdziale dot. Buczkowskiego, byłaby co najmniej tak samo długa, jak ta wyżej. W 2021, komentując postawę Weroniki Gogoli (wyłożoną w UFO nad Bratysławą):

[...] świadectwem, że kiedyś w okolicy mieszkał ktoś inny. Że w mojej wsi były aż cztery karczmy żydowskie, że w Gorlicach na targu słyszało się język mi nieznany, zapisywany dziwnym alfabetem. Tęskniłam do tamtego świata. Nigdy nie lubiłam grywanego na dożynkach discopolowego hitu, w którym śpiewano, że „wszyscy Polacy to jedna rodzina”. Nie chciałam tej jedności. Chciałam inności, jej pożądałam. Wiedziałam, że kiedyś było inaczej.

...(którą to postawę podzielam), sięgnąłem po cytat z pracy (2019) Piotra Sadzika, wcześniejszej, uboższej wersji rozdziału o Buczkowskim w Regionach.... Dziś mogę (gorliwie) odesłać (być może zaciekawionego czytelnika) do książki PS: b. inspirująca lektura.

* * *

Na zakończenie rozdziału o Buczkowskim (a tym samym – całej książki) Piotr Sadzik podpisuje się pod swoistym ruchem uniwersalizującym. Pisze tam:

Maran dostarcza tu więc uniwersalnego modelu tożsamości, gdzie żydowskość nie jest już wcale rezultatem jakiejkolwiek kolektywnej i etnicznej przynależności, ale wynikajacej z rozszczepienia obietnicy podmiotowej otwartości [...]. To nie podkreślające ekskluzywizm jednego narodu wybraństwo, lecz drugie z fundamentalnych doświadczeń żydowskiej wspólnoty, wygnaństwo, staje się tutaj powszechną kondycją jednostek. Jak ujmuje to w femomenalnej fomule Buczkowski: „wszyscy jesteśmy wygnańcami, a nasz świat jest Wygnańskim”.

Formuła „wszyscy [dziś] jesteśmy X” powraca regularnie, jako postulat solidaryzmu z [chodzącym po kategoriach] X; obecnie słowo np. „wygnaniec” mogłoby być zastąpione bliższym współczesności słowem „uchodźca”. Realistycznie biorąc, prototalitarna osobowość naszych czasów (lustrzanie powielająca cywilizacyjne atawizmy z przeszłości) jest immunizowana na ten rodzaj ćwiczenia z wyobraźni; może jesteśmy wszyscy (zbiorowo) wygnańcami / uchodźcami / X, ale w sporej nas części nie wiemy o tym; przeciwdziała temu jednolicąca tożsamość postępującej [np. w Polsce] „trupiej stagnacji”.

I jeszcze jedna uwaga. W trajektorii „Buczkowskiej” pojawia się u PS jedyna plastycznie przedstawiona kobieta: babka LB. A teraz wymieńmy wyznaczniki marańskości, po kolei: przymusowe dopasowanie do dominującego modelu światopoglądu i praktyki społecznej, zarazem szyfrowane, sekretne, nie znajdujące ujścia we wpływie na rzeczywistość, „konspirowane” odszczepieństwo od tego modelu, oparte na wspólnocie doświadczeń jednostkowych i dzielonych. I dalej, przez następne charakteryzacje... Czy nie okaże się aby, że najliczniejszym współczesnym „wygnańcem” jest kobieta? Maranka. O której ów „ruch uniwersalizujący” milczy.


PRZYPISY

[wszystkie wytłuszczenia moje – n.]

[1] niemożność literatury po Zagładzie – tej, jak ją nazywa LB, „mieszczańskiej”; „skoro wszystkie wzorce narracyjne nie tylko splajtowały, ale zostały skompromitowane jako bierni świadkowie procesu, który doprowadził do Zagłady, wówczas to właśnie próba podtrzymywania ich przy życiu, uprawiania „normatywnej” literatury służyłaby najbardziej występnej postaci sprzeniewierzenia się pamięci o ofiarach, wygodnickiemu oswajaniu wojennych zdarzeń i ignorowaniu ich wyjątkowości” – streszcza Piotr Sadzik; dziś szyderczo śmieje się temu poglądowi w twarz świetnie sprzedający się „kicz Holocaustu” (por. tytuły o strukturze „X z Auschwitz”, od X=tatuażysta poczynając), a wyjątki od „narracji mieszczańskiej” to jakiś promil wydawanej prozy

[2] pisze PS: „Skoro wojenny kataklizm przynieśli ci, którzy przekonani o hegemonii własnego języka głosili potrzebę jego oczyszczenia z nierdzennych rzekomo naleciałości, tak samo jak zmierzali do totalnej reintegracji ciała społecznego poprzez wyeliminowanie z niego wszystkich uznanych za jego skazę, wówczas babelicznego pomieszania nie można traktować jako dopustu, ale [należy] widzieć w nim stan, którego podtrzymywanie byłoby podstawowym etycznym obowiązkiem”

[3] wyimki z akapitów dot. Brodów: „potężny ośrodek religijny, który wiedzie prym w walce z żydowskimi herezjarchami”, jednocześnie „arena najgwałtowniejszych wystąpień przeciw rabinackiej ortodoksji”, „sławny ośrodek chasydzki”, „jedna z głównych aren ruchu haskalowego”, miejsce „najważniejszych postaci i prekursorów żydowskiego oświecenia”, jest też wykaz wpływowych rozproszeńców z Brodów

[4] czym innym, jeśli nie drogą do trupiej stagnacji, jest model tożsamości [osobniczej i zbiorowej] produkowany i wzmacniany przez rządzącą dziś w Polsce klerofaszystowską formację?

[5] jestem najdalszy od przyznania jakiejkolwiek postaci psychoanalizy mocy objaśniającej jednostkowe wnętrze, a jednak atmosfera niepewności, wynikająca w mojej własnej rodzinie z historii okupacyjnych i post‐ – otóż starannie przemilczywanych, objawiających się poszlakowo przez nieliczne okruchy, każe mi nie lekceważyć konstrukcji „dziedziczenia nieświadomości”

Jerzy Stempowski, jedna z emblematycznych postaci formacji wymarłej, raz w życiu, we wczesnych latach czterdziestych, prowadził (po francusku) dziennik prywatny Zapiski dla zjawy. Trud ten zadał sobie poniekąd autoterapeutycznie, popadłszy w stan braku sensu po śmierci [owej „zjawy”] Ludwiki Rettingerowej, a przy tym będąc wyzutym przez wojnę z punktów oparcia; charakteryzował ów stan tak [tamże]:

Utraciłem nadzieję, poniechałem dalszej walki, a przecież żyłem nadal i jeden po drugim następowały bezbarwne dni. Przy pełnej świadomości umysłu wiodłem żywot bez znaczenia [...]

Nie przypadkiem Stempowski stał się ważnym węzłem Giedroyciowej „rzeczpospolitej epistolarnej”; wymiana zdań z audytorium, choćby pojedynczoosobowym, była właściwszą mu formą myśli niż pisanie samemu sobie (nie licząc zjaw). Także dlatego Zapiski otwiera mocno sceptycznym akapitem (28 sierpnia 1940):

Zwyczaj prowadzenia dziennika intymnego zawsze mi się wydawał nieco śmiesznym. Dzienniki takie przypominały mi zeszyt, w którym jedna z moich ciotecznych babek pieczołowicie notowała każdego dnia najdrobniejsze objawy swego trawienia. Forma mollis [konsystencja rzadka], zapisywała, wychodząc rano z wygódki. Doznania cenestetyczne towarzyszące trawieniu są bardzo liczne i niezmiernie zróżnicowane, jednakże zapisane wyglądają żałośnie ubogo. Podobnie życie wewnętrzne człowieka pod jego piórem redukuje się do niewielu rzeczy.

Już raz użyłem tego cytatu (w 2008 na poprzednim blogu, w notce o St. Brzozowskim, Goldonim i Fredrze [1]), teraz znalazłem go w ciekawej pracy Małgorzaty Krakowiak O możliwości odbudowy sensu życia („Zapiski dla zjawy” Jerzego Stempowskiego).

Tym ciekawszej, że Krakowiak rzuca specyficzny przypadek Stempowskiego na tło refleksji innych [emblematycznych] postaci w sprawie „zapisków intymnych”.

Na przykład Józef Czapski podczas lektury Journal intime Maine de Birana [1766–1824] notował:

Chcę dziś mówić o tej formie literackiej, gdzie „ja” jest nie do uniknięcia, o pisarzach, dla których [...] mieszanina problemów najbardziej generalnych z przeżyciami najbardziej intymnymi była stylem ich myślenia i odczuwania. [...]

Dla tych pisarzy ich myśli o świecie były ich biografią na równi z ich trawieniem, troskami materialnymi czy analizą swoich osobistych uczuć czy potknięć. [2]

...zatem cioteczna babka Stempowskiego mocno zaniedbała domenę problemów najbardziej generalnych w swoim wygódkowym zeszycie (powiedzmy: szkoda). Tak czy inaczej, Czapski zajmuje tu stanowisko mniej radykalne niż JS, a przy okazji odnotowuje powszechną [w dziejach i terytoriach] praktykę mieszania różnej materii w intymistyce.

* * *

Dziś uwagę czytającej publiczności ogniskuje autobiografia eseistyczna, jako forma nowa. Różni się ona od dziennika intymnego tym, że jest prokurowana w pozaczasie, jako rodzaj sumy, choć przecież trudno sobie wyobrazić, aby mogła powstać bez uprzednio sporządzanych notatek (czy to doszufladowych, czy to publikowanych).

Niemniej, praktyka desegregacji różnego rodzaju przeżyć/doświadczeń jest stara jak pół świata; jeśli dziś uważamy ją za coś nowego, to raczej wskutek przesunięcia wewnątrz wzorca prozy (auto)biografizującej akceptowanej przez rynek wydawniczy; to jeden z wielu symptomów rozszczelnienia gatunkowego.

* * *

W tekście Krakowiak uderzył mnie jednak inny cytat z Zapisków Stempowskiego. Jest to wyznanie jednostkowe, ale w istocie dotyczy całej tej „wymarłej formacji”. Pisze:

Czy wolny czas oraz smak literacki przetrwają? Często myślę, że moje audytorium zniknęło raz na zawsze i że mnie także pora wkrótce udać się jego śladem w nicość. Czyż nie jestem nikomu niepotrzebnym przeżytkiem świata pochłoniętego przez fale? Broniłem się dotąd przed tą myślą, równoznaczną z moralną kapitulacją na modłę Vichy. Jeśli przestanę wierzyć we własny smak i w słuszność mego sposobu istnienia, jakie będę miał prawo do swego miejsca pod słońcem, choćby najbardziej skromnego?

Czemu uderzył? Bo oto Stempowski na pierwszym miejscu wymienia wolny czas.

Czas wolny jest czasem resztkowym: pozostaje po odjęciu od czasu w ogóle czasu zajętego, czyli tego, który konsumują zajęcia wymagane dla „przeżycia” – cudzysłów sygnalizuje, że poza minimum biologicznym (wymaganym dla przeżycia bez cudzysłowu) istnieją również inne minima, wpisane w jednostkowe i ogólne struktury aspiracji.

Czas wolny powinno się rozumieć jako kapitał niemianowany, warunkujący akumulację (lub: uruchomienie) innych, mianowanych kapitałów (kulturowego, społecznego etc.); jest oczywiste, że na przestrzeni dziejów był przywilejem elit. Ilustruje to samo pojęcie „klasy próżniaczej”. Wymarła formacja, której reprezentantem był Stempowski, przylega do klasy próżniaczej; podzwonne dla siebie obserwowała z pozycji [w Polsce] „byłego ziemiaństwa”.

* * *

Co nie wyklucza wkraczania na indywidualne ścieżki, na których czas wolny akumulowano poprzez obniżenie pułapu wielu minimów mianowanych; Stempowski pisze [w liście do Krystyny Marek, 1947]:

To utrzymanie jej [chorej na raka Ludwiki Rettingerowej] przy życiu przez blisko 13 lat było moim arcydziełem, chef‑d’oeuvre, capolavoro, najbardziej udanym i niewiarygodnym przedsięwzięciem, podjętym wbrew wszelkim rozumnym obliczeniom. Do tego musiałem mieć trochę pieniędzy, wbrew pociągowi do abnegacji. W tym celu musiałem wziąć niewielkie zajęcie w banku, napisawszy uprzednio małą rozprawkę o pewnym modnym wówczas rodzaju kredytu, aby móc uchodzić za specjalistę.

Po wojnie prowadził życie prekarne, polegając przy tym na pomocy osób i instytucji (np. paryskiej „Kultury”); akumulował tyle czasu wolnego, ile się dało, poświęcając go na rozliczne dokończone i niedokończone projekty, wśród tych drugich można wymienić np. biografię Owidiusza jako „pierwszego emigranta”, książkę o „starej cywilizacji rolniczej”, inną o „dziejach technik literackich od renesansu do XX wieku” czy jeszcze inną, podejmującą „historię Ligurów”.

W liście do Giedroycia na dwa lata przed śmiercią – o planie napisania tomu esejów streszczających projekty, których nie zrealizował:

Byłaby to książka pożegnalna, rodzaj testamentu.

Zatem swoje pytanie z 1941 („czy wolny czas oraz smak literacki przetrwają?”) rozstrzygnął na własną indywidualną korzyść [kwestia „smaku literackiego” JS wymaga odrębnego zestawu świadectw].

Gdy jednak popatrzy się na zwierzenia współczesnych [twórczych] prekariuszy, których główną troską jest monetyzowanie owoców czasu wolnego – nadal pozostaje ono półotwarte, zabarwione nutą pesymizmu.


PRZYPISY
[1] ...czyli o panu Jowialskim, który, wg Brzozowskiego, „jest straszniejszy od Inkwizycyi hiszpańskiej, i swemi rozczłapanemi pantoflami wydeptuje on skuteczniej samą chęć nowinek niż najdrapieżniejszy fanatyzm. I wszystko w zgodzie z „papką i czapką” (1911)
[2] wszystkie wytłuszczenia w cytatach – moje

« older entries