tuż obok

Drogę do tej książki oświetlały mi dwie niechęci i jedna (za)chęć.

Po pierwsze, mam dość Usan, ich kultury, ich problemów, ich ekspansji; zdobywamy – jako oglądacze tysięcy filmów i setek seriali, czytelnicy dziesiątków książek – sporą (pozorną?) wiedzę o ich świecie, ale – jakim kosztem? traconego czasu! a co z resztą świata? nieważna? (Poza tym, to podły kraj; pomysł, żeby żyć gdziekolwiek w USA, wydaje mi się odstręczający. Drugie „poza tym”: jak ich świat ma nas, tutaj, dotyczyć?)

Zatem książka o Słowacji (okaże się, że bardzo nie tylko o niej) natychmiast odcina kupon od powyższej niechęci, tym bardziej że ich „tutaj” jest ręką podać od naszego.

Druga niechęć to niechęć do reportaży (wstydzę się tego w wolnych chwilach, no ale cóż: życie jest za krótkie na wszystko), a zwłaszcza do tzw. polskiej szkoły reportażu (do końca nie wiem, na czym konkretnie ona polega, zapewne dlatego, że znam zbyt małą próbkę reprezentantów szkoły, ale gdy się nadzieję – jakoś rozpoznaję).

Książkę Weroniki Gogoli UFO nad Bratysławą wydało Czarne w serii, którą po samej okładce kojarzyłem z „reportażem” – jednak niesłusznie (seria „Sulina”: wyszło tam blisko 80 książek autorów różnych narodowości dotyczących różnych europejskich spraw, w różnych gatunkach; widzę też teraz, przeglądając ową listę, autorów/książki, które powinno się przeczytać, choćby świeżo nagrodzony Kajś, ale i książki/autorów, których nawet kijem nie dotknę). Tu więc niechęć (czy też: uprzedzenie, po części niesprawiedliwe; tego też powstydzę się w wolnych chwilach) nie działała na korzyść UFO.

O tym jednak, że sięgnąłem po omawiane UFO praktycznie natychmiast po wydaniu, zadecydowała najbardziej (za)chęć, czyli Gogoli prozatorski debiut Po trochu (2017).

PisałemPo trochu (wówczas mooocno spóźniony z lekturą) z entuzjazmem ponad przeciętną krajową recepcji (a już z pewnością ponad średnią recepcji warszawki^); na użytek niniejszego sprawozdania przypomnę, że w Po trochu autorka wysyła z pewnym zadaniem (w przeszłość, wspomnienia) małą agentkę WG, specjalnie „odposażoną na tę misję” (mówiąc najkrócej: uwolnioną od stereotypów percepcyjnych, w które większość pisarzy retroaktywnie uzbraja – świadomie lub nie – swoje „dziecięce alter ego”).

Mała agentka WG okazała się inteligentną jednostką percepcyjno‐performacyjną [dziko brzmi? tu też staram się unikać stereotypów w rodzaju np. domyślnego przypisywania „dziewczynkowatości”], o niebanalnych cechach: odważna, otwarta, bezpruderyjna; jej „raport z misji” był lekturą ciekawą i wciągającą.

* * *

Teraz całkiem już dorosła i tym razem niezapośredniczona Weronika Gogola powraca, znowu – zdawać by się mogło – w roli agentki („nasz człowiek w Słowacji”). Ale to nie tak. Jest obywatelką

[...] cholernej budowli, zrobionej z małych narodów pochowanych między górami, rozległych a kruchych imperiów, swiatych połonnych owiec i czarciej kozy, wąsów i epoletów, czterech religii dużopsich i mnóstwa jamniczych, krynolin i burek, butelek z rakiją i operetki, taborów (wojskowych i cygańskich), golemów i jesziw, parowozów sapiących jak wielojęzyczna klientela burdeli, wiedeńskiego koła i lwowsko‐warszawskiej szkoły, dumek w stepie i cekhausów. I tak dalej.

...czyli po prostu Europy Środkowej (cytat stąd, prezentuje nostalgiczno‐historyczną perspektywę opisu, ale w iluś wymiarach nadal, jak się okazuje, aktualną lub przekształconą nie tak znowu głęboko).

Obywatelka WG odważa się i hyc! przekracza nominalne granice raz, potem wielokrotnie, wreszcie, po paru latach, zarezydencia się na stałe (znajduje męża itd.). W Słowie wstępu do UFO wyjaśnia, skąd i jak to poszło. Ale zacytuję tu fragment z rozdziału Tu w okolicy mieszka ktoś inny:

W dzieciństwie bardzo często przeglądałam książkę Nad rzeką Ropą, pełną starych fotografii łemkowskich chat, maziarzy, bogato zdobionych kufajek. Odwiedzając babcię i dziadka w Sączu, zawsze błagałam o wizytę w skansenie. W tym tajemniczym miejscu czułam się jak na planie filmowym. Patrzyłam na zmieniające się kadry: koloniści józefińscy, rusińskie chaty, dworki. Świat sądeckiego skansenu był dla mnie świadectwem, że kiedyś w okolicy mieszkał ktoś inny. Że w mojej wsi były aż cztery karczmy żydowskie, że w Gorlicach na targu słyszało się język mi nieznany, zapisywany dziwnym alfabetem. Tęskniłam do tamtego świata. Nigdy nie lubiłam grywanego na dożynkach discopolowego hitu, w którym śpiewano, że „wszyscy Polacy to jedna rodzina”. Nie chciałam tej jedności. Chciałam inności, jej pożądałam. Wiedziałam, że kiedyś było inaczej.

(Od lat mam podobnie. A dziś – ciągle narastające ein Volk gniecie, dusi, przeraża.)

* * *

Parę słów o tym, jak książka jest zrobiona. Składa się relacji, pisanych swobodnie („bez spiny”), dotykających różnych szeroko ujmowanych tematów i nie unikających dygresji. Narratorka nie ukrywa własnej osoby (nadal, takie wrażenie, pozostaje „odważna, otwarta i bezpruderyjna”), ale też nie uważa za konieczne dokumentować swojej obecności na każdym kroku (np. przytaczając dosłownie jakieś rozmowy w jakichś kafejkach etc. – co tak nieznośnym cieniem kładzie się np. na hm‐reportażach z Rzymu, w Szczurach z via Veneto Piotra Kępińskiego; ta sama seria Czarnego); Gogola woli przekazać ogólny obraz, choć przecież pogłębiony perspektywą „bycia na miejscu”, jeśli nie własnego – bo od niedawna – to [nowej] rodziny i innych bliskich.

W tym całkiem nie akademickim stylu udaje się jej przekazać niemało wiedzy o Słowacji (a także innych niż Polska ościennościach). Choć nie jest „naszym [bo niby czyim?!] człowiekiem w Słowacji”, ma jednak w swoim sakwojażu sporo różnorakich narzędzi (studiowała ukrainoznawstwo, magisterka o Rusinach [jedna z mniejszości słowackich] itp.) oraz – first but not least – większość życia spędziła w Polsce. Co sprawia, że jej ogląd spraw słowackich staje się także rodzajem filtru na polski ogląd tutejszych, polskich spraw.

Tu całkiem zabawna egzemplifikacja (z rozdziału o prezydentce Zuzanie Čaputovej):

Kancelaria prezydentki bardzo szybko powołuje departamenty do spraw mniejszości. Zachwyceni liderzy każdej z nich trąbią: oto wreszcie po trzydziestu latach ktoś zauważył, że Słowacy są państwem bogatym etnicznie i że pielęgnowanie odrębności nie jest zagrożeniem, a wręcz przeciwnie – siłą.

– Halo, halo! Stop! Co to? Nie, to jest przeciągnięte, hasłowe, pełno tutaj sloganów. Czy ty wystawiasz tu jakąś laurkę? To nie może tak wyglądać! – grzmi redaktor.

To jak mam pisać o normalnej polityczce? Kiedy opisuję oszołomów, z klawiatury aż sypią się skry, tymczasem tutaj grzęznę. I co z tym zrobić, Pani Prezydentko? Nie dość powiedzieć, że pałamy zazdrością.

Polakom trudno sobie wyobrazić kobietę prezydentkę, zwłaszcza że polscy dziennikarze wciąż mają problem z używaniem feminatywów i uporczywie piszą „pani prezydent”. Do niedawna mój edytor tekstu podkreślał żeńską formę. Od kiedy jednak zamieszkałam na Słowacji, feminatywy przestały mi brzmieć nienaturalnie, bo tutaj są powszechne.

Do czego (może) przyda się aneks w postaci fragmentu z samego początku książki:

Tyle odkryć! Podczas gdy my mówimy „na oko”, oni mówią „od oka”, tam gdzie u nas diabeł mówi dobranoc, u nich robią to lisy, nasza dawna wieczerza to u nich wciąż nazwa kolacji, ale śniadanie to raňajky, od pory spożywania. Dzieciaki bierze się nie na barana, a na konia, rzeczy zaś nie bywają chujowe, ale są na piču, czyli na cipę. W ogóle więcej cipologii u Słowaków, więcej babskich akcentów. Język też jest u nich materinský, a nie ojcowski: materčina, materinčina, materinská reč.

Przy lekturze rozdziału (Papieżko nasz) o tym, jak Gogola zatrudniła się jako tłumaczka przy produkcji musicalu o Janie Pawle II (teatr w Nitrze) – dość niesamowita historia – kwiczałem ze śmiechu, ale gdy tylko wzrok znad tekstu biegł przez okno (metaforycznie) robiło mi się całkiem niewesoło.

Pocytowałbym znowu, ale może lepiej przeczytajcie sami. Warto.

  1. nameste’s avatar

    Dodatkowym komentarzem, zwłaszcza do cytatu z rozdziału Tu w okolicy mieszka ktoś inny, mogą być słowa Leopolda Buczkowskiego pomieszczone w tekście Rozpylenia. Marańskie montaże Leopolda Buczkowskiego Piotra Sadzika („Teksty Drugie” 4/2019):

    Kiedy więc Buczkowski, rozpoczynając jedną ze swoich płomiennych tyrad przeciwko „jednoplemieńcom”, mówi o tym, jak bardzo brakuje mu Żydów, stwierdza: „to nie są tylko tęsknoty do świata, który umarł, bierze się to z moich filozoficznych założeń. Z hołdu dla dialogiczności kultur. Wszystko, co twórcze, wynika z rozmowy między odmiennymi kulturami, ze zderzenia inności. Nie cierpię jednostronności, monotonii. Moje ucho poszukuje polifoniczności” (L.B., Proza żywa 1986).

    Wcześniej zaś (tamże) taki cytat z L.B.:

    Człowiek, który nie ma możliwości przejrzeć się w innej kulturze, jest cyborgiem. Humanizm staje się homunkulizmem. [...] Z monokultury biorą się nawet wszystkie nacjonalizmy, a właściwie mam na myśli fobie narodowe, ksenofobie (L.B., Żywe dialogi 1989).

    (Sadzik dopowiada: homunkulus u Buczkowskiego znaczy: „nazista”.)

reply

Your email address will not be published. Required fields are marked *