wiersz

You are currently browsing the archive for the wiersz category.

Joanny Łępickiej Zeszyt ćwiczeń (BL 2023) jest debiutancką książką z 38 wierszami [wg spisu treści]. Ma adekwatny tytuł i znaczącą okładkę.

Na której fotografia z warszawskiej Sali Kongresowej (z lat zapewne sześćdziesiątych); na scenie pojedyncza postać przed mikrofonem, widownia pełna, ale zbyt to wszystko spokojne, by mogło odnosić się do występu Rolling Stonesów z 1967. Postać jest jednak wycięta z foty, wewnątrz jej konturu sama biel, można powiedzieć, że została z fotografii wyjaśniona^, ale w znaczeniu dosłownym jest odwrotnie: na okładce tylko blachowaty token publicznego solo występu kogoś [jeszcze] bez tożsamości. Publiczność [we współczesnym odbiorze spowita mgiełką nostalgii czasu/miejsca] czeka, zaraz się zacznie. Czyli trzeba otworzyć książkę.

Kogoś, kto liczył na zyskanie przez okładkową postać tożsamości, czeka klęska urodzaju. W wierszach odzywają się najprzeróżniejsze –samości, tuż obok siebie, płynnie albo skokowo przechodzące jedne w drugie, głosy mówiące (w pierwszej osobie) mają łaciaty gender, przywołują rozmaite okoliczności prywatne [nie ma znaczenia, czy te skrawki odnoszą się do „faktów”, czy też są „zmyślone”], historyczne, mieszane; miejsca, zdarzenia, osoby. Pojawiają się cudze zdania, wyrazy, natrętne szepty. Ktoś powtarza yalla!, szczury mantrują buffalo, buffalo, buffalo; czy jest sens pytać: „czemu” [jest] i oczekiwać wyjaśniającej odpowiedzi [nie ma]?

Parę przykładów. W wierszu Coda to be:

[...]

Składam się na siebie.

Odkąd przejechał mnie 
autobus na skrzyżowaniu 
Lipowej z Malmeda,

i jestem też tobą, którego nie ma, 
mądry Icchoku, zabity trzy razy, 
dwa razy powieszony i raz rozstrzelany,
[...]

Lipowa z Malmeda krzyżują się w Białymstoku, a występujący tuż potem Icchok to właśnie Malmed (rzeczywiście „zabity trzy razy”, tamże), czemu jednak bieżący głos mówiący [resp. autorka] nazywa go „mądrym”? (Nie wiem.) Jak traktować „przejechał mnie / autobus”? (Jak tam sobie chcecie.)

W wyjątkowym wierszu (bo sąsiadujące wersy przedzielone linijką pustą, tekst przez to ażurowy, pełen światła, jedyny taki) Latarnia:

I ja Bela Bartók bałem się swojego ojca,

i ja Heweliusz srałem pod siebie,

Czy Bartók istotnie bał się swojego ojca? Cholera wie, jego ojciec zmarł, gdy przyszły kompozytor miał 7 lat. Czy Heweliusz istotnie srał pod siebie? Mogło tak być, na starość złożyła go choroba, a pielęgnowała żona.

Czy coś z tego wynika? Co latarnia oświetla? Co ich łączy? Można pytać, lepiej nie czekać na odpowiedź. Niemniej, obaj w dojrzałym wieku ożenili się powtórnie, obaj z szesnastolatkami [za tekstem zawsze stoi kosmos‐tekst]. (Jeśliby umarli na kozetce byli nieznani – kogo by to?)

Od ponad miesiąca wożę się z Zeszytem ćwiczeń i szukam słowa na ten rodzaj przemięszania, jaki uprawia Łępicka. Kłąb? Misz‐masz? Przeważnie ląduję w kipiszu, ale kipisz to bałagan zrobiony komuś przez kogoś z zewnętrza, gdy tutaj sama sobie kipisz [która to fraza znienacka naświetla metodę ^].

Ale też nie jest tak, że kipisz jest wszędzieobecny. Wiersze w Zeszycie przebiegają wiele rejestrów stylistycznych (jak to w ćwiczeniu), remixuje tu się np. formy sonetu, villanelli, pantumu, sestyny, moduł mixujący jednak każdorazowo wymyśla inne reguły (i ma bodaj inne za każdym razem powody [zob.]).

Fraza bywa zwięzła/cięta, ale bywa też rozlewna, spod znaku „mówiony potoczny”. Czytelnik idący pierwszy raz, po porządku, nigdy nie wie, co napotka na kolejnej stronie. (I może to zdanie niech stanie za recenzję; na inną mnie bodaj [chwilowo?] nie stać.)

Odrębnie powinno się omówić przygody wyrazów. O yalla! czy buffalo już wspomniałem. Ew. czytelnika Zeszytu zachęcam do zwrócenia uwagi na parę innych. Na przykład tarapaty. Albo akuratny. Wiersze zostawiają coś w rodzaju pieczęci leksykalnej: bywają „kosmopolityczne”, bywają „wschodnie”, bywają też krakowsko‐środowiskowe, a te różnice pola/zabarwienia często są nieostentacyjnie podbijane właśnie kilkoma wyrazami‐znacznikami.

między twoim a moim domem
  
chcę mówić akuratnie oświetlić tekst 
Hołynką zbieraczem ptasich gówien 
świecić w winerki krymki tranzle

ja pomiędzy winerki krymki tranzle
ja pomiędzy ja
ja pomiędzy ja pomiędzy ja

chcę wyrosnąć w stado 
i pozdrowić się z daleka 
złego nie pamiętać

wierzyć że pismo osłabia pamięć 
i jak pamięć nie służyć niczemu

W powyższym (jednym z najmniej „kipiszowych”) sygnatura poczwórna, w tym jedna nazwa miejscowości [Hołynek białoruskich jest z piętnaście, szukać pewnie lepiej na zachodzie wschodu]. „Krymki” proste, „winerki” chyba ustalone, najgorzej z „tranzlami”. Gołębie czy część uzdy? Ale nie trzeba nawet wiedzieć, by widzieć.

Zabawna sprawa z końcówką. W rozmowie z Michałem Mytnikiem autorka nie pamiętała [skąd pamięć], z jakiego wiersza ani [pismo/pamięć] skąd w ogóle [Tamuz w Fajdrosie]. Jeśli wierzyć zeznaniom. Niemniej, traktuję odwieńczenie tego wiersza jako dyskretne credo Ćwiczeń.

* * *

A teraz wiersz najjawniej nawiązujący do Šalamuna, nie tylko dlatego, że występuje tu wprost.

Święto trąbek
  
Rosz ha-Szana jest piękne, okrągłe jak chałka,
kieszeń roku. Tomek piekł ją z dyniami,
rok z szałwią. Masło. U Sofy, u Sofy
z Haną z Ljubljany rozmawiałam o Šalamunie.
Hana jadła ajdovi żganci. U Sofy, u Sofy
myślę o Dionizettim. I’m ok,
zastąp wszystkie płyny i dmij, wyjmij
jeszcze stołek dla Piotra. To piekło, to kawa.
Z Chrissi mieli myszy, ale mieścimy się. Szczury
świetnie pływają. W Dunaju, przez Dunaj,
szczur wchodzi mi do głowy i zaczyna myśleć:
Buffalo buffalo buffalo Buffalo. Polonishe.
Kunsthalle. Czołgam się do Picassa, choć tylko
Laurę się liczy. MQ. Mumok. Wejdę na górę
i zjadę na sam dół. Do Dunaju. Do rzeki.
Opróżnij swoje kieszenie do rzeki. Musisz wydać 100
dźwięków. Obyś był opieczętowany. To samo dla ciebie.
To samo, to samo dla ciebie.

Ładnie zrobione, jakby w duchu obrazka z toskańskiego stypendium. Pisał Miklavž Komejl (w posłowiu do Błękitnej wieży):

[...] między logiką samodzielności znaczącego i logiką, według której mowa jest bezpośrednim zapisem ujrzanego i dlatego zorganizowana jest według logiki widzenia, która w ostatecznym rozrachunku nie przynależy do mowy.

Tu wszakże ujrzane jest w sporej części przedprogramowane: kieszenie, rzeka, 100 razy szofar – to stałe składowe Rosz ha‐Szany; dystynkcja między widzeniemwiedzeniem słabnie. Sytuację komplikuje (albo: wzbogaca poza hm, ekfrazę z [I]RL) skipiszowanie: miejscami, osobami, potrawami, zwierzętami, tropami.

Buffalo. (Albo, w charakterze przypisu z : ubi, ubi, ubi, ubi, noc.)

U Komejla [tamże] można znaleźć i takie zdanie o pisaniu Šalamuna:

Jeżeli podkreśla niedookreślenie i brak świadomości własnych zabiegów [...], może to robić właśnie dzięki zaufaniu do precyzji instrumentu, którym się posługuje. W ostatecznym rozrachunku ufa w czytelność nieczytelnego – ze wszystkimi konsekwencjami, również tymi bolesnymi.

Cóż, sam jestem na antypodach tej/takiej wiary, mówię: „aha”, idę gdzie indziej. Nie wszystko jest dla wszystkich.

Niemniej, pisywał i takie wiersze, w których świadomość własnych zabiegów musiała być bardzo pewna, na przykład zamieszczony przeze mnie na blogu Kraków.

Jeszcze wcześniej (1974), jakby na tle wzburzenia, które wywołał debiutem i nast., wiersz History [z tomu Sokol], zaczynający się od oznajmienia:

Tomaž Šalamun je pošast. [is a monster w przekładzie na ang.]

kończył tak:

Ampak v Ljubljani rečejo ljudje: poglej!
To je Tomaž Šalamun, v trgovino je šel,
s svojo ženo Maruško kupuje mleko,
da bi pil mleko.
And that’s history.

O czym wspominam z dwóch powodów. Po pierwsze, wróćmy do wiersza Łępickiej Coda to be; sam początek:

Będę Bartókiem, będę Basquiatem, Bas Jan Aderem. 
Będę pisać o Maruszce i rozwiodę się z nią.
Znajdę soczysty mandaryn, zgubię się na morzu,

Tak, najpewniej to ta sama Maruša Krese, ex‐żona (ach, oboje już nie żyją).

Po drugie, po lekturze tam i sam Zeszytu [a właściwie: ciągle jeszcze bardziej w trakcie] zastawiam się, co dalej, w którą stronę pójdzie . Mnie, co prawda, akurat podoba się rozchełstanie i różnorodność tego debiutu, który, jak się zdaje, uciekł spod BL‐topora formowania w [jednolicący się] ‘projekt’ (może to współzasługa redaktora tomu). Gdyby miała tak pisać nadal, why not?

Ale nie zdziwiłbym się, gdyby założyła spiczastą czapkę i..., choć mogłoby to grozić jakąś utratą animalnej żywości wierszy z debiutu (na rzecz, hm, choćby fraz spiżowych^). Zobaczymy [?].

W 2023 – pięćdziesiąt blogonot [ta jast 51.], chronologiczna lista poniżej wymienia noty dotyczące książek, wierszy, przekładów, języka:

  1. Marta Kozłowska, Berdyczów
  2. Natalia Malek, Obręcze
  3. Anna Matysiak, zestaw pięciu wierszy na stronach Wydawnictwa J
  4. Tomasz Bąk, zestaw pięciu wierszy w magazynie Zakładu #4
  5. Dominika Filipowicz, wiersz z Kontentu #23 na tle zestawu pięciu wierszy z Tlenu Literackiego #8
  6. Joanna Łępicka, wiersz z magazynu Zakładu #4 jako wisienka do skrytej polemiki z komentarzem Przemysława Rojka do wiersza tejże autorki z Kontentu #23
  7. Adam Kaczanowski, performans/suspens w ogóle i szczególe
  8. Natalka Suszczyńska, Wygoda (fragmenty w Kontencie #23), ws. „języka prostego”, z odesłaniem do TBJ
  9. Aleksandra Kasprzak, zestaw czterech wierszy z Tlenu Literackiego #11
  10. MLB, Wiosna ludzi
  11. aranżowane minispotkanie Anny Matysiak, MLB i Agaty Jabłońskiej, przy okazji rozważania ws. chromodynamiki pauz i innych obiektów
  12. Darek Foks, wierszPatriotki
  13. Raymond Queneau, wypisy z dwóch powieści jako lekcja odmulania języka w prozie
  14. Renata Lis, Moja ukochana i ja, krótka wycieczka po [tej ważnej] książce oraz szyd z przedpremierowego marketingu wydawcy
  15. Piotr Sadzik, Regiony pojedynczych herezji, żartem oraz długo i na serio (ws. Buczkowskiego)
  16. Wit Szostak, Rumowiska [preforma], kryptyczna nota z przedwczesnej lektury
  17. Marta Podgórnik, wierszErwina i fatum
  18. Jerzy Stempowski, w kwestii zapisków intymnych i roli czasu wolnego
  19. Ewa Frączek, Jedyna taka rzeczywistość
  20. Krzysztof Bartnicki, Garutko sobotniej ropy
  21. Katarzyna Groniec, Kundle
  22. Magda Heydel i Aleksandra Ambros, dwa przekłady opowiadań Angeli Carter
  23. [kolejny] rant przeciwko prasowaniu polszczyzny, na przykładzie wspomnień Matyldy z Windisch–Graetzów Pawłowej Sapieżyny
  24. Marcin Czerkasow, Mountain View
  25. Mateusz Górniak, Dwie powieści ruchu, z wycieczką do Kerouaca
  26. Mateusz Żaboklicki, Letnisko
  27. Maciej Sieńczyk, Spotkanie po latach
  28. Ann Quin, Berg, w świetnym przekładzie Jerzego Jarniewicza
  29. Dashiell Hammett, Sokół maltański, w świetnym przekładzie Tomasza Gałązki
  30. Marcin Oskar Czarnik, Misterium
  31. Anna Matysiak, podwójna obecność w magazynie Zakładu #6
  32. Piotr Paziński, Przebierańcy w nicości
  33. Agnieszka Wolny‐Hamkało, Wiersze o pojęciach (diagramicznie)
  34. Jon Fosse, Drugie imię. Septologia I–II (o manierze)

Patrzę wstecz i wydaje mi się, że motywem przewodnim [lektur skłaniających do napisania o] byłaby tu różnorodność form, w jakich manifestuje się [w piśmie, performansie, rysunku] „ja” tworzących, w bezpośredniej ekspresji [7] czy jawniejszej [14] lub bardziej skrytej [30] obecności własnej autorek i autorów w pisanym. Nawet w formach powiedzmy eseistycznych [15, 32].

Zgodnie z tradycją powinienem tu wymienić jakieś naj-e minionego roku, ale im dlużej trwał, tym bardziej dokuczliwe stawało się przekonanie, że nie sposób ogarnąć nadmiaru wydawniczego, że pozycje nie przeczytane [kilkanaście mógłbym wskazać imiennie] albo przeczytane, ale nie omówione, kładłyby się jakimś wyrzutem czytelniczego sumienia na ewentualnych naj-wyborach.

Co mi pozostaje?

Naj-lepsze życzenia piszącym (i czytającym, oczywiście) na 2024.

Teoriospiskowy 6 numer Zakład. Magazynu zdominowała (dla mnie) podwójna obecność Anny Matysiak. A więc, po pierwsze, obszerny jej tekst o twórczości wierszowej Grzegorza Wróblewskiego (o tematyzacji informuje tytuł: Tricksterski podmiot w wierszach Grzegorza Wróblewskiego z tomu „Ra”), w którym, choć nominalnie jest o ostatnim tomie, AM zajmuje się całokształtem dokonań GW; jej czytanie jest rozległe i wnikliwe, a tezy podbudowuje obszernym „materiałem dowodowym” nie tylko z Ra, ale i wcześniejszych książek. To tekst [zatem] osadzony w pisarskim konkrecie GW, oferujący sposób patrzenia na jego twórczość inny niż w [przyrastających ostatnio] zamaszystych tekstach (esejach, posłowiach), w których na plan pierwszy wysuwa się performowanie pewnego słownika [D&G], ale treściowo niezbyt pożywnych [właściwie: mglistych]. Nadto w niektórych – jak się zdaje kluczowych – kwestiach Matysiak ma zdanie odmienne od [w pewnym sensie namaszczonych] towarzyszy podróży GW.

AM pisze [wytłuszczenia moje – n.]:

[osadzenie wydarzeń u Wróblewskiego spowodowało] efekt „przestrzennego zakłopotania” [...]. Manifestowało się ono między innymi pewnego rodzaju ontologiczną płynnością, wrażeniem, że działają tu jakieś uwolnione spod kulturowych ograniczeń siły, przekształcające ciała, relacje między nimi, wraz z przylegającymi do nich analitycznymi i aksjologicznymi systemami [...]

natomiast autorzy posłowia do Ra, Dawid Kujawa i Rafał Wawrzyńczyk, orzekają:

Uderzająca siła poezji Wróblewskiego polega między innymi na tym, że dla poety istnieje tylko jeden plan ontologiczny: jego utwory wchodzą w układ z jedną i tą samą rzeczywistością, niezależnie od tego, czy pisze o przemocy Ra i kasty jego kapłanów, czy Kapitału oraz współczesnych elit świata finansjery.

Oczywiście, obydwa cytaty wyjęte są z kontekstu, ich przeciwstawienie należy traktować b. ostrożnie. Niemniej.

Tak czy inaczej, esej AMGW wzmaga [przykładowo: u mnie] zaciekawienie pisaniem Wróblewskiego, podczas gdy iterowane u innych autorów konstatacje dot. „sfałdowania potencjałów”, „diagramatyzacji” etc. zostawiają mnie [przyrastająco] obojętnym.

* * *

Drugim (i mocnym) śladem obecności AM jest zestaw pięciu wierszy, zatytułowany „Trewir”. Jak (skromnie?) pisze autorka w innym medium [na fejsie], to „wiersze, w których spiskuję z kilkoma filozofami, ale udaję, że to nic takiego”.

I rzeczywiście to robi. Tych pięć przykładów „spisku” domaga się, każdy na swój sposób, śledztwa (choćby w rozumieniu Luca Boltanskiego [zob.]). Są to spiski dobrze konspirowane, choć ew. śledczy dostaje na dzieńdobry kilka, kamuflowanych jednak, tropów. Poczynając od tytułu zestawu: Trewir, miasto urodzenia Marxa, termin, który może robić za metonimię „wylęgarni filozofów”. Jakoż się i lęgną w tych wierszach, choć (taka też jest i natura „lęgnięcia się”, z form niejasnych, nieczytelnych, przekrytych) ustalenie, o których konkretnie spiskodawcach (czy spisko‐zalążkach) mowa w danym wierszu – łatwe nie będzie (no, chyba że ktoś ma w głowie Stanford Encyclopedia of Philosophy, tam i sam).

W pierwszym kontakcie zwraca uwagę co innego: niesamowita zdolność generowania obrazów (czy nawet – mikrofabuł), gęstych, dynamicznych, rysowanych ledwie paroma wyrazami, zaskakujących. Niewielu jest polskich wiersze‐piszących twórców wyposażonych w podobną łatwość&celność użycia języka.

Dla ilustracji:

Dane

Zbieramy się transcendentalni empiryści nad kasetką, 
w której dogasa skręt, ziemia obrotowo wchodzi i wychodzi, 
o szesnastej odpuszcza szpila trzymająca odłogi, 
dlatego nie wypuścisz korzeni. Chciałbym mieć ogon,

mówisz, taki chwytny, zwisałbym sobie czasem. Zwisa mi czas,
dodaje inny. Trzymamy liście w dymie nad membranką,
trochę się trzęsę, zanim wypuszczę hybrydę: pół słowo
pół rybi miot. Nie pękaj – mówi trzeci.

Krótko rozważam, czy się poddać, się odbić, się sobie
dać pod język.

Obrazy „ziemi obrotowo wchodzącej i wychodzącej” czy mikrotransferu na „zwisaniu” i „czasie” – poświadczają niesłychaną sprawność [języka i wyobraźni] autorki; warte są co najmniej myszy w Paryżu. Przy okazji odnotowuję też, że – zwykle mocno poważna – AM daje się w „Trewirze” ponieść poczuciu humoru; jeszcze jeden powód, by podjąć dalsze śledztwo, niechby nawet i wymagało wertowania SEofP. Idą długie ciemne wieczory, oto możliwe zajęcie.

Albo taki wiersz („promilowy”^):

Jedno plateau

Śmietniki mają solidne podstawy, ale i one spływają.
Znaczone ciała, okrutna maszyna ściska
i się żarzy. Ale nie sięga do dna: możesz być za mały,
za ciekły, za kły, w stronie pleśnienia i gnicia.

Pluskwiaki podjęły chitynowy testament,
Śmierdzenie Szaleńczej Odwagi, płynny zapis –
tylko pragnąć! Maszyna nie umiera, ale błądzi, szybko
pragnąć, wolno lokować. Fałdować akta –

puchnie papier. Mrówcze skryby na łączach, nawlekane
ołtarzyki, odcinki kodu; oto ciało.

„Czy to romans był, czy napad”, pytała ongi zapomniana poetka z zeszłego stulecia. A powyżej: czy to kpina, czy gryz z uczęszczanej strony jabłka [poznania]? „Fałdować akta – // puchnie papier”, odzywa się nożycowym rezonansem. Z drugiej strony „szybko pragnąć / wolno lokować” odbieram jako moment b. serio.

Rodzi się oczywiście pokusa, by w [wyobrażonej jedynie] alternatywnej rzeczywistości jakoś zdybać AM, napoić nalewką i skłonić do wyjawienia kulis tych pięciu spisków; jestem pewien, że byłaby to fascynująca opowieść. Ale to, co dostępne, czyli możliwość śledztwa prowadzonego w długie ciemne wieczory też [na razie] obiecuje jeśli nie ciekawe odkrycia, to przynajmniej wciągające badania.

Tom Letnisko Mateusza Żaboklickiego (Kontent 2023) zaintrygował mnie natychmiast po obejrzeniu fragmentu w ostatnim numerze pisma „Kontent” (przefiltrowanego przez osobistą optykę komentarza udziela tam Zocha Skrzypulec). Nie znam debiutu autora (Nucić, DLwŁ & SPP o/Ł, 2021), ale pamiętam wnikliwą, jak się zdawało, recenzję Jakuba Sęczyka w Aktualniku „Wizji”: Szaleństwo jednej nocy, czyli tam i z powrotem, zawierającą też trochę cytatów. Pada tam (kończąc pierwszy akapit) zdanie:

Za sprawą nieoczywistego debiutu warszawski autor wchodzi więc w pole literackie niejako z boku, nie włączając się w młodopoetycki agon.

...które samo w sobie brzmi b. zachęcająco. Z kolei z wierszy rozproszonych [w sieci] można wynieść niekiedy wrażenie mantrycznego, kompulsywnego powtarzania, coś jak krok ponawiany z trudem, ale i uporem (gdy stopy – wyobraźmy sobie – już tkwią w gęstniejącym na beton cemencie; klimat trudnego noir).

Na tle tamtych wrażeń fraza w Letnisku wydaje się maksymalnie zżęta, zdyscyplinowana, ale w ramach samonałożonych więzów – swobodna. Skojarzyła mi się (nie wiem czemu) z dykcją Tkaczyszyna, tyle że wobec niej ma się jak „e ściągnięte” [é] do „e zwykłego”.

* * *

W jakimś sensie Letnisko jest również „tam i z powrotem”, ale „[droga] tam” i „powrót [z]”, wyraźnie i formalnie rozgraniczone, biorą jedynie w klamrę [prologu i epilogu] rozbudowane „na miejscu”, czyli sam letniskowy pobyt, złożony z 28 rzymsko numerowanych i podwójnie tytułowanych kawałków; każdy ma 4 wersy. Skojarzenie ze standardowym wymiarem cyklu księżycowego jest uzasadnione, jako że ramą osadzenia letniskowego przebywania jest przyroda / pogoda / inne okoliczności „rustykalno‐geomantyczne”.

Tak prolog, jak i epilog noszą tytuły–marszruty, odpowiednio: „Nagoszewo / Nagoszewka / Nowa Osuchowa” i „Brok / Budykierz / Białebłoto”, oczywiście sprawdziłem gdzie‐to‐jest [też możecie; jeden z Barów pod sosnami jest po drodze (z Warszawy), w Emilianowie].

Ta konstrukcja ma charakter „dantejski”. Chodzi o granice między światami: letnisko jest nie tyle zawieszeniem realności powszedniej reszty‐roku, ile jej odwróceniem. To, co absorbuje uwagę, żre siły i energię w ciągu roku, co oddala od np. „z bliskimi obcowania” (czy z samym sobą w innych ułamkach tożsamości), na letnisku odsuwa się w tło, pozostając jednak analogicznym cierniem‐w‐tyle‐głowy, jak w ciągu roku, powiedzmy, [siłą rzeczy nieco zaniedbana] rodzina. Przekraczanie granic między światami, niezależnie od tego, w którą stronę, to zawsze wstrząs; prolog i epilog Żabolickiego bardzo dobrze zdają z tego sprawę.

* * *

Treść całą poprzedza strona z mottami; pierwsze, obszerne (z tłumaczonego przez Owidiusza) nie tylko objaśnia okładkę (na której widnieje jakaś naga, kobieca, trudno uchwytna, skryta za gęstwą liści/gałęzi obecność), ale i nadaje dodatkowy wymiar owym porozrzucanym po tekście cierniom (sygnałom jakiejś luki, utraty, niedopełnienia itd.). Jaki? to zadanie dla czytelnika.

Drugie motto, okrągłe jednoliterowe, jest (doceniam dobrąwolę autora!) jednak doposażone^ w adres bibliograficzny (KIG, Kronika olsztyńska). Kto byłby w stanie bez tej podpowiedzi rozpoznać a vista cytaty z KIG w epilogu (zresztą grzecznie skursywione), z Kroniki..., ale też z Wjazdu na wielorybie? Na pewno nie ja; KIG czytałem (i to obszernie) gdzieś na progu liceum, zbyt dawno, aby zostało w pamięci. Niemniej ta rama referencyjna jest istotna (i b. pogłębiająca lekturę Żaboklickiego); zaleca się jej zbadanie.

* * *

Mało miejsca poświęcam tu samym wierszom Letniska, powiem może tyle, że mają niebagatelną siłę przyciągania (zwł. jak na swoją regularną i zwięzłą, małą objętość). Można obejrzeć niektóre w linkowanym minizestawie z [pisma] Kontent. Ksiażka jest chudzina (40 stron), wzdragam się przed ekstensywnym cytowaniem, no i – muszę dopowiedzieć – jest ona mocno i przemyślnie skonstruowana: należy konsumować w całości. (Warto.)

* * *

Ale jeden kawałek zacytuję; jest mi potrzebny do relacji z gry skojarzeń.

Najpierw jednak dodatkowa strona książki: między prologiem a dwudziestoma ośmioma kawałkami pojawia się [poniekąd ponownie] strona tytułowa, o treści poszerzonej:

Letnisko
(jak się patrzy)

Może nad‐/do‐pisuję, może nie (nie wiem), ale nie umiem się opędzić od natychmiastowego skojarzenia z wierszem Piotra Sommera (bodaj jedynym, który wywarł na mnie istotne wrażenie, za to dogłębnie mocne), Są dwie księżycy (pod linkiem cały z komentarzem; sprawdźcie końcówkę wiersza).

Nic też nie poradzę na to, że wersy z prologu:

[...] Próbuję
obstawić ile Barów pod sosnami

jest w całej Polsce jak to jest umierać
w płonącej skodzie [...]

natychmiast kojarzą mi się z wersem Justyny Bargielskiej (z „Anatomii łowcy” w Nudelmanie):

Owijam się wokół kibla jak skoda wokół drzewa.

(BTW, w obu przypadkach trudno zastępowalna jest marka auta, z dodatkowym echem.)

Pora na obszerniejszy cytat.

V
ciszej nad tą (na malwy)

obchód ręce za plecy ekonom samogon
ja się pytam i gryzę w język w rękę w serce
ostrożnie to są rzeczy dwuletnie ostrożnie
gdzie malwy ja się pytam były tutaj malwy

Od tego wiersza trudno mi odłączyć wiersz Dominika Bielickiego (mam go tutaj); są ze sobą odwrotnie‐i‐dziwnie splecione.

* * *

Ile jeszcze innych tropów drzemie w niepozornym, ale nadzwyczaj gęstym Letnisku ? Piszę tę blogonotę „na gorąco”, ale ta chuda książka warta jest kolejnych lektur.

W 2022 przytłaczającą większość czytających po polsku ominęła przytłaczająca większość wydanych [w tym roku] książek [w tym języku]; dotyczy to szczególnie tzw. poezji. Albo z drugiego krańca: te nieliczne jednostki, które zapoznały się z większością książek [poetyckich] z 2022 (zgarbieni odbiorcy gratisów, liczności nie większej niż palczastość sapiensa, członkowie żury konkursów poetyckich, zajadli kolekcjonerzy), są ułamkiem błędu statystycznego, a więc w zasadzie nie istnieją.

Mnie też ominęła przytłaczająca większość (jak co roku). W szczególności ominęło mnie Mountain View Marcina Czerkasowa (WBPiCAK Poznań 2022), które pojawia się teraz na liście nominowanych do nagrody gdyńskiej, a wcześniej, ku rozczarowaniu wydawcy, nie pojawiło się na liście nominowanych do nagrody Szymborskiej (wydawca był publicznie zdziwiony, „zdumienie przechodzi płynnie w zadumę” [1 marca 2023], a przecież selektywność samych lektur, o werdyktach nie wspominając, żurorskiego grona Szymborskiej jest powszechnie znana).

* * *

Jeśli teraz [trochę] nadrabiam to ominięcie, to nie z poczucia jakiegoś obowiązku, a raczej dla przyjemności. Zwłaszcza że obszerne omówienie poetyki [= metody] Czerkasowa, które dał Jakub Skurtys przy okazji poprzedniej książki (Przede wszystkim zniszczenia, 2014), mogłoby, po wymianie cytatów, spokojnie obsłużyć również Mountain View, choć, jak się zdaje, sam M.Cz. przeszedł pewną ewolucję, polegajacą na uznaniu samousprawiedliwień i autokomentarzy wplatanych w wiersze – za zbędne; mniej aparatu, więcej tworzywa. (Napisano też kilkanaście innych tekstów.)

* * *

Jednym z prawzorów relacji z podróży jest Opisanie świata Marco Polo. Otwieram w losowym miejscu [XLVI Tu opowiada się o górze soli]:

[...] gród zwany Tajkan [Afganistan]. Leży on w pięknej okolicy, od południa są tam góry bardzo wysokie, całe z soli [...] która jest najlepsza na świecie. [...] Gdy z tego miasta jedzie się dalej [...] podróżuje sie przez trzy dni krajem pięknym, dobrze zaludnionym, bogatym w owoce, zboże i winnice. Ludność czci Mahometa. Jest ona krwiożercza i zła. Oddają się stale pijaństwu [...] Są doskonałymi myśliwymi i łowią wiele zwierzyny.

Ostro kategoryzowane, nieprawdaż. A właściwie szufladowane według wzorca [ówczesnego] bedekera: zasoby naturalne, ludność – co wyznaje, jaka jest, czym się trudni. Ewentualne osobliwości. Relacja Marco Polo jest słabo uczestnicząca, nie ukrywa on swojej obecności, ale woli schemat obiektywizacji, kiepsko wszelako uzasadnionej (kraj bogaty, rolniczy, obfity w zwierza i wino [czy pije się tu go więcej niż w średniowiecznych Włoszech?], czemu zatem ludność jest krwiożercza i zła?).

Zgoła inaczej wygląda ponad pięćset lat późniejsza relacja Balzaca, warto poświęcić parędziesiąt minut i przeczytać w całości Podróż do Polski (z przodu opatrzoną wstępem Boya, z tyłu listami HB z Wierzchowni do Francji). Balzac uprawia tu radykalne naduczestniczenie, a jego egotyczna swada, brzuchata, kamieniczna, upajająca się własną ostrością, jest ciężka jak esprit Portosa; nawet nas nie dziwią przerysowane opisy Żydów (z Brodów czy Berdyczowa), bo wali po wszystkim, po czym może, na przykład:

[...] że wieczną pretensją Niemców jest, aby w niczem nie być podobnymi do Francuzów; że wściekają się, skoro im ktoś mówi o Francji; [...] że pozatem Niemcy to jest kraj najbardziej dziadowski, najbardziej pozbawiony wszystkiego w świecie; że jest sześćdziesiąt tysięcy Niemców w dzielnicy Saint‐Antoine w Paryżu, którzy tam żyją nie mogąc wyżyć w Niemczech; że od czasu jak Paryż istnieje, ani jedna Niemka nie przyjechała do Paryża w innym celu niż aby sprzedawać szczoteczki albo samą siebie, co można robić bez żadnej nauki.

* * *

Przywołuję dawne przykłady relacyj, bo wydaje mi się, że dobrze się czyta Mountain View jako odcinkowany opis podróży. Samo Mountain View jest nazwą kilkunastu miejscowości w USA (zwłaszcza tej w Dolinie Krzemowej), ale może być czytane jako „widok górski” czy nawet „widok z góry” (z innej, powiedzmy, perspektywy). Jeden z wierszy nosi tytuł Poetry, Tx, i rzeczywiście jest taka mieścina w Teksasie, ale, jak łatwo się przekonać, w wierszu nie chodzi o wycieczkę na amerykańskie zadupie, choć trochę tu się mówi o przemieszczaniu, a nawet jawnie występuje słowo „wycieczka” [nieco jednak, no właśnie, przemieszczona].

Poetry, Tx

Samoloty lądują według planu
spisanego na mokrej serwetce.
„Pieprzone sarkofagi”. To prawda,
że od pewnego czasu
żyjemy niemal zupełnie
pozbawieni wyobraźni. Silnik stanął.
Ktoś upuścił kluczyki na dno kanału, po którym
przesuwa się zdezorientowana wycieczka. W gruncie rzeczy
niewiele zostało tu „do zobaczenia”. Zatem
									w następnym ujęciu grzebiesz 
kijem w stercie globalnego złomu. Niezrozumiałe napisy odwożą 
mieszkańców w nieznane miejsca. Zasłony dymne w oknie z widokiem 
na placyk, po którym cień drzewa przesuwa się jak niedyskretna ręka, 
sięgająca po kolejne anorektyczne imperium. Kieliszki, klucze,

karty cyfrowych banków. A kiedy opowiedział jeszcze
o swoim najnowszym zainteresowaniu łodziami, mieliśmy go już 
w garści. To spojrzenie pełne wystudiowanego napięcia nie opłaci 
twoich rachunków, człowieku, nie otworzy już żadnych drzwi. Co 
za bęcwał finalizuje w ten sposób transakcje, kiedy każdej nocy 
budzi go niedźwiedź przebrany za barmana? Czasem
i bez tego jest wystarczająco dziwnie. Mówiłeś, że gdzie się 
zatrzymaliście? Powiedziałem — lepiej zapnij pasy.

Po czym więc odbywa się ta podróż? Nie po geografii (nazwy własne to oczywista ściema [vel alegoria]). Nie po czasie (płoży się tu nieostre, ogólne „teraz”). Nie po ludziach, ci występują zdawkowo, z jednej strony jako bezpodmiotowy zbiorowy nosiciel jakiejś nie‐/nad‐/obok‐świadomości, z drugiej jako epizodyczne sztafaże typów (jak ten chwytany w pułapkę amator łodzi powyżej), wreszcie jako sam pierwszoosobowy podmiot mówiący, który pojawia się niepewnie, na przykład gdzieś w puencie deklarując Uogólnioną Trudność [Poznawczo‐Opisową].

Gdybyśmy chcieli przypisać podróży ośrodek zjawisk czy procesów (np. społecznych; w nieostrym „teraz” są one wszystkie nad wspólnym mianownikiem kapitalizmu), też będziemy w kłopocie, bo, owszem, są tu „klucze, karty cyfrowych banków”, „transakcje” – w innych wierszach „zysk”, „dywidendy”, „raporty i memoranda”, a nawet „wchodzenie w zaawansowaną technologicznie rzeczywistość spóźnionego społeczeństwa”, ale te leksykalne sygnały lokują się na przeciwległym biegunie do zabójczo precyzyjnych opisów np. z Bailoutu Tomasza Bąka: są u Czerkasowa jakby wyzuwane z realności poprzez zanurzenie ich w językowe („wrażeniowe”) obszary nieoczekiwanych proweniencji.

Technologiczna rzeczywistość późnego [naznaczonego kapitałocenem] społeczeństwa... Nie, wróć, spóźnionego społeczeństwa. Transakcja [wyżej] tak, ktoś myśli o jej finalizacji, ale, bęcwał jeden, źle się do tego zabiera, bo przecież „każdej nocy / budzi go niedźwiedź przebrany za barmana”.

Nie mnożąc dalszych przykładów, przejdę do własnej metafory odbioru wierszy M.Cz. Otóż wydaje mi się, że ta odcinkowana podróż odbywa się po terytoriach pól siłowych, czyli wieloaspektowych zagęszczeń znaczenia, mających zdolność oddziaływania na losy (pojedyncze i zbiorowe) i na pryzmatowanie tych oddziaływań w ludzkiej (pojedynczej i zbiorowej) percepcji („naszych czasów”, wypada dodać). Czerkasow dokonuje swoistej unifikacji: realne (losy) i percepowane (sympleksy wrażeń/doświadczań) stają się jednym. „Transakcja” i „barman przebrany za niedźwiedzia” okazują się z tej samej rodziny kwarków; mają swoje odrębne „spin”, „powab”, „dziwność” itd., ale to równoprawne składowe świata.

Pole siłowe zdolne jest do wywoływania naprężeń (w ośrodkach niesztywnych można dodać turbulencje etc.) i może skutkować przemieszczeniem. Można też ująć tę odbiorczą metaforę w terminy bardziej tradycyjne i patrzeć na wspomniane „zgęstki znaczenia” jak na wizualizacje złożonych, wieloczynnikowych konceptów albo jak na konceptualizacje nakładających się na siebie obrazów („wrażeń”).

* * *

Czerkasow czasem sięga po [parodię?] jakby Marco Polowe[go] szufladowanie[-a], natychmiast wywracając je na nice:

Dom pełen kart

„Rzeźba terenu jest tu czasem do rzeczy,
choć jak wskazuje jej status, oderwany od świata

niczym kawał mięsa nad poszarpaną równiną, 
równie dobrze może oznaczać żart, jak i tę część

wypchniętą zawsze za horyzont: bezkresny ekran 
wypełniony igliwiem”. Mówiąc to,

chichoczące wzgórze koloryzuje dalej 
jak szalone, a cała okolica trwa w najlepsze

jedynie na szkolnych rycinach, kiedy niedźwiedzie 
szczają w mroku i niemal zawsze trafiają do rzeki.

Gdy idzie o ciężkobrzuchate, prowadzące do nieempirycznych uogólnień, kategorie stereotypogenne à la Balzac, w wierszach M.Cz. odbywa się robota przeciwna: destabilizacji utartych/obiegowych znaczeń. (Polecam taki klucz obserwacji, gdyby ktoś sięgnął po więcej wierszy Czerkasowa.)

* * *

Wizualną metaforą mojej metafory odbiorczej (czyli metametaforą) mogłyby być kompozycje unistyczne; na użytek niniejszej prezentacji wystarczy sam Strzemiński [zob.]. Oleje [np. Powidok słońca. Kobieta w oknie, 1948] jak ulał obrazują „złożony system / niedomówień, infiltrowany przez nieznaną / architekturę” (cyt. z wiersza M.Cz. Jakiś napis); odrębność pól [„siłowych”] i ich wzajemne relacje, napięcia i przylegania. Linearne rysunki unistyczne przedstawiają meandrujące trajektorie, na całym swoim przebiegu jednak jednorodne: jak narracja wierszy Czerkasowa [vel „strzałka czasu”^], której jakby obojętne jest przez jakie terytoria realności/wrażeń przebiega: zachowuje tożsamość.

Stąd też tytuł blogonoty.

* * *

Jak już mówiłem, piszę niniejszą blogonoć dla przyjemności; niemałą jej częścią jest śledzenie wędrujących motywów–znaków.

Niech to będą: niedźwiedź, sikanie, woda (rzeka, śnieg). Dyscypliny dodatkowe: pewien kolor, winda.

Niedźwiedzia już spotkaliśmy:

każdej nocy 
budzi go niedźwiedź przebrany za barmana
Poetry, Tx
jedynie na szkolnych rycinach, kiedy niedźwiedzie 
szczają w mroku i niemal zawsze trafiają do rzeki
Dom pełen kart

Zaraz też pojawia się drugi motyw, sikanie.

Dzień, w którym chciałem wysikać swoje inicjały 
na śniegu, był ostatnim dniem lata, początkiem 
astrologicznego długu. W sumie nic dziwnego, 
że nigdzie nie znalazłem śniegu.
Śnieg

(W tym wierszu, rozpoczętym od nieudanej proby indywidualnego oznaczenia terenu, dalej [tymczasem] pojawia się „życie codzienne” w „centralnej części kontynentu”, kulminujące w takim obrazie:

[...] a w głębi ulicy,
na oczach znudzonego tłumu, protestowali stróże prawa
poprzebierani za duchy: „Parę litrów benzyny później
wzrokiem rozgarniali już ściany i układali swoje puzzle
w ogromnych płomieniach". Wreszcie na koniec
spadło również trochę różowego śniegu. Cała różnica.

...kolor różowy zestawiany tu jest ze wcześniejszym niebieskim [wrócimy do niego] i pobrzmiewa złowróżbnie: coś między akcją gaśniczą a tłumieniem zamieszek. Mnie automatycznie przypominają się kobiece głównie protesty po wyroku pseudotrybunału; tajniacy w tłumie itd.)

Niedźwiedzie szczają, trafiając w mroku do rzeki, a gdzie indziej podmiot mówiący zeznaje:

Pisałem sztuki o lotach w kosmos, powieści
o nazistach eksplorujących ponure sekrety, a także
rymowane kryminały dla dzieci. Wszystko na nic.
Każda kariera najwyraźniej wlecze nas w końcu za jaja
w stronę oceanu, gdzie grają naprawdę duże ryby, a na brzegu
czeka tablica z napisem: „Nie trafiłbyś w wodę,
nawet gdybyś wypadł z łodzi”. [...]
Wstrzasające

Porażka, do tego – prekonfigurowana, gra z ustawionym z góry wynikiem. Sikanie do wody/rzeki jako znak poświadczonego uczestnictwa w kulturze/Znaczeniu. Jedynie „na szkolnych rycinach” jeszcze figury poświadczone (niedźwiedzie), mające licencję na dostarczycieli ekscesu [„barman przebrany za niedźwiedzia”], zaiste, postacie z matecznika.

Porozrzucane po różnych wierszach fragmenty trajektorii ostatecznie składają się w pewną znaczącą całość.

* * *

Znaki nie poskrywane za ekstensywnym szyfrowaniem. Proste, regularne, niby‐sprawozdawcze zdania.

[...] a jednak pozostawia nam w spadku Czerkasow jakiś rodzaj zdziwienia, grozy czy niesamowitości (unheimlich), stricte poetycki naddatek, który wymyka się logice akumulacji [Skurtys, link wyżej]

* * *

Na zasadzie aneksu: kolor niebieski.

„Więc kiedy dotarłem na miejsce,
okazało się, że ów słynny budynek przemalowano
na jeden z tych kolorów, które widzi się we śnie,
lecz później zupełnie ich nie pamięta”. Zapomniałem
dodać, że te zdania nie należą do nikogo. Ale zdaje się,
że był niebieski, ten konkretny budynek,
który widzieliśmy niemal całe życie.
Śnieg

Różowy – kobiecy [łagodzona krwawość], niebieski – męski, kolor policji i [cholernych, urajanych] katedr.

* * *

Na zasadzie aneksu: winda.

jak ktoś, kto obudził się po niewłaściwej stronie miasta,
powiedzmy otwarcie, że w tym budynku
winda jeździ wyłącznie w poprzek, a każda kariera, no cóż,
zawsze już będzie wisieć na włosku.
Wstrząsające

Nominalnie winda jest wehikułem zdolnym do przekraczania granicy sufitów (w tym: szklanych, a nawet, poniekąd szyderczo się uśmiewam, niebieskich). No ale dziś społeczeństwo jest spóźnione.

Winda nie jest (na przestrzeni pierwszych 9 wierszy z Mountain View) motywem wędrującym, ale mam z nią skojarzenie prywatne.

W 2009 w rozbiegu do obnocenia Związku Żydowskich Policjantów Chabona, cytowałem Chandlera (z Wysokich okien, w przekł. Wacława Niepokólczyckiego):

Były tu dwie okratowane windy, ale tylko jedna, jak się zdaje, czynna, a i to niezbyt przeciążona. Wewnątrz, na drewnianym stołku, wymoszczonym workiem, siedział staruszek o zapadłych policzkach i wodnistych oczach. Wyglądał, jakby się stąd nie ruszał od Wojny Domowej, z której w dodatku wyszedł dość poturbowany. Wchodząc do windy powiedziałem: „Ósme”, a on pomocował się z drzwiami, rączką dźwigni wprowadził klatkę w ruch i powlekliśmy się chwiejnie w górę. Staruszek dyszał ciężko, jakby dźwigał tę windę na własnym grzbiecie.

Obraz ten skłonił mnie do zakończenia rozbiegu zdaniem następującym:

I takim powolnym zygzakiem, jak winda, która w swojej posuwisto‐zwrotnej służbie uznała, że większą przyjemność sprawi budynkowi, próbując lekko bocznej korekty ruchu, docieram wreszcie do właściwego tematu.

Były to czasy tuż przed spóźnieniem.

z książek wydawnictwa Convivo.

Ewy Frączek (autorki paru wcześniej wydanych ksiażek wierszowych) Jedyna taka rzeczywistość (2023) składa się sprytnie z dwóch części: „rzeczywistość” i „jedyna”, obie są o tym samym (podmiot mówiąca kontra świat), z tym że w części pierwszej więcej świata, w części drugiej więcej podmioty (jedynej takiej: to przywilej mowy w pierwszej osobie).

Podmiot mówiąca ma w głowie mnóstwo wiedzy (historycznych syntez, antropologicznych skojarzeń, religioznawczych szlagwortów, dyskurowych dominant i tonik, gazetowych nagłówków, i tych skrzepłych, i tych jednorazowych, etc.), a „świat” (na szczęście?) nie oddziaływa bezpośrednio na p.m., bo przepuszcza ona jego agresywne „strumienie formatujące” przez filtr (postrzępionej) owej wiedzy, pociętej na skrawki i lepionej w jeszcze nie całkiem zhomogenizowane, puchate, ochronne pre‐papier‐mâché. Mowa podmiotu m. jest szybka, rozwiązła^, niemal gorączkowa.

Czasownikiem, który oddawałby sens stosowanych cięć i sklejeń, byłoby zajączkować – w nim spotykają się żywioł pomieszania (poza utartą normę) i migotliwe, nagłe oświetlenia: March Hare z lusterkiem. W części pierwszej Ewa Frączek powołuje nadto swojego socjusza: to „rabi watson z domu cycero”, który jest zestrzeleniem linij rzymsko‐judeo‐anglikańskich^ w jedno; taki Watson, który nie zadaje [naiwnych] pytań S.H., tylko sam robi elementarne; na miarę czasów jest bardziej psycho‐coachem (niekiedy jego potencjalnym klientem) niż nadkozetkowym psychoanalitykiem. W części drugiej znika, ta część bliżej konkretu życia (codziennego i niecodziennego), wiersz poniżej otwiera właśnie ją.

wędrówka ciał

sturęka słonica na macie była jak obietnica
wschodów i zachodów wszystkich
możliwych wszechświatów,
księżyców w pełni, kolorowych planet.

tak właśnie głos instruktorki kazał mi czuć
palce u nogi, wdzięczność do obu nadgarstków.

i wtedy z mocą wskazówki
sylwestra na time square
zaczęła się reinkarnacja.

*

o cholerny zachodzie, dowcipnisiu z greckiego
klasztoru, co przeniosłeś mi ciało w feudalizm
i budziłam się chłopem stulecie po stuleciu, chłopem,
co doczekał się córki akurat wtedy,
gdy przyszli bolszewicy.

a potem żonglowałeś mi jaźnią
wtopioną we wszystkie tkanki jak
pejcze w plecy żarliwych pokutników
i tańczyłam po epokach, wracałam spocona
do ogólniaka, budziłam się feministką z różowym
różańcem macicy, budziłam się zmęczonym
zelenskim, którego tam wcale nie lubią,
choć polskie memy mają inną rację.
a gdy krzyczałam o trochę buddy, trochę
mleka roślinnego, trochę czystej nirwany,
odrzekłeś tubalnie, ze szkiełkiem i okiem
w trójkącie, że czeka na mnie jedynie
chill out przerwy-tetmajera,
chrystus na krzyżu
i muzyka klasyczna.

Jedyna taka rzeczywistość ma własną dykcję, postrzępiony idiom i zamaszysty gest; dobrze wiedzieć, że jest taki punkt w trójwymiarowej przestrzeni DIG.

* * *

Grzegorza Wróblewskiego Niebo i jointy (2023) – w tej książce najciekawszym (dla mnie) jest posłowie (Dawid Kujawa): dopatrza się w wierszach G.W. rzeczy, których sam bym nie znalazł.

« older entries