struchlałam w troskach pani domu

Matylda z Windisch‐Graetzów Pawłowa Sapieżyna (1873–1968) pochodziła z arystokracji austriacko‐węgierskiej, wydana w 1892 za Pawła Sapiehę wmężyła się w polskość (tę z nieusuwalnym odcieniem k.u.k. Galicji), zaraz po ślubie weflancowana w Siedliska [majątek Sapiehów, „ludność polsko‐ruska, bardzo prymitywna, ale poczciwa i spokojna”; dziś wieś na granicy polsko‐ukraińskiej], weszła też w polszczyznę; z domownikami, dziećmi, służbą itd. rozmawiała po polsku, od nich się uczyła.

Możecie sobie wystawić, jak byłam oszołomiona tym wszystkim, niełatwo mi jeszcze było z językiem polskim, co potęgowało moją zwykłą nieśmiałość, miłe uśmieszki i moja młodość musiały wynadgrodzić te braki.

Powyższy fragent pochodzi ze wspomnień M. z W.-G.P.S., My i nasze Siedliska, pisanych [zwraca się tu bezpośrednio do dzieci i wnucząt] po drugiej światowej na podstawie listów, zapisków etc.; miała już wtedy ponad sześćdziesięcioletni staż w języku. Obszerne tomiszcze (800+ stron słusznego formatu) wydało w 2003 WL, przypisami opatrzyła je Maria Osterwa‐Czekajowa, wnuczka, opracowanie tekstu jest autorstwa Marii Rydlowej, na IV okładki „blurby” profesorów [głównie UJ] przepleciono osobistymi wyznaniami Czartoryskiej i Zamoyskiego, wiecie zatem, jakiego typu to relikt [jedno słowo: Kraków].

Mniej mnie obchodzi światobraz M.S., choć sam w sobie ciekawy, za to język w tym tomie – bardzo. W nocie edytorskiej M. Rydlowa skrupulatnie wylicza zabiegi normalizacyjno‐modernizacyjne, którym poddano tekst, zastrzega jednak, że:

Starano się zachować możliwie autentyczny język wspomnień, zwłaszcza słownictwo, starsze formy gramatyczne, wyrazy i zwroty obce, częściowo spolszczone, zapis charakterystyczny dla danej warstwy społecznej i epoki [...].

...i na całe szczęście [wdzięczniśmy edytorce i wydawnictwu!], bo w ten sposób ocalono jeden z dokumentów babelizacji minionej wielokulturowej Polski. Polszczyzna jest tu niemal współczesna, nie stawia czytelnikowi żadnych przeszkód, a jednak zachowuje [co najmniej] dwojaką swoistość. Więc, po pierwsze, dziwność niektórych zwrotów, naruszających np. związki rządu czy zgody nakazane dzisiejszą normą.

W lipcu tegoż roku odwiedził nas w Siedliskach późniejszy mój szwagier Edgar Henckel von Donnersmarck, równocześnie bawili w Siedliskach moja Matka i siostra, dla której się pragnęło zbliżenia do Edgara, który już od kilku lat o jej rękę się starał. Był także u nas ks. Bratkowski, taki wierny przyjaciel. Sprawa Karli i Edgara zupełnie nie postępowała, nawet na dłuższym spacerze w bukowym lesie odmówiła go. Jakie więc było moje zdziwienie, gdy kilka dni później dowiedziałam się, że się zaręczyła!

Choćby wyżej, siostra Karla nie przyjmuje oświadczyn, co M.S. kwituje krótko: odmówiła go, dobitny dowód, że sprawa nie postępowała. Albo niżej zwrot sławnie wybredny (w znaczeniu „znany z wybredności”); wspomnienia M.S. to istna kopalnia takiej nieco przesuniętej polszczyzny.

Do noty edytorskiej dołączony przypis stwierdza, że wnuczka Matyldy (w chwili śmierci M.S. dwudziestoczterolatka) nie zauważała w mówionej polszczyźnie babki żadnych błędów, co może wszakże świadczyć o [dziedziczonym] przesunięciu polszczyzny samej wnuczki. Rydlowa sugeruje, że dopiero w pisaniu M.S. ujawniały się kalki z języków obcych (zwł. niemieckiego i francuskiego); we wspomnieniach frazy w tych językach często pojawiają się verbatim. Ale gdzie indziej edytorka odnotowuje obecność w języku M.S. naleciałości z Podola/Roztocza [dawnych] i inne odstępstwa [od współczesnej nienegocjowalnej polszczyzny].

Przyjmowaliśmy czasem gości w naszych apartamentach, poza ścisłą rodziną bywał często mój kuzyn, młody Erni Windisch-Graetz, który służył w artylerii (zmarł w Ajaccio w roku 1896); raz był na śniadaniu Józef Potocki, struchlałam w troskach pani domu, bo on był sławnie wybredny! Bywała także Wanda Badenianka z Miss Dickinson, która sporządzała z nami potrawę indyjską z curry i ryżem.

Druga składowa swoistości języka M.S. to postać zdania, zdanie jest tu całością, powiedzmy, epicką, chce zawrzeć w sobie całość anegdoty, myśli, obrazu mentalnego wraz z niezbędnymi, zdaniem autorki, rozwidleniami, konstrukcja zdań nie stosuje się do reguł opowiadania [o czymś] wedle „logiki składni”, zdania są więc pękate, kończą się dopiero wtedy, gdy obraz jest domknięty, a zdania podrzędne często poprzestają na związku „sąsiedztwa”, nie szafuje się tutaj spójnikami dopowiadającymi zależności kauzalne.

Mój mąż często powtarzał, że lud nasz na tym ustroniu leśnym był lepszy i szczęśliwszy, póki dworu z służbą i wszystkim, co za tym idzie, nie było, i także z innych tzw. dobrodziejstw cywilizacji nie korzystał. Muszę powiedzieć, że istotnie ta służba, ten rodzaj „klanu”, który ona wraz z rodzinami swymi tworzy, nie ma dobrego wpływu, jest to warstwa pośrednia między dworem i wieśniakami i ponieważ mają swoje wady, jak plotkarstwo, zazdrość, posądzenia itd., działa często demoralizująco, jak każda półinteligencja!

Co ciekawe, takie zdanie „kompartmentowe”, rzadko we współczesnym języku literackim spotykane [m.in. dzięki kompulsywnym staraniam biurokrato językowego], czasem się jednak zdarza; por. np. zdanie Berezy, o którym pisałem:

W swoim zdanio‐akapicie Bereza osiąga jedność składni i semantyki, u Berezy zdanie jest całostką myśli, a myśl musi dotoczyć się do końca, zanim zażąda kropki‐konkluzji.

Przypomina mi się także moja młodość, gdy nadmieniam, że nasze dzieci były tak zamknięte w sobie i trudne do wyrażania swoich uczuć. Ta osobliwość mnie również charakteryzowała i mój Ojciec ją zwalczał, jak mógł, naturalnie, że to na razie nie na wiele się przydało, ale później zrozumiałam szkodliwość takiego usposobienia i sama starałam się je zmienić, czyni nas ono nieużytecznymi w życiu rodzinnym zwłaszcza, gdzie tyle zależy na serdeczności, na wzajemnym zaufaniu, łatwości wchodzenia w usposobienia, pragnienia, uczucia otoczenia i zyskanie ich zaufania!

* * *

Wystarczy pobieżnie przejrzeć spisy treści branżowo‐specjalistycznego pisma Sztuka Edycjii. Studia Tekstologiczne i Edytorskie, by stwierdzić, że ścierają się tam różne szkoły, między innymi w bardzo mnie interesującej kwestii czy/jak modernizować‐normalizować dawne teksty. Zacytuję fragment rozmowy:

Modernizować? Wydaje mi się, że wielu rzeczy, które my chcemy uwspółcześniać na siłę, modernizować nie trzeba. Każdy czytelnik polski, średnio inteligentny, jakoś tam wykształcony, powiedzmy, po maturze, potrafi zrozumieć archaizmy typu „zawżdy”, „jeno”. One są zrozumiałe. Nie trzeba ich modernizować i mówić „zawżdy to znaczy zawsze”. Wystarczy może komentować. To znaczy napisać: „kobieta była prawie cnotliwa” i dodać w przypisie: „prawie, to znaczy prawdziwie”. Jeżeli gdzieś na przykład są końcówki typu „-emi” zamiast „-ymi”,
„-imi”, na przykład „zielonemi listeczkami” – czy to modernizować? Czy to przeszkadza komukolwiek w zrozumieniu tekstu? Nikomu. Ale ta modernizacja na siłę obejmuje także takie rzeczy, które są zrozumiałe, ale dają pewną aurę dawnej polszczyzny. A niechby ona była! Dlaczego nie?

„Aura dawnej polszczyzny”, przebogatej, rozchełstanej niekiedy, zarazem często oszczędnej, zwięzłej, błyskawicznej! To tracimy wskutek [pardon my French] na chuj komu potrzebnej „modernizacji na siłę”! Czytelnik współczesny, zwł. młodszy, nie ma gdzie opatrzyć się z dawną mową czy dawniejszą pisownią; gdy z rzadka spotka w piśmie „zielonemi listeczkami” czy coś podobnego, kwiczy rozzłoszczony i zgłasza, że błąd. Boją się tego biurojęzy, więc wygładzają, czyszczą, zacierają ślady, wskutek czego jeszcze rzadziej bogactwo dawniejszej mowy ma się gdzie pojawić.

Modernizację taką wspierają instytucje normatywne, choćby RJP, likwidujące wariantywność w języku. Przy czym nie chodzi tylko o kwestie dydaktyczno‐estetyczne; język spłaszczają nam również funkcjonalnie; komu posłużyło zatarcie różnicy między liczbą pojedynczą a mnogą („tej religii” vs. „wiele religij”) albo zlikwidowanie oddającej znaczenie pisowni „nie” z imiesłowami („nieskończona przestrzeń” vs. „nie skończona rozmowa”), Wściekam się, gdy proza z przedwczoraj poddawana jest w nowych wydaniach liftingowi zacierającemu lepszy, funkcjonalnie pełniejszy język oryginalnych wydań; wybaczcie, to moje ceterum censeo. (Może posłużyło uczniom i trochę ich nauczycielom, jaki to powód, by rezygnować z tylu skarbów?!)

* * *

Mottem do tej części blogonoty mogłoby być zdanie cytowane w Aneksie blogonoty poprzedniej, o tłumaczeniach:

Ojciec przegrał mnie do Bestii w karty.

Ten zaśniedziały zwrot [„przegrać do”] pojawia się wśród innych, fundujących rozpiętość stylistyczną tłumaczenia opowiadań Angeli Carter, jako właśnie „skarb z przeszłości”.

Więc temat stylizacji [użytej] w przekładzie.

Wytykałem na blogu stylizacje kompletnie nietrafne, jak XIX‐wieczni Amerykanie u Saundersa, perlący się obficie (całkiem od czapy) jak Szczęsny Potocki, albo Murzyn‐wykidajło w knajpie dla kolorowych w Los Angeles w 1940, który znienacka gada chłopem z Reymonta, w zaiste żałosnym „przekładzie” Chandlera.

Ale są też przykłady stylizacyj mistrzowskich, działających krecio, pod powierzchnią. Językową obcość [bawarsko‐alzackiej angielszczyzny] tłumacz, Tomasz Gałązka, oddaje dziwnością na poziomie składni, trochę właśnie w duchu polszczyzny Matyldy Sapieżyny; jest to tak zrobione, że aż ciarki przechodzą! A subtelne relacje językowe w dialogach białego [kapitana Kidda] z co prawda [już] wolnym, ale nadal czarnym [Brittem Johnsonem], odwzorowuje bez jakiegokolwiek sięgania do archaicznej leksykalnej „sztampy” [bo nadużywanej przez tylu złych tłumaczów] powiedzmy gwarowo‐reymontowskiej, jednak bezbłędnie, w jakimś sensie „podprogowo”, niemniej – jakże skutecznie [zob.].

I teraz moje [retoryczne] pytanie: do jakich zasobów językowych ma się [edukacyjnie] odwołać narybek przekładowczy, by w ogóle pomyśleć o stylizacji „przez przesuniętą polszczyznę”, która – jak się okazuje – jest matrycą środków potencjalnie potężnych, jeśli cała armia ludzi [i instytucyj] niweluje bogactwo języka polskiego, ugładzając je praktyką normalizacyjno‐modernizującą w polszczyznę nijaką, nudnawą, wszędzie podobną itd.?

  1. nameste’s avatar

    A tu przykład (Krzysztof Bartnicki, Myśliwice, Myśiiwice s. 13) obfitego, twórczego czerpania ze „skarbów [dawniejszej] polszczyzny” i przesuwania języka:

    [...] bo wsamprzód żal się Moszwie należał, że taka obsesja się wokół niej roztoczyła.

    A zaczęła się ona, jak od Topola zajechała handlera, co obwoziła gadane po całej wsi, a w Moszwę padło jakoś dobitniej, a nawet nie tyle gadane, co zdjęcia pokazywane na podparcie słów, patrzcie, oto jest roztocz: groźne, niesłychane zjawisko, jakie straszne, stadami szarozielone, czułki, nóżki zbrojne, idą na wojnę, o, będzie łachotek, czepy surowe, żwacze zbiorowe, na które jak świat szeroki jeden naukowo dowodny ratunek to odkurzacz, on to unikalne wasze paceum, a w cenie także unikalnej. Choć Moszwa odkurzacza nie kupiły, z wizją roztoczy rozstać się nie mogły, jak pod klątwą handlery, co odkurzacza nie sprzedała i larmo gadała. Moszwa dum‐dum w piersi, że by kupiła, na pewno by kupiła, ale jak, ale jak, jak nie ma za co, zwłaszcza że cena unikalna to taka cena, że trzeba jej unikać. Za tyle to można łóżka dla całej chałupy mieć i jeszcze na jakie pościele by starczyło.

    Ale nie tylko dawnej. Niemal dosłownym echem odzywa się wierszowana kartka z maszyny wróżącej [Bajka o królu Murdasie St. Lema]:

    Pociotek przez płotek, wujny, stryjny rojne
    Idą już na wojnę, oj, będzie łoskotek

    Ale nie tylko, bo i niegdysiejsza [absurdalna] dyskusja językoznawcza, że przymiotnik „unikalny” jest be i w zamian tylko „unikatowy” jest legit. I trudno przebić moc zarzekającego się walenia w piersi, które tu rozbryzgową kulą dum‐dum [bum!].

  2. hellk’s avatar

    Zawsze mi się wydawało że rosyjskie pisarstwo (czytałem tylko polskie przekłady, ale również aktualną popkulturę, w tym sporo zupełnego chłamu) ma coś, czego nie ma teraźniejsza polszczyzna – i to może być właśnie to.

  3. nameste’s avatar

    hellk:

    rosyjskie pisarstwo

    Nie umiałbym ani potwierdzić, ani zaprzeczyć.

reply

Your email address will not be published. Required fields are marked *