fascykuł

autorka

Paulette Jiles ma ponad 75 lat, mieszka nieopodal Utopii (tak) w najpółnocniejszej zachodniej części południowego Teksasu. Dwadzieścia parę lat pracowała w Toronto, gdzie nauczyła się języka odżibwe, wyszła za teksańczyka w 1991, osiedli w San Antonio, potem się rozwiedli (2003), Jim został w ich domu (zmarł dwa lata temu), ją ruszyło. W Kanadzie zebrała parę nagród za poezje i prozatorski debiut, lata potem nadal znana i nagradzana w Kanadzie; w 2016 nominowana (wśród trzech innych) do usańskiej National Book Award for Fiction za News of the World [Nowiny ze świata]; wygrała wtedy Kolej podziemna [The Underground Railroad] Colsona Whiteheada. To mocne rekomendacje.

Do niedawna jeździła konno, śpiewa w chórze [pastor Chuck nieźle daje na mandolinie], ale raczej bluegrass (lub Irish folk), a nie hymny; nie ma telewizora, prowadzi bloga (łatwo znaleźć), podaje tam nowiny (konie, koty, przyjaciółki, podróże, spotkania autorskie, z rzadka najprościej wyłożone refleksje dot. jej własnego pisania), odnotowuje ważne (dla niej) wydarzenia historyczne (typu D‑day 1944, konstytucja Meksyku 1824 itd.). Czyta SF, zostawia notki o książkach, dużo SF. I o filmach (SF).

Pisze bez cienia pretensjonalności.

W pewnym miejscu (po długiej podróży, w tym chyba konnej) zwierza się:

It was a great trip even if I was tired and not talkative. Worn out with talking in Florida. Do we live on talk? You wonder. I could go without talking for weeks on end.

Jakoś wcale mnie to nie dziwi, przeciwnie: spodziewałem się tego.

książka

Nowiny ze świata już odwiedzałem (pod pretekstem fragmentu zamieszczonego w „Czasie Kultury”), zostawiłem gdzie indziej w sieci krótką notkę:

Mocna proza, współczesna w swej lakonicznej formie, ale leksykalnie rozmaitościami sięgająca w materię epoki. Czyli wiek XIX; miejsce: western, czas: western, realia: gęste, historyczne. (Coś nam zrobili, czasy równoległe do Nad Niemnem postrzegamy nie jako historię, lecz umitycznione Gdzie Indziej; już całe pokolenia zholyłudzione, ale tu, u Paulette Jiles, piach mitu szorstkim pędzlem odmiatany, choć czytelnik musi się przyłożyć. Co czyni coraz chętniej: to taki przejrzysty [ulga!] Flanagan, a język pracuje jak maszynka do chłostania rutyny.) [...] Ależ to się czyta!

I zamieściłem nikły fragmencik (konkurencyjny^), żeby pokazać w działaniu ową „maszynkę do chłostania rutyny”. Oto mówią Wilhelm i Anna Leonbergerowie, swoją alzacko‐bawarską angielszczyzną:

Z wybitym mózgiem ich znaleźliśmy, powiedział Wilhelm. Mojego brata i jego żonę. Dzikusy im mózgi wybili, a potem trawy napchali. W czaszki. Jak gniazdo kurze.

Rozumiem, odrzekł kapitan. Kawa mu stygła. Z pewną determinacją upił łyk.

Jej matkę oni pogwałcili.

Straszne, powiedział kapitan.

Potem na kawałki zabili.

Trudno tego słuchać. Pokręcił głową. W żołądku pojawiło się nagle zarzewie niepokoju.

Anna była szczupła, o wyraźnych i precyzyjnych ruchach. Miała ciemne włosy, gładką oliwkową karnację i czarne oczy Bawarki. [...]

Małą siostrę zabili poprzez gardła przecięcie, oznajmiła. Za nogę na wielkim drzewie nad Sabinal ją powiesili, tam gdzie jest skład. Anna zacisnęła obie pięści. Żadne pościganie ich nie dogoni. Mężczyźni wszyscy gnali. Konie w pościgu na śmierć zajeździli.

Wracam teraz do tej ksiażki z dwóch powodów. Po pierwsze, to ta sama epoka, co w świeżo hajpionym Lincolnie w Bardo Saundersa. A jak inaczej pokazana (stematyzowana czy raczej: tematyzująca). O ile Saunders jest człowiekiem biblioteki (nożyczek, wypisków, zmyśleń) – to nie zarzut, raczej wskazanie różnicy – o tyle Paulette Jiles jest człowiekiem, hm, prerii, przestrzeni, milczenia, akcji. Co znaczy też, że zapisana w Notatkach opowieść manifestuje się jakby na kształt góry lodowej: pod widoczną od razu warstwą tekstu jest druga, rozleglejsza, ukryta, a przynajmniej nie oferowana ostentacyjnie, jawnie. Mieszka w szczegółach, niedopowiedzeniach, użytym trybie językowym. Chciałbym się upomnieć (w dniach głośnej – zapewne zasłużenie – polskiej recepcji Saundersa) o ten drugi rodzaj pisania.

Zwłaszcza że – po wtóre – Saundersa przekładowca na polski skrzywdził, sobiepańsko, a panią Jiles jej tłumacz, Tomasz Gałązka, oddał prześwietnie. A zatem

tłumacz

a właściwie jego praca. Jest tak. Proza Notatek jest zwodniczo prosta, ale czuła na każdy szczegół. Jest na wskroś współczesna; choć rzecz dzieje się w 1870, nikt – ani autorka, ani tłumacz – nie ulega pokusie (ba, wątpię, by się jakakolwiek pokusa pojawiała) archaizacji. Nie spotkamy tu postaci Czarnego, który znienacka powie dyć.

Niemniej, to świat pod wieloma aspektami nam, współczesnym, równie obcy, co świat Nad Niemnem. Jak tłumacz oznacza ten dystans? Na przykład tak. Kapitan Kidd, starzec, żyje z „odczytów”, polegających – dość dosłownie – na odczytywaniu fragmentów z gazet (oto „nowiny ze świata”), których zapas, jakoś tam aktualizowany, jest Kidda narzędziem pracy. W oryginale mamy:

[...] He [Kidd] was always impatient to get readings over with now.

The Captain folded the papers, put them in his portfolio.

Szerszy kontekst z przekładu:

Kapitan skinął lekko i zakończył odczyt artykułem z „Philadelphia Inquirera” na temat brytyjskiego fizyka Jamesa Maxwella i jego hipotez dotyczących zakłóceń elektromagnetycznych w eterze, fal o długości większej niż promieniowanie podczerwone. Chodziło o to, żeby znudzić ludzi, wyciszyć ich i sprawić, żeby nie mogli się już doczekać wyjścia – wyjścia bez awantur. Kapitan nie miał już cierpliwości do kłopotów i cudzych emocji. Własne życie wydawało mu się wodniste i kwaśnawe, nieco nadpsute, ale ten stan ducha ogarnął go całkiem niedawno. Wsączało się weń powolne otępienie, niczym ulatniający się skądś czad, kapitan zaś nie miał pomysłu, jak sobie z tym poradzić, poza szukaniem ciszy i samotności. Ostatnio za każdym razem nie mógł się już doczekać zakończenia odczytu.

Złożył gazety i zapakował je do fascykułu.

W oryginale mamy neutralne (jak mniemam) portfolio, termin całkiem współczesny; dałoby się go przełożyć na neutralną – powiedzmy – „tekę”. Co robi tłumacz? Jakimś cudem wygrzebuje z zakamarków lamusa polszczyzny fascykuł (zreszta nie wiem, może gdzieś w ukryciu pracują kasty zacnych gryzipiórów, co mają to słowo w użyciu na co dzień^), powtarzam: fascykuł. Tym jednym słowem przybija akcję (postać kapitana etc. etc.) do epoki.

Tak jak przybił do polszczyzny calą dziwność bawarsko‐alzackiego języka angielskiego we fragmencie cytowanym wyżej. I to tak, że nie idzie zapomnieć.

Ale jeśli zwroty typu „matkę oni pogwałcili”, „na kawałki zabili” w każdej wrażliwej językowo istocie wywołają ciarki i zapadną we wdzięczną, zjeżoną pamięć, to praca wykonana nad fascykułem pozostaje w cieniu. A to ona i jej podobne prace budują jakość przekładu. Bez najtańszych z tanich chwytow, stylizacji, łże‐archaizacji itd. Wiemy z kontekstu, bez encyklopedii i przypisu[*], co może znaczyć to słowo, ale jest to (potrzebny, przydatny) mikrowstrząs leksykalny, gwóźdź, nakierowanie.

Inny przykład. Ważną na początku powieści postacią jest Britt Johnson, wolny czarny, wespół z dwoma innymi prowadzący biznes „przewozy tam i z powrotem”; „człowiek mroku, chytry, silny i szybki niczym lelek na łowach o północy”. Szanują się wzajemnie z kapitanem Kiddem, są sobie równymi ludźmi. Niemniej dzieli ich pewien językowy dystans. Kidd zwraca się do Britta w uniwersalnej angielszczyźnie („you”; po polsku – na ty), Britt większość wypowiedzi kierowanych do Kidda, zwłaszcza gdy odpowiada na pytanie, zwłaszcza po dłuższym milczeniu, rozpoczyna od „Yes sir, ...”. Po polsku zwraca się do Kida per pan. „Yes sir, ...” przechodzi w „Tak jest, ...”. Zwykłe „Yes” Britta (bez serowania) przechodzi w „ano”.

Te formy w dłuższych wymianach zacierają się, giną (również w oryginale). Zapominamy o kolorze skóry Britta. Ale on wraca, w szczególe akcji; wtedy nas zaskakuje, bośmy zdążyli zapomnieć. Zwłaszcza że ów językowy dystans równie dobrze (z zewnątrz tego świata patrząc) mógłby się wydawać dystansem między starcem a mężczyzną znacznie młodszym.

[Wobraźcie sobie teraz, że zamiast „ano” pojawia się „dyć” czy „a juści”. Przepraszam. Czarny humor.]

* * *

blogonocieBidokach Vance’a (przełożył także Tomasz Gałązka) odtwarzałem pokrętny (ale owocny) łańcuch tropów językowych, wiodących od oryginalnego „uncle Tea‐berry” do postaci, co w przekładzie zwie się [mianownik:] „wuja Salicyl”. Ten wywód zrazu uznano za zmyślony. Jakże poczułem się dumny, gdy sam tłumacz w komentarzu napisał:

Potwierdzam szlak dedukcji od Tea‐berry do Salicyla, najtrudniejszy moment w tłumaczeniu.

Duma dumą (niby z czego), ale (bo:) co innego zrekonstruować zrobione, a co innego samemu od zera, od „gołego” uncle Tea‐berry przetrzeć taki tłumaczeniowy szlak! Chapeau‐bas.

* * *

Spieszyłem się z tą blogonotą, bo to w jakimś sensie część druga poprzedniej: tym razem jasna strona mocy.

Są tłumacze, którym ufam.


PRZYPISY
[*] – jakikolwiek przypis byłby niestosowny; przypomina mi się Dehnel (Matka Makryna) obnoszący się wszędzie ze słowniczkiem zwrotów wygrzebanych, z owym czmut puskać na czele, powszechnie – pożalsię – podziwniętym

  1. tjt’s avatar

    Nic nie poradzę, fascykuł mam w podręcznym zasobie słownictwa. Najpierw był Kapitan Fracasse, później zawód wyuczony i wykonywany.

  2. nameste’s avatar

    @ tjt:

    Więc słusznie domniemywałem istnienie kasty zacnych itd.

    Ale skąd nagle Fracasse?

  3. tjt’s avatar

    Kiedy byłem, kiedy byłem małym chłopcem, Theophile Gautier ilustrowany przez Maję Berezowską dostarczał wrażeń. Jak Verne, jak Dumas, jak Wells. No więc był kapitan Fracasse, była Zerbina, i fascykuły też.

  4. urbane.abuse’s avatar

    Czyli można by powiedzieć: man, you just went full Pierre Menard!

  5. nameste’s avatar

    @ urbane.abuse:

    Pierre Menard was a member of the Indiana Territorial Legislature, 1803–1809, and president of the Illinois Territorial Council 1812–1818.

    The Illinois Territory was a frontier region of the United States, formerly part of the Illinois Country, a portion of New France administered originally from Quebec and later transferred to Louisiana. Upon the admission of Illinois as a state in 1818, the population of the new state was divided between French‐speaking and English‐speaking citizens. To balance the ticket, Menard became the state’s first Lieutenant Governor, serving from 1818 to 1822 with the first governor, Shadrach Bond.

    Economic forces, however, were already leading people inland from the French‐speaking areas along the Mississippi River, and largely to promote real estate interests, the first Illinois General Assembly decided in 1820 to move the state capital from Kaskaskia, Menard’s home town, to Vandalia.

    Menard left office in 1822 and returned to private life. He died in 1844 and was buried at Fort Kaskaskia, near his house.

    Vandalia!

  6. urbane.abuse’s avatar

    nameste :

    Pierre Menard was a member of the Indiana Territorial Legislature

    Czyli byli też inni Menardowie oprócz tego Borgesowskiego!

  7. Hellk’s avatar

    Mocno zapozniony wzgledem bloga, ale: kolejny czytelniczy strzal w dziesiatke.

reply

Your email address will not be published. Required fields are marked *