nadęty B., czyli Zaduszki zamiast Halloween

W tytule oczywiście synekdocha. Nie znam człowieka [Marcina Bełzy], czytałem natomiast (tylko i aż) parę jego tekstów; okołoksiążkowe recenzjo‐noty na fejsbuku poświadczały niepobieżność, ale zbyt często raziły egzaltowanym tonem. Potem się rozsrożył, czego zwieńczeniem był tekst w „Małym Formacie” o Krótkiej wymianie ognia Zyty Rudzkiej, tu już rozliczano autorkę z „powinności wobec prawdy”, spiżowo pobrzękiwano Bachtinem, przybierano pozę „sam wobec stadnej nawałnicy pozytywnego odbioru” – słowem, nadęty był to tekst. A zarazem zdradzał swoistą głuchotę na sedno tego, co w swojej ksiażce zrobiła Rudzka; mówi się trudno, czyta się co innego.

Wcześniej wszakże tekst‐Bełza i tekst‐ja (mam tu na myśli tożsamość polegającą na kilkuset blogonotkach zamieszczonych tutaj w przeciągu ponad 10 lat, inna tożsamość mi niepotrzebna) starły się nieco przy okazji Robinsona w Bolechowie Macieja Płazy, ja mówiłem „przemoc”, on mówił „długie trwanie”; ślady tej mikropolemiki można znaleźć tutaj. Czemu o tym wspominam? Żeby pokazać symetrię. Ja znam fragment tekstu‐Bełzy, on zna fragment tekstu‐mnie. Niemniej w swojej (smutnej co do metody) polemice‐za‐plecami uważa za stosowne dwukrotnie z naciskiem powtórzyć, że anonimowy bloger to‐a‐tamto, jakże śmiał się odezwać. W sumie nie wiem: kpić czy współczuć; tekst chyba czuje się niedowartościowany, jeśli nie może się obyć bez takiego godnościowego napompowania, nadęcia obcasów.

A teraz prosto do meritum. Moderatorka fejsbukowej (szacownej, licznej, afiliowanej przy „Tygodniku Powszechnym”) grupy Book’s not dead szernęła w tym (zacnym) gronie mój mikrorant szczęsny w kropki bardo, pytając, czy jeszcze kogoś razi stylizacja (archaizmy) użyte przez tłumacza Lincolna w Bardo Saundersa. Per saldo (stan na dziś) wyszło na to, że jednych razi, a innych – nie. Jak to w tego typu sondażu: liczymy lajki.

po łapach

Ale dyskusja skoncentrowała się wcale nie na pracy tłumacza. Najwięcej ognia poszło w „jak‐on‐śmiał”. Popatrzmy (cytuję, bo grupa publiczna) – obszerne cytaty w przypisie, morze czytania, tu wyciągnę najważniejsze i odpowiem. Zanim to zrobię, ostatnie nawiązanie do pierwszej części tytułu blogonoty.

Przepiszmy fragment tekstu‐Bełzy na bardziej po polsku (drugi akapit):

Przechodzimy na nowy level dyskusji, opierając się na „krytyce” przekładu, w której anonimowy autor przyznaje, że nie ma kompetencji językowej, a nawet więcej: nie przeczytał w całości ani oryginału, ani tłumaczenia. [...]

[...] mój kłopot polega na tym, że „Lincoln w Bardo” to literatura złożona z dziesiątków różnych głosów w trybie mowy niezależnej i widzę po fragmentach oryginału wrzucanych tu i ówdzie w sieci, że język oryginału (ściślej: jego zróżnicowanie, choćby to, jakie Pan podnosi: „real” vs „prawie‐zaświaty‐Bardo”) „wygina” współczesną angielszczyznę do imentu.

Bełza czytał przekład w całości, ale oryginał zna jedynie z „fragmentów tu i ówdzie rozrzuconych po sieci”. Niemniej przeto uważa, że wolno mu wydać sąd generalny: Lincoln „wygina” współczesną angielszczyznę do imentu.

Robi zatem dokładnie to, co sam mi zarzuca. Pomińmy, że ani nie „wygina”, ani „do imentu” (tu wszakże możemy się tylko domyślać, co stoi za takim ostatecznym wykrzyknikiem); nie takie wygięcia ma na swoim koncie literatura anglojęzyczna, by wspomnieć choćby starożytnej dawności Światłość w sierpniu Faulknera. Sam smolisz^.

kontekst

Czy traktuję [zasłużonego, nagradzanego itd.] tłumacza jak uczniaka, który się nie wstrzelił w arkusz maturalnych odpowiedzi? Nie sądzę. Zanim sformułowałem własne zastrzeżenia, podlinkowałem tekst (i cytowałem z niego fragmenty) krytyczny wobec pracy translatorskiej Michała Kłobukowskiego, z „Dwutygodnika”, autorstwa Łukasza Najdera i Marcelego Szpaka. Jeszcze jeden cytat stamtąd:

Dziwić może ponadto zamiana Halloween na Zaduszki – dzieje się tak w „Patykach”, „Szczeniaku” i „W domu”, zatem nie może być tu mowy o przypadku. Owa zamiana kuriozalnie wypada zwłaszcza w „W domu”, gdzie bohater widzi, że „Na moim łóżku leżał łuk myśliwski i fioletowa peleryna z maską upiora, taka dla zaduszkowych przebierańców” (w oryginale: „On my bed was a hunting bow and a purple Halloween cape with a built‐in ghost face”). A to przecież kompletnie dwa różne święta, dwa odmienne porządki – tak kalendarzowo, jak estetycznie. Halloween przypada 31 października, Zaduszki – 2 listopada, Halloween to święto zabawy, przebierańców i cukierkowych żebrów po domach, Zaduszki – frasunku i wizyt na cmentarzach. No i jacyż to „zaduszkowi przebierańcy” hasają po amerykańskich bądź polskich ulicach?

Niech mnie ktoś poprawi, jeśli się mylę: czy tłumacz gdziekolwiek odniósł się do (całkiem sporej) listy uchybień? – nie!

A to uchybienie tuż wyżej cytowane – gdy pomyśleć chwilę – jakże emblematyczne dla stylizacji‐przez‐archaizację („Szczęsny Potocki”, te „aliści”-e, „za młodum”-y etc., etc.). Niby rzecz (Lincoln) dzieje się w Ameryce, niby w tle wojna secesyjna, ale przekład mówi tak, jakby rzecz miała miejsce w Polsce, po powstaniu styczniowym, całkiem analogicznie do zaduszkowych przebierańców – niby‐rzeczywistość, fałszerstwo.

W swojej notatce zaczynam od wskazania, że mamy do czynienia z recydywą. Tłumacz robi co chce, sobiepańsko (tzn.: ignoruje zastrzeżenia) kreując świat, który słabo ma się do oryginału. Powiecie: ma prawo; takoż rzecze np. Jerzy Jarniewicz w świeżo wydanym Tłumaczu między innymi. Ale myślę, że i on zgodziłby się, że tłumacz odpowiada przed oryginałem, kwestią (zawsze) sporną byłoby jedynie, gdzie granice, w jakim stopniu itd.

Na plus szłoby tłumaczowi stworzenie ciekawego (choć odrębnego w wielu aspektach od oryginału) świata. Nic mnie jednak nie pociąga w pomyśle, że Ameryka to taka Polska („staroPolska”), tylko z deczko innymi realiami. A manieryzm zastosowanych archaizmów – odrzuca. Jak widać – nie tylko mnie.

I (ja też) mam prawo – zbójeckie, w trybie felietonu, blogonoty – pokazywać palcem, oceniać i kręcić nosem. Bo nie piszę rozprawki do „Literatury na Świecie” (o specjalistycznym „Przekładańcu” nie wspominając).

nie czytał całości, ani oryginału, ani przekładu

Jeszcze czego, to kosztuje. I kasę, i (zwłaszcza) czas.

Ale nawet gdybym czytał, nawet gdybym miał szaloną ambicję, aby do „Literatury na Świecie”, nawet gdyby jakimś cudem to wydrukowano – myślicie, że coś z tego wyniknęłoby? Wynika?

W blogonocie von Fausch znajdziecie (ustęp „pogromca tłumaczów a Wielki Gatsby”) omówienie krytycznego tekstu Barbary Kopeć‐Umiastowskiej o pewnym przekładzie Wielkiego Gatsby’ego, ze szczegółami, a nawet z podlinkowanym PDF‐em tekstu BKU.

Autor przekładu (po miesiąąąąącach) milczenia odpowiada:

Trudno mi się odnosić do krytyki, której autorce nie chciało się nawet przeczytać całości książki i posiłkowała się dwoma krótkimi fragmentami opublikowanymi w prasie codziennej – pozwolę sobie na to spuścić zasłonę miłosierdzia.

Zachowując wszelkie proporcje – ten sam strukturalnie argument. Nic ad meritum, odpowiedź pozorna. A zasłonę miłosierdzia należałoby raczej spuścić na ów przekład. Kto ciekaw detali i uzasadnień – zapraszam tamże.

BKU formułuje taki sąd generalny:

Translatorska strategia stylizowania przez uślicznianie jest zatem ryzykowna i wymaga zdwojonej czujności – zwłaszcza gdy chodzi o autora takiego jak Scott Fitzgerald, który miał „niespotykaną zdolność przywoływania nastrojów, klimatów i energii uczuć jakby od niechcenia, z naturalnym wdziękiem wykorzystując dźwięki i kolory, światła i cienie”. Od niechcenia, czyli swobodnie i lekko. Pracowite zdobnictwo jest tego zaprzeczeniem, łatwo wówczas o niezręczność, zły smak, brak szlachetności.

Tu (u Saundersa) mamy do czynienia bodaj również z pewną globalną strategią, stylizowaniem przez „arche‐upolszczanie”. Komu pasuje, niech się cieszy. Komu nie – niech sarka. Ja sarkam. A Kłobukowski i tak, hm, ponad (krytykę), choć pewnie „Dwutygodnik” czytuje.

nie zna języka

Rzeczywiście, mojemu angielskiemu daleko do native. Gdy czytam wysokoartystyczną prozę, nie łapię w lot wszystkich niuansów, jeśli się porwę na taki akt lekturowy, co raz muszę przystawać i kombinować, zaglądać do słowników itd. Taki tryb przeczy płynnemu odbiorowi, pozostawia wrażenie okaleczone (trudem). Nie o to chodzi w lekturze, nieprawdaż. Dlatego potrzebuję tłumaczy; wy – też. (A z języków innych – to już w ogóle, nie ma przebacz.)

I na samym wstępie blogonoty jasno to wykładam.

Gdyby nie sytuacja recydywy, mógłbym uznać, że właśnie taki jest Saunders, bo nie zadałbym sobie pracy sprawdzenia. Sprawdziłem, mimo (powiadacie) braku kompetencji. Tym gorzej: skoro nawet ja widzę, w zasadzie od razu, na czym polega uchybienie, tym gorzej dla przekładu.

Ale ponieważ zacna „krakowska” grupa zdaje się bardziej polegać na zastanych autorytetach, dodam: nie tylko mnie zęby bolą.

szczegół na koniec

Wrócę do zastrzeżeń Pawła Sajewicza:

Nameste kwestionuje spójnik w zdaniu „jej ojciec był ubogi, a matka chora”, ale parę wersów wyżej w „była piękna, a ja stary” też jest spójnik, którego brakuje w oryginale i to jakoś pozostaje bez komentarza. No i fajnie: Kłobukowski przyjął, że w rytmie polskiego zdania spójnik jest tak potrzebny, jak w angielskim zbędny, i to właśnie go czyni tłumaczem myślącym, a nie googletranslatorem.

Pierwsze zdanie: ponownie, nikomu nie obiecywałem solidnej rozprawki, pretensje do pani moderator^.

Do drugiego – cytat. Mickiewicz, Pan Tadeusz [1277]:

W zamku całym był tylko: pan Stolnik, ja, pani,
Kuchmistrz i dwóch kuchcików, wszyscy trzej pijani

Czytam to z „a wszyscy trzej...” i widzę wielką stratę. W rytmie, w zwięzłości, w działaniu języka. I analogiczną stratę widzę u spol‐Saundersa.

Serio: nie czepiam się dla czepialstwa czy z jakichś osobistych pobudek. Czepiam się, bo chcę widzieć Jakość. Nie jestem super‐fanem Saundersa (słyszałem o takich; ponoć niektórzy płakali wystawieni na te przekłady), ale poczytałbym; rekomendacje są mocne.

A tu nie bardzo jest jak.


[Marcin Bełza] Przechodzimy na nowy level dyskusji, opierając się na „krytyce” przekładu, w której anonimowy autor przyznaje, że nie ma kompetencji językowej, a nawet więcej: nie przeczytał w całości ani oryginału, ani tłumaczenia.

[Łukasz Żurek] W moim przypadku drażnią w stopniu utrudniającym lub uniemożliwiającym lekturę, która nie przypominałaby jazdy po dziurawej drodze samochodem z popsutym zawieszeniem. Kompletnie nie rozumiem obecnych tu sarkań na wpis blogera – czy lektura całego przekładu zmieniłaby jego odbiór „tegom”, „aliści”, „nielza” czy „mię”, którymi tłumacz sypie z rękawa tak, jak mu się podoba (co widać nawet przy porównaniu pierwszych zdań u Kłobukowskiego i w oryginale – „aliści” jako tłumaczenie „but”, no dajcie spokój)? Jeśli czytającego zęby bolą przy lekturze tłumaczenia, to raczej tej męczarni kontynuować nie chce – co jest uzasadnioną podstawą dla refleksji nad jakością tego, co się po polsku dostało. I czy nazywanie przekładu „genialnym” jest bardziej uprawnione niż (nawet quasi‐amatorska, obwarowana przecież licznymi zastrzeżeniami) jego krytyka?

Nameste uzasadnił, dlaczego nie odpowiada mu przekład Kłobukowskiego, za to w żadnej pozytywnej recenzji „Lincolna...” nie dowiedziałem się, dlaczego ma być on „majstersztykiem”.

[i dodał (przyp. n.):]
(dodam tylko, że zdecydowanie lepiej odbieram fragmenty „montażowe”. Dostaję kociokwiku przy fragmentach w Bardo)

[Marcin Bełza, odpowiada Ł.Ż.] To się uspokoiłem, że można po fragmentach napisać „Saundersa przekładowca na polski skrzywdził, sobiepańsko”, jak pisze w kolejnym tekście ten sam anonimowy bloger; to nowy, ekscytujący wymiar krytyki przekładu. A mniej ironicznie: mój kłopot polega na tym, że „Lincoln w Bardo” to literatura złożona z dzięsiątków różnych głosów w trybie mowy niezależnej i to, co ja widzę po fragmentach oryginału wrzucanych tu i ówdzie w sieci to, że język oryginału (ściślej: jego zróżnicowanie, choćby to, jakie Pan podnosi: „real” vs „prawie‐zaświaty‐Bardo”) „wygina” współczesną angielszczyznę do imentu. Znam (w całości) przekład, zachwytów nad powieścią nie podzielam i tak jak Pan nie przeczytałem żadnej rzeczowej argumentacji przemawiającej za „genialnością” przekładu, a nawet więcej: entuzjastyczna krytyka samego tekstu wydaje mi się także wątło uargumentowana. Niemniej tak radykalne sądy dotyczące przekładu, bazujące na fragmentach mnie jednak szokują, jak i ich przywoływanie w celu rozpoczęcia dyskusji; bo jednak te czy inne decyzje tłumacza (nawet co do „oczywistego” „but”) należałaby krytykować w kontekście całości, zwłaszcza, że całość – że powtórzę – obejmuje tak wielką polifonię głosów i, by tak rzec, wiele porządków wypowiedzi bohaterów. Jest olbrzymia różnica między zgłoszeniem wątpliwości do przekładu, co zdaje się Pan robi, a podważaniem całości pracy tłumacza na podstawie dwóch‐trzech krótkich fragmentów.

[Paweł Sajewicz] argh... co to jest z tymi krytykami przekładu, że od razu „hańba”, „nie zaufam już nigdy”, „autor stracony dla języka polskiego”? Można puścić w tłumaczonym tekście oczywistą głupotę, nie zrozumieć frazy oryginalnej i ją zniekształcić znaczeniowo, spłycić kulturowo, albo na przykład pisać bez poszanowania dla języka polskiego. I to jest jedno. Ale wybór stylistyczny – taki jak te cytowane w blogonocie – to trochę co innego. Ja rozumiem – wybór, sprawa indywidualna, może się nie przyjąć. Ale w takim razie jeszcze raz: po co ta ostateczność w krytyce? „Nie zaufam tłumaczowi, bo bezprawnie powiązał zdania składowe spójnikiem”. Nameste kwestionuje spójnik w zdaniu „jej ojciec był ubogi, a matka chora”, ale parę wersów wyżej w „była piękna, a ja stary” też jest spójnik, którego brakuje w oryginale i to jakoś pozostaje bez komentarza. No i fajnie: Kłobukowski przyjął, że w rytmie polskiego zdania spójnik jest tak potrzebny, jak w angielskim zbędny, i to właśnie go czyni tłumaczem myślącym, a nie googletranslatorem. Jednocześnie rozumiem, że to „a” i pozostałe stylizacje mogą wadzić, ale to jeszcze nie powód, żeby tłumacza traktować jak uczniaka, który się nie wstrzelił w arkusz maturalnych odpowiedzi.

  1. Paweł Sajewicz’s avatar

    nie o to chodziło, przynajmniej mnie, że „Kłobukowski genialny, co się Pan czepiasz?”, tylko raczej o ostateczność tonu. Bo krytyka jak krytyka, sama w sobie dopuszczalna rzecz jasna, warto rozmawiać. A tamten cytat z mojego komentarza, który przywołałeś, ma przecież ciąg dalszy: to dostawione „a” nie musi się podobać, co przyznaję. Pisząc, że ono świadczy o myśleniu Kłobukowskiego, chodzi mi o refleksję, jaką tłumacz podjął. Niektórzy tłumacze literatury pięknej z angielskiego na polski zamiast pomyśleć, jadą maszynowo, odtwarzają ślepo składnię i specyfikę oryginału – i dla tych tłumaczy rezerwowałbym opinie, że są niegodni zaufania.

    A co do argumentu, że nie piszesz dla „Litertury na Świecie”, to jednak takie trochę miganie się od „odpowiedzialności” (dobra, cudzysłów nieprzypadkowy, bo wiadomo, że to za grube słowo). Przecież krytyka opublikowana tutaj rozejdzie się szerzej niż za pośrednictwem „LnŚ”.

  2. nameste’s avatar

    Paweł Sajewicz :

    zamiast pomyśleć, jadą maszynowo, odtwarzają ślepo składnię i specyfikę oryginału

    Tu bym się nie zgodził: na stawianie w jednym szeregu składni i specyfiki. Nie dlatego, że „specyfika” (w odróżnieniu od składni) jest czymś mglistym, a dlatego, że specyfikę – w znaczeniu czegoś swoistego, odróżniającego, oryginalnego – jak najbardziej (tak sądzę) warto właśnie jakoś odtworzyć. Pies pogrzebany w „jakoś”.

    Zastanawiałem się też, czemu to pierwsze „a” (w „była piękna, a ja stary, szpetny, sterany;”) nie przeszkadzało: chyba ze względu na rytm. Tu (po polsku) zapracował, tam – nie bardzo. I teraz: czy jednakowe traktowanie („w rytmie polskiego zdania spójnik jest tak potrzebny, jak w angielskim zbędny”) obu miejsc nie jest aby właśnie czymś mechanicznym, na pograniczu gugletranslatora?

    Przecież krytyka opublikowana tutaj rozejdzie się szerzej niż za pośrednictwem “LnŚ”.

    Żartujesz. „Nakład” tego bloga jest żaden, a ciężar w ogóle zero: kto by się przejmowal. Tekst w „LnŚ”, nawet jeśli przemilczany, jest twardym papierowym faktem; będzie straszył po nocach, łopocząc kartkami. (Oby.)

  3. Paweł Sajewicz’s avatar

    nameste :

    specyfikę – w znaczeniu czegoś swoistego, odróżniającego, oryginalnego – jak najbardziej (tak sądzę) warto właśnie jakoś odtworzyć. Pies pogrzebany w “jakoś”.

    no tak, nie ma tu sporu między nami. Mnie się po prostu wydaje, że strategia odtwarzania jej na ślepo, bezrefleksyjnie, jest gorsza niż ryzykowne, ale przemyślane przysposobienie.

    Zastanawiałem się też, czemu to pierwsze “a” (w “była piękna, a ja stary, szpetny, sterany;”) nie przeszkadzało: chyba ze względu na rytm. Tu (po polsku) zapracował, tam – nie bardzo.

    No ale to jest tak bardzo indywidualna kwestia, przyznasz chyba, że powątpiewam w istnienie innej odpowiedzi niż „prywatne preferencje”. I dlatego tak się tego „a” czepiłem, bo to zbyt płynna rzecz, żeby – moim zdaniem – z jej powodu kwestionować warsztat tłumacza. Ale też kumam, że to detal w Twoim tekście.

  4. Paweł Sajewicz’s avatar

    a co do „LnŚ” vs blog – nie, mówiłem serio ;p

  5. nameste’s avatar

    [z blogonoty:]

    Niech mnie ktoś poprawi, jeśli się mylę: czy tłumacz gdziekolwiek odniósł się do (całkiem sporej) listy uchybień? – nie!

    Sam siebie mogę wreszcie poprawić. W słoniowej długości rozmowie (Podcast Stowarzyszenia Tłumaczy Literatury #24: Michał Kłobukowski o „Lincolnie w bardo” George’a Saundersa; rozmawiają z MK Aga Zano i Piotr Szymczak) tłumacz odnosi się do paru kwestii szczegółowych i, jak rozumiemy, do paru błędów się przyznaje; podobno posłał wydawnictwu erratę na wypadek ew. dodruków ksiażki [10 grudnia], choć jak dotąd wydawnictwo nie uczyniło z niej użytku.

    Rozmowa ciekawa, osoba sympatyczna (co, przecież i wprawdzie, nie gwarantuje automatycznie jakości przekładów), ujęcia raczej ogólne i przez to może gładziej przechodzą tezy.

    Sporo uwagi poświęcono kwestii stylizacji, zwł. przez archaizację; ta kwestia oczywiście żywo mnie interesowała. W sprawie „Lincolna” pozostajemy z ogólnikami. Ale MK opowiedział ciekawą a pouczającą (moim zdaniem) autobiograficzną anegdotkę. Przyznawszy się do tego, że tak w ogóle lubi archaizować w polszczyźnie, wspomniał swój pierwszy przekład [całej ksiażki]; był to tytuł niemiecki [tłumaczony wszakże z angielskiego tłumaczenia; „wydawca się zgodził”, takie były czasy], względnie współczesny. MK przyznał, że przełożył tę książkę [cyt.] „koturnowo”, oddając się intensywnie owej „przyjemności archaizowania”.

    Gdy po jakichś 10 latach pojawiła kwestia wznowienia, przeczytał ponownie swój przekład i włos mu się zjeżył – „powinienem właściwie zrobić to od nowa”, powiedział rozmówcom.

    Kto ma dużo czasu (bo np. młody), niech nie porzuca [zatem] nadziei.

reply

Your email address will not be published. Required fields are marked *