to nie jest pismo dla [?] ludzi

Pobieżne zwiedzenie Kultury Liberalnej przyniosło trzy odruchy niechęci. Zreferuję je poniżej; są stronnicze, impresyjne, „blogowe” [tu: synonim „pochopnej naskórkowości”]. Jeśli odnajdziecie w nich złośliwość, będę kontent; takie były intencje.

Ale, oczywiście, podszyty złośliwością odruch niechęci jest zaledwie sygnałem tego, że istnieją rozległe pola niezgody i obcości. Pismo (internetowe) to trochę tekstów i autorzy. Zarazem jednak o wiele więcej: środowisko (lepiej byłoby użyć liczby mnogiej), afiliacje towarzyskie, intelektualne, polityczne, ba, genealogiczne – w sensie ewolucji i rozdrzewiania się światopoglądowego DNA. Sympatie i antypatie; kto z kim wódkę pije na Nowym Świecie, kto komu lajki daje na fejsbuku, kto u kogo robi doktorat (i dlaczego u funkcyjnego ordojurka). Czy ten projekt (publicystyczno‐polityczno‐środowiskowy) ma potencjał (jakkolwiek rozumianej) „sprawczości”? Jeśli tak, lepiej uważać; ktoś powinien się im przyglądać, i to nie naskórkowo. (A materiały dosłownie walają się na ulicy [sieci].)

jak

czyli co widzimy na pierwszy rzut oka.

kl-simic-1

Patrzysz, czytelniku, i myślisz: „aha, ten tekst się popsuł”. Ale idziesz do innego i widzisz, że to jest cecha uniwersalna, wszystko tak wygląda. Sieczka wyrazów, oddalonych od siebie dziurami, w których (może?) kryje się jakaś zamierzona wartość dodatkowa; jakby redakcja chciała dać do zrozumienia, że przekazuje coś między słowami. Nikomu to nie przeszkadza? Nie widzą, co zrobili? Nie czytają książek, nie dostrzegli różnicy? Tajemnica bytu; nie wiem, czy z głupoty, czy z zamiaru. Mnie to odrzuca natychmiast, na wstępie.

Ten sam tekst tak wyglądałby „normalnie”:

kl-simic-2

A może chodziło o to, aby ukryć w pustce defekty, jak na przykład to mocno niepełnosprawne zdanie:

Czytając „Kamień” Simica na myśl przychodzi niedostępny kamień Wisławy Szymborskiej i zimny kamyk Zbigniewa Herberta.

Dla zainteresowanych stroną techniczną zagadnienia – poniżej winowajca.

kl-7-pikseli

co

piszą.

Najłatwiej sprawdzić na poboczach głównych treści: przeszedłem się po recenzjach tych ksiażek, o których sam pisałem (ostatnio lub nie tak dawno).

O Gugułach Grzegorzewskiej [Anna Majchrowska]

Autorka fotografuje wydarzenia z życia wsi: odpusty, święte figurki, szycie proporczyków na przyjazd Ojca Świętego, wieczornice wyskubków, czuwanie po śmierci bliskiej osoby. Nie koloryzuje – wieś jest prosta, okrutna, niedziele pęcznieją od nudy. Jej porządek opiera się na powtarzalności, do tajemnicy życia i śmierci prowadzi codzienne doświadczenie. Tam wszystko ma swoje miejsce, zostaje wpisane w pory roku i obrzędowość roku liturgicznego.

Przeciwnie. Obrzędowość roku liturgicznego jest w Gugułach znoszonym, śmierdzącym naftaliną kostiumem, zakładanym bardziej z przyzwyczajenia, a autorce służy za ironiczny zestaw metek, pod którymi pokazuje (podszyte zgrozą czy obrzydzeniem) wydarzenia z życia małej dziewczynki/dziewczyny: śmierć ukochanego psa, pierwsze molestowanie, próba samobójcza, szkolne wyobcowanie, wyobcowanie w rodzinie, drugie molestowanie, śmierć cudza, potem niemal własna, choroba, pierwsza menstruacja, trzecie molestowanie, niechciane doświadczenie seksualne, tolerowane doświadczenie seksualne (obcość poddającego się temu ciała), śmierć ojca i takie tam. „Codzienne doświadczenia”.

Poetyka „konformistycznego streszczenia” jest jeszcze wyraźniejsza w notceOstatnim rozdaniu Myśliwskiego. Litania konwencjonalnych grzeczności:

Po siedmiu latach oczekiwania polscy czytelnicy dostali do rąk kolejną powieść Myśliwskiego. Nikt nie wątpi, że jest to znaczące wydarzenie na rynku wydawniczym. Dzieła tego pisarza [...] znacznie wyrastają ponad poziom tego, co nam dziś oferują rodzimi autorzy (z niewielkimi, choć chlubnymi, wyjątkami).

„Ostatnie rozdanie” to lektura, w której waży się słowa i przywraca wiarę w ich wartość. Autor bez efekciarstwa i tandetnego podlizywania się potrafi skłonić czytelnika do przemyśleń, często niewygodnych, na które trudno znaleźć czas w codziennej krzątaninie. Dzięki jego frazom zaczynamy zastanawiać się nad pytaniami, których głośno nie zadajemy, choć odpowiadamy na nie każdą czynnością, słowem, gestem.

Dopiero pod koniec autorka recenzji zdobywa się na (kamuflowaną) szczerość:

Powieść jest monotonna i pełna powtórzeń, tak jak monotonny i nużący potrafi być monolog. Wymaga uwagi i cierpliwości, choć to akurat jest jej wielką zaletą.

Brawo, sprawność harcerska (znoszenie nudy) zdobyta.

Bywa też (niezamierzenie?) protekcjonalna. O Podkrzywdziu Muszyńskiego pisze:

Epilog wybija z rytmu, pozwala czytelnikowi opowiedzianą historię urealnić, wiele wyjaśnia, ale czy naprawdę czytelnik tego potrzebuje? Prozą Muszyńskiego rządzi nastrój – stwarza kolejne zdania, nakręca spiralę słów – porzucenie go w ostatniej części i przejście na swoisty meta‐język lub pod‐język było dla mnie zabiegiem zbyt radykalnym. Mimo to cieszę się, że autor w swojej prozie pozwala sobie na wiele odważnych rozwiązań, zarówno pod względem kompozycyjnym, jak i językowym. Bardzo sprawnie fechtuje słowem, jest pisarzem o dużej wrażliwości i wielkim potencjale.

A mówi o części przedostatniej, może do ostatniej, zrażona „radykalizmem”, nie dotarła.

Powiecie, że się czepiam. Tak; gdybym miał polegać na powyższych recenzjach, byłbym (za każdym cytowanym razem) mocno wprowadzony w błąd.

*

Inną niż konformistyczne streszczenie (plus niezbyt udokumentowane kompetencje czytelnicze) ścieżką podąża drugi recenzent, tym razem postać w jakimś sensie dla „Kultury Liberalnej” pierwszoplanowa. O Drachu Twardocha pisze:

Jedyną możliwą ramą dla świata z powieści Szczepana Twardocha jest niejasna sytuacja, którą u Hobbesa zauważył Schmitt: świat „Dracha” to świat, w którym nie rządzą już biologia i prawo natury, ale w którym nie rządzi jeszcze Lewiatan. Rządzi w nim Behemot, odbierający podmiotowość polityczną jednym, by dać ją drugim, kontrolujący chaos wedle sobie tylko znanych reguł. Jak biblijny Jonasz znalazł się w brzuchu Lewiatana – symbolu zła, którym Jahwe potrafił zarządzać, uczynić z monstrum swojego sługę – tak stąpający po ciele Behemota bohaterowie „Dracha” Szczepana Twardocha stąpają po skórze potwora, którym nie potrafi zarządzać nikt, oprócz niego samego.

To model „zdolny student napisze o wszystkim”; sięga po swoje ostatnie lektury obowiazkowe (np. z dziedziny filozofii politycznej), wybiera, co mu pasuje, et voila, jedziemy. Skutek? Podciąganie faktów (tu: literackich) pod tezę. Czego się dowiemy? Głównie tego, że autor recenzji czytał i Hobbesa, i Schmitta. No ale – co jest ew. specyficznego w Drachu? Znajdujemy rozwinięcie, koliście zmierzające do tego, że Twardoch ostatecznie mówi tyle: „Behemot” (por. motto na s. 206); może to nawet i słuszne podsumowanie powieści, zawiesza jednak pytanie, po co Twardoch napisał resztę (poza mottem). I czy warto ją czytać.

*

Recenzje z (przeczytanych przez siebie) książek to najłatwiejszy ze sprawdzianów. Przytoczone są (jak dla mnie) bezwartościowe albo wprowadzające w błąd. Jak to rzutuje na motywację do czytania pozostałej, już mniej bezpośrednio sprawdzalnej, zawartości KL? Zgadliście.

„Jak” odrzuca, „co” nie motywuje. Ostatnia kwestia:

kto

Autorem cytowanej recenzji Dracha jest Wojciech Engelking, znany czytelnikom niniejszego bloga z MISH‐owskiej gigantomachii wojny surdutowe. Odwiedźmy jeszcze jeden jego tekst dotyczacy Twardocha i pamiętnego mercedesa. Pominę wywód, można z nim polemizować na wiele sposobów (ale komu by się chciało, nawet gdyby miał czas). Zatrzymajmy się na przesłance wstępnej:

Dawno temu czytałem wywiad z jedną z rosyjskich pisarek średniego pokolenia (nazwiska, niestety, nie pomnę), urodzoną w latach 70. w rodzinie tak zwanego etosowego inteligenta – profesora uniwersytetu, któremu szmuglowane z zachodu książki nie potrafiły dać ukojenia w pełnym nieszczęść życiu w Związku Radzieckim, gdzie powoli osuwał się na etyczną i intelektualną pozycję homo sovieticus. Pisarka opowiadała, że ulubionym zajęciem jej ojca było siedzenie przez całą noc w kuchni z kilkoma kolegami, również etosowymi inteligentami, i roztrząsanie przy opróżnianych butelkach stolicznej wszystkiego, co nadaje się do roztrząsania.

Wszyscy wiemy, jak wyglądają takie imprezy w małej kuchni gierkowskiego albo breżniewowskiego bloku. Jest jedzenie i jest zapojka, rozmawia się o wielkich sprawach tego świata: o polityce, o religii, o literaturze, a owe wielkie sprawy tego świata mieszają się ze sprawami mniejszymi i prywatnymi, zwięźle rzecz ujmując – obrabianiem dupy komuś z własnego środowiska, co jest najczęściej kompensacją własnych frustracji wszelkiego sortu. Zatem: Iks wydał znakomitą książkę, przetłumaczoną już na parę języków? Ale żonę ma brzydką, a jego syn to debil. Igrek robi karierę w teatrze, gra świetnie Hamleta? Ale ta młoda aktorka, ulubienica generalissimusa, nie poszła z nim do łóżka. W realiach urawniłowki, w których wyskoczyć ponad tłum trudno, a jeszcze trudniej – wyskoczyć uczciwą pracą, homo sovieticus czuje się lepiej, gdy może znaleźć w życiu tego, któremu się jednak udało, coś, co odrobinę przygasi opromieniające go światło sukcesu artystycznego, finansowego, erotycznego. A że w kuchni tkwimy z grupą takich samych homo sovieticus, nawet jeśli poczuwają się oni do bycia etosowymi inteligentami (bo czytają takie, a nie inne książki, bo takie, a nie inne zdanie mają na temat polityki), odnalezienie takiej rzeczy przysporzy nam popularności w gronie takich samych nędzników jak my.

Przepraszam za długość tego cytatu. Za jego durność przepraszać nie będę; ktoś kto adresuje „obrabianie dupy komuś z własnego podwórka”, zjawisko ponadczasowe, ponadklasowe i uniwersalne, specyficznie do homo sovieticusa, jako modus odreagowania niemożności „wyskoczenia ponad tłum uczciwą pracą” – taki ktoś nie zasługuje na żadną obronę. A zatrzymało mnie konkretnie zdanie:

Wszyscy wiemy, jak wyglądają takie imprezy w małej kuchni gierkowskiego albo breżniewowskiego bloku.

Wątpię. Engelking, urodzony w 1992 roku, nie miał szans nawet na podsłuchanie w mieszkaniu swoich (inteligenckich) rodziców typowych (jakoby) dla realsocu kuchennych rozmówek. Oczywiście, może się tłumaczyć, że w 2000 mógł już jako ponadprzeciętnie bystry ośmiolatek zauważyć u nich (rodziców i ich znajomych) ów rys „dupoobrabianiowy”, który (może) poślizgiem przeszedł na trzecie tysiąclecie. Ale to (wraz z przypisaniem wzorca „homo sovieticus”) jest słabą podstawą do uogólnień.

Jestem przeciwnikiem jechania „po wieku” autorom/publicystom, ale są granice (hucpy).

*

Czemu jednak na (przyznaję: odstręczający) przykład w kategorii „kto” wybieram najmłodszego bodaj (i, dodam, intelektualnie niezbyt ciekawego) Engelkinga? Bo on w KL robi za figurę bez mała emblematyczną. Pisuje wstępniaki, wymądrza się na różne tematy, a ostatnio publikują mu nawet fragment powieści Lekcje anatomii doktora D., która na dniach wyjdzie nakładem Wydawnictwa Literackiego. Krótko mówiąc, są chyba z niego dumni.

aneks

Jeśli ktoś dotarł do tego miejsca, będzie wynagrodzony. Po pierwsze, podrzucę (gratis) trop interpretacyjny do Lekcji anatomii.

W 2014 roku Engelking ma już świeżo wydaną powieść (niepotrzebne skreślić); pohałłakowano (zob. rola lajków etc.) trochę o niej i zapadła cisza. W tym samym roku recenzuje ksiażkę Ottona Dov Kulki Pejzaże metropolii śmierci. Rozmyślania o pamięci i wyobraźni (Czarne 2014). Stoi tam:

Układanie z Auschwitz prywatnej mitologii Kulka czyta przez pryzmat umieszczonego w „Procesie” Kafki opowiadania o człowieku stojącym przed bramą, któremu Strażnik mówi, że brama otwarta była tylko dla niego, a po nim zostanie zamknięta. Nagięciem doświadczenia i prywatnej mitologii Auschwitz będzie w „Pejzażach metropolii śmierci” opis trzech snów Kulki, kolejno z 2003, 2001 i 2002 roku. Doświadczenie samego Auschwitz nakłada się w nich, po pierwsze, na doświadczenie dzieciństwa w Pradze, po drugie, na doświadczenie powtórnych odwiedzin obozu (we śnie Kulki doktor Mengele oprowadza turystów po Muzeum Obozu Zagłady), a wreszcie – na doświadczenie obecności Boga, w którym rabin staje się oświęcimskim kapo, a udręczony Bóg odpowiada, że zawsze tu – czyli w Auschwitz – był. Jednak sny, prywatna mitologia i postacie z wyobraźni autora także są zakorzenione w europejskim imaginarium kulturowym, do którego Kulka należy. [podkr. moje – n.]

I od tego tekstu o Kulce radziłbym zacząć ew. recenzentom Lekcji. Nawiasem mówiąc, to bardzo ciekawa historia; ktoś, kto przeczyta również Pejzaże metropolii śmierci, nie powinien odpuszczać tekstu Anny Hájkovej Israeli Historian Otto Dov Kulka Tells Auschwitz Story of a Czech Family That Never Existed.

Podejrzewam nawet, sądząc po fragmencie Lekcji, że lektura Kulki i o Kulce okaże się znacznie ciekawsza od lektury (b. grubego, donosi wydawca) dzieła Engelkinga.

*

Po drugie, przypomnę postulat z początku blogonoty: ktoś powinien się im [KL] przyglądać. Na zachętę tekst Piotra Kieżuna, jednego z ważniejszych redaktorów „Kultury Liberalnej”, Powrót do Itaki, której nie ma. Pamięć i konserwatywna mitologia. Znalazłem ów poniekąd historyczny rys „warszawskiego konserwatyzmu” zajmującym. Stamtąd pochodzi poniższe (kind‐of) credo:

Totalitaryzm nie zmiótł wszystkiego, spowodował jednak „przerwę w historii” [...]. Nie oznacza to, że nie istnieje już żadna tradycja. Oznacza to tylko, że historyczny fakt zniknięcia niemal całej społeczności żydowskiej, znacznej części inteligencji, a także fakt wielkich migracji nie tylko w przestrzeni geograficznej (emigracja, repatriacje, wysiedlenia, migracja z wsi do miast), lecz również w przestrzeni społecznej (awans chłopstwa), stawia nas w zupełnie innym miejscu, plącze nasze biografie. Przykładem niech będzie piszący te słowa, którego rodzinne, w przeważającej mierze chłopskie korzenie tkwią jednocześnie na Wileńszczyźnie i nad Narwią, a który wychował się w peerelowskim blokowisku w historycznie niemieckich Prusach Wschodnich i od ponad dziesięciu lat mieszka w Warszawie, najbardziej otwartym i dynamicznym mieście w Polsce, które w pewnym momencie znikło z powierzchni ziemi.

To właśnie z doświadczenia tego niechcianego zerwania, które każe też pamiętać, że Polacy uczestniczyli w tym wszystkim na dobre i na złe, bierze się coś, co moglibyśmy nazwać środkowoeuropejskim liberalizmem, a więc rezygnacją z wymuszania moralnej i symbolicznej jedności, podkreślaniem roli osoby i jednostkowego losu. Niewiele ma to wspólnego z „chłodnymi” zachodnimi liberalnymi projektami, choć to właśnie one są najbardziej pojemną polityczną formą, która pozwala uzgadniać lub zwyczajnie istnieć obok siebie poszczególnym symbolicznym porządkom.


PRZYPISY
ordojurek – członek prawniczej mafijki pn. „Ordo Iuris”


PRZYPIS DO PRZYPISU
Niebawem:
 
ordoiuris_uw
 

W rozwinięciu tej zapowiedzi czytamy:

Instytut na rzecz Kultury Prawnej Ordo Iuris we współpracy z Katedrą Historii Doktryn Polityczno‐Prawnych WPiA UW, kolejny raz podjęły wspólną inicjatywę [...]

Zorganizowana przez Instytut na rzecz Kultury Prawnej Ordo Iuris, we współpracy z Katedrą Historii Doktryn Politycznych i Prawnych, konferencja odbędzie się [...]

Z wyrazami szacunku,

Adwokat Jerzy Kwaśniewski
Prezes Zarządu
Instytut na rzecz Kultury Prawnej Ordo Iuris

Prof. UW dr hab. Aleksander Stępkowski
Katedra Historii Doktryn Polityczno‐Prawnych
Wydział Prawa i Administracji UW
[podkr. moje – n.]

Stępkowski:

Aleksander Bogusław Stępkowski (ur. 20 maja 1974 w Londynie) – polski prawnik, doktor habilitowany nauk prawnych, profesor nadzwyczajny Wydziału Prawa i Administracji Uniwersytetu Warszawskiego, prezes Zarządu Instytutu „Ordo Iuris”[3]. Od 2015 do 2016 podsekretarz stanu w Ministerstwie Spraw Zagranicznych.

Odsyłacz [3] prowadzi do KRS, w zapisie z 2013 roku to Aleksander Bogusław Stępkowski jest Prezesem FUNDACJI INSTYTUT NA RZECZ KULTURY PRAWNEJ ORDO IURIS, a Jerzy (Adam) Kwaśniewski (adwokat) figuruje jako Skarbnik. Nie znalazłem (ale też słabo szukałem) poźniejszych zmian tego przyporzadkowania, zresztą jasne jest, że lepiej wygląda, gdy powyższą konferencję organizują nie dwa ordojurki, a szacowny reprezentant UW plus ordojurek.

Nazwałbym tę „sytuację administracyjną” przejęciem. Wszyscy od dawna o tym wiedzą, nielicznych stać na nadal, hm, emocjonalny stosunek do sytuacji.

  1. hellk’s avatar

    Kończyłem prawo – nazwa kierunku w pełni oddaje wychył światopoglądowy – i to nie od wczoraj. Więcej tego u prymusów, jakby zajęcie się tą dziedziną bardziej na serio wynikało z przekonania o konieczności utrzymania jakiegoś pradawnego porządku. Mocno przeplecione z fandomem s‑f, domieszka korwinistów.
    Najważniejsze chyba jednak, że tamtejsze kariery nie sprzyjają lewicowemu ‘stylowi życia’ – pewnie da się w wieku 35 lat poświęcić więcej czasu i uwagi czwórce dzieci i domowi robiąc habilitację, wiceministra i pozostałe featy z życiorysu, który mam na myśli – ale to jednak domena geniuszy.

  2. m.’s avatar

    @hellk

    Więcej tego u prymusów, jakby zajęcie się tą dziedziną bardziej na serio wynikało z przekonania o konieczności utrzymania jakiegoś pradawnego porządku.

    Dokładnie o tym pisze Bourdieu w „Homo academicus”!

reply

Your email address will not be published. Required fields are marked *