maniera, nuda, rozpacz

Od wczesnosierpniowej blogonotySkoruniu Płazy układa mi się nibycykl „wiejski” na blogu. Ze szczególnym zainteresowaniem śledzę więc Dwutygodnikowe teksty z serii „Wieś”, pod których znakiem stoi tegoroczna jesień (i to zanim na dobre się zaczęła).

Nic dziwnego zatem, że rozmowa ze Stanisławem Aleksandrem Nowakiem o jego Galicyanach, wydanych w kwietniu 2016 (stron 920), pobudziła moją ciekawość. Mówi ów autor:

Literatura to moje życie, pasja. A pasja to miłość i cierpienie. Nie ma przerw w pisaniu. W pisaniu nie tylko cel jest ważny – równie ważna jest droga. Moja książka obejmuje w zasadzie całą historię Galicji, więc jej pisanie siłą rzeczy musiałem poprzedzić kwerendą. Czytałem oczywiście dużo literatury naukowej, ale najchętniej sięgałem po beletrystykę, pamiętniki chłopów, zesłańców, powstańców styczniowych, tych, którzy wyjeżdżali za chlebem do Brazylii, a także po gazety. Tak rodzili się „Galicyanie”.

[...]

[Michał Sowiński:] W „Galicyanach”, poza rozmachem, zwraca uwagę właśnie język.

To była gigantyczna praca językoznawcza – każde nietypowe słowo użyte przeze mnie miało przypis i występuje tylko raz. Język galicyjski wymyśliłem trochę z przekory, bo denerwują mnie anglicyzmy. Polszczyzna jest przebogata, mamy się czym pochwalić. Na przykład takie słowa, jak „przejrzadło” czy „pradawnia”, których używam na samym początku powieści – jeden wyraz potrafi zbudować cały poetycki obraz! Ale w tej pracy nie chodziło mi tylko o kwestie patriotyczne, nie chciałem być drugim Mickiewiczem. Po prostu wierzę w siłę słowa.

Niebacznie powiedziałem sobie: „sprawdzam”.

I jak się wybałuszyłem od pierwszego akapitu:

Wisłok – przejrzadło pradawni. Kiedyś, kiedyś miał rozmachliwe ogarnięcie. W przedhistorycznych czasach wypełniał cały rozdół, tak nazwane Wisłoczysko – dziś puste świadectwo młodzieńczych dążności. A potem skurczył się i obrósł łoziną.

...tak mi to wybałuszenie zostało, rozbałuszyło się w zgrozę i mękę. Szanuję 8‑letni trud dojrzałego (wiekiem) debiutanta. Ale, na litość, czemuście to wydali? Tego nie da się czytać, nieważne, ile dóbr wszelakich kryje się (może) w mleku tej prozy – pod kożuchem języka, gdy ów kożuch [1] budzi rodzaj zażenowania podszytego abominacją [2].

Proszę bardzo:

Zochfija, panna darmodajka, doiła krowy we dworze. Zochfija była wielgą rozpustnicą, ale i najpierwszą pięknotką. Jej kształtność rysów porywała oczy. Postawna była i zgrabna nad podziw, kształtniejsza czem inne, powabna do idealności. Nogi miała arcydługie. Piersiasta była – cyce miała białe i ciężkie, jakby ją węże ssały. Rumianolica była, samo zdrowie. Bruneta była. Czarnobrewa była, ale oczęta miała niebieściuchne i gębusię takiej śliczności. A jak kolosalnie baletniczo po żeńsku chodzowała!

Na miłość wiekuistego Boga! Jak ona nęcąco chodzowała! Jak bezsromnie fyrtała zadkiem! Na lewo, na prawo... Aż się kurzyło, aż się droga o mało nie skurwiła, i drzewa, i listowie, jałówki się latowały, krowy się hukały, rozpustne ogry w zaprzęgu pańskim się narowiły, ptaszkowie znerwiały, skoro tylko Zochfija, panna darmodajka, szła Gościńcem. [...]

A Zochfija nie zachowywała względów przyzwoitości i nawet gdy szła w wierzchnim okryciu, wszystko miała na widoku. Szła i tak jak gdyby gorączka ją rozpalała, jakby szła i się gziła, jakby się gziła z wiatrem, jakby ze słonkiem ksiuty wyczyniała, jakby słonko robiło jej wszyćkie zabiegi, jakby ona słonku dawała gęby, jakby słonko do niej ślipiami wywracało, jakby z wiatrem miała stosunek cielesny, jakby wiater i słonko szły do niej na zaloty, jakby słonko pchało się w jej kudły. Szła latową porą spotniała, dysząca. Łyskała niebieściuchnymi ślepiami, kłyki szczerzyła. Żyły pęczniały, nabrzmiewały, jak ona szła, ta Zochfija, ta bezwstydna rajfurka, bezwstydna, bezwstyd..., te nogi, te ręce, te cycki, te cycki, chybko – duchem, duchem, duchem, wiater chciał ją dopędzić. Jakby miała stosunek cielesny ze wszyćkim, co męskiego rodzaju. Z całą przyrodą żywą. Jakby chciała, żeby jej wszyscy naraz dogodzili. Ten jej chód był bardziej bezwstydny niźli ona. Ten jej chód był grzechem, ciężkim grzechem.

Zochfija była rozpustna na chłopów, wszeteczniła się, użyczała swych pieszczot niejednemu, tak i Jędrzej Jędrzej nie oparł się jej. Powiedzieć sumiennie, długo się obraniał, by nie stać z nią w romansie. Ona chodzowała jakby jeszcze bardziej otwarta, gotowa. Jj Jj udawał, że mała mu różnica, czy ją widzi, czy nie, i tym udawaniem obojętności zdradził się. I zaszedł z nią w romans. Atoli romans z Zochfiją, panną darmodajką, męczył go. Chciał z nią zerwać i nie mógł. Szczęściem rychło zakochał się.

„Atoli”, zaiste. Na tyle słow jedna udana fraza („[jej] cyce ciężkie, jakby ją węże ssały”), a poza tym rozpacz, nuda, zgorszenie (językowe). I tak przez 900 stron.

Gdyby się to przepisało na jezyk niezmanierowany, ukazałby się w całej okazałości drugi nadmiar: nieznośność zbędnych powtórzeń, w których ta proza się tapla, bodaj po to właśnie, aby dało się użyć wszelkich słówek z owego „języka galicyańskiego” (co to go autor, z dumą podkreśla, wymyślił w trudzie i znoju); najgorszy z możliwych powodów.

Jak on tam mówił na początku? „Poetycki obraz”? Skądże, gigantyczny zakalec [3].


PRZYPISY

[1] kożuch, ścięte wskutek podgrzewania laktoalbuminy posklejane tłuszczem; nie wiem, czy w dzisiejszych („uhatych” itp.) mlekach jeszcze się wytwarza

[2] nie, nie chodzi o niezrozumiałość tego językowego śmietniska; to jest czytelne, ale poraża przerażającą zbędnością i manieryzmem, niczego nie dodaje, wbrew rojeniom autora, a odbiera wszelką nadzieję na przyjemność (obcowania z tą książką)

[3] okładka też odrzuca, byłoż mi potraktować to jako znak!

  1. Drakaina’s avatar

    Że się wyrażę innym strasznym językiem: zrobiłeś mi dzień. Najzabawniejsze jest to, że ostatnio czytam dziewiętnastowieczne pamiętniki i inne paraliterackie dzieła, różnojęzyczne zresztą, aż w nadmiarze, i jako żywo, gdybym chciała naśladować ich język, nigdy by mi coś takiego nie wyszło... By prawie zacytować klasyka, ciekawe, co autor brał, kiedy czytał (i pisał).

  2. nameste’s avatar

    @ Drakaina:

    Sam b. doceniam paradoksalne wymiary polszczyzny przodków: jednocześnie rozchełstanie i budząca najwyższy podziw zwięzlość. Rozchełstanie, czyli żywioł swobody, ujmowany dziś w karby nudy przez marabutów języka polskiego (redakcje poprawnościowo‐spłaszczające itd.).

    W tych „Galicyanach” jest dokładnie odwrotnie. Rozchełstanie (leksykalne) dowodzi kompletnego braku sluchu, a zwięzłości, tej próby kruszcu, na (homeopatyczne) lekarstwo.

    Na pocieszenie:

  3. andsol’s avatar

    Podjęcie decyzji o przyjęciu do druku nie jest (chyba?) działaniem impulsywnym ani pospiesznym. I parę osób bierze udział w tym. Że też żadna z nich nie przyjrzała się uważniej przejrzadłu pradawni i nie znalazła grzecznych, ale stanowczych słów odmowy?

    A co do podejrzeń Drakainy, dziwaczne pomysły też są upojne.

  4. nameste’s avatar

    A może trwa jakaś tajna bitwa wydawców na jak najgrubsze książki? Nie tak łatwo o takie, więc wezmą każdego zewłoka.

  5. Drakaina’s avatar

    Hmm, WAB to wydało. Zdziwniej i zdziwniej. Bo podejrzewałam coś bardziej niszowego albo za takie uchodzącego.

    A stare gazety uwielbiam. W czasie, kiedy miałam czas na fejsbuk, prowadziłam kronikę swoich lektur z lat ’30 XIX w., zwłaszcza o Talleyrandzie grożącym co rusz odejściem z polityki.

  6. telemach’s avatar

    Stać w romansie. Hm.
    Czuję, że chyba będą mnie węże ssały.

    A z drugiej strony: jak ja autorowi zazdroszczę. poprzez 900 stron (w maszynopisie to mogą nawet być i 4 tysiące, w upojeniu językowym, zygzakiem, w górę i w dół. I brak przebudzenia z gigantycznym kacem. Jak on dał radę?

    To naprawdę ludzkie i godne podziwu, że mu wydali.

  7. nameste’s avatar

    telemach :

    To naprawdę ludzkie i godne podziwu, że mu wydali.

    Taaak, ludzkie, tyle że egzemplarz kosztuje jakieś 70 złotych; ktoś to kupi – a tu [—-].

  8. telemach’s avatar

    nameste :

    Taaak, ludzkie, tyle że egzemplarz kosztuje jakieś 70 złotych; ktoś to kupi – a tu [—-].

    Nie kupi.

  9. andsol’s avatar

    Sprawdźcie czy na str. 370 lub dalej jest aluzja do czegoś podobnego do żołnierza wyklętego – wtedy wszystkie biblioteki kupią i to w podskokach. Bo już w końcu roku 2015 wykupiono krajowe zapasy wazeliny.

  10. Drakaina’s avatar

    Moje ostatnie spóźnione doświadczenie czytelnicze mówi mi, że ludzie kupią każdą źle napisaną książkę, jeśli zrobi się wokół niej dostateczne halo. Przeżuwam na razie recenzję, bo obawiam się, że zostanę wyklęta przez spore grono znajomych, bo idzie tu o światowy bestseller okrzyknięty powszechnie literackim wydarzeniem. Ale chwilowo raczej chodzi o to, że jeśli ci Galicyanie zostaną przez wystarczającą liczbę recenzenckich guru uznani za arcydzieło, to mało kto odważy się pisnąć inaczej, a ludzkość rzuci się do kupowania. W końcu w przeliczeniu na papier 900 stron za 70 zł to wcale nie dużo. Dwustustronicowe książki kosztują mniej więcej połowę tego zazwyczaj.

  11. telemach’s avatar

    Drakaina :

    Moje ostatnie spóźnione doświadczenie czytelnicze mówi mi, że ludzie kupią każdą źle napisaną książkę, jeśli zrobi się wokół niej dostateczne halo.

    Ależ przecież NIGDY nie było inaczej. Z jakim rozrzewnieniem wspominam status Macieja Słomczyńskiego i nadmuchiwanie balonu w wyniku którego to nadmuchiwania właściciele punktów repasacji pończoch i kierownicy sklepów z wędlinami wykupili na pmiu i po znajomości jak również spod lady 100 tsięczny nakład Ulissesa.
    Była to fala tsunami wówczas. Nigdy nie spotkałem później w PRLu nikogo kto by się z Ulissesem uporał.

  12. nameste’s avatar

    @ telemach:

    Ulisses Słomczyńskiego? Jedno z lepszych jego osiagnięć (no i Joe Alex, nespa).

  13. Drakaina’s avatar

    Ja tam np. nadal wolę Szekspira Słomczyńskiego niż Barańczaka, ale ostatnio też mnie czymś zawiódł przy ponownej lekturze i doszłam do wniosku, że po prostu nie mamy naprawdę dobrego przekładu Szekspira. O, Barańczak jako tłumacz to dla mnie taki nadmuchany balonik, głównie zresztą przez samego siebie.

    Btw mój Tato uporał się z Ulissesem, choć nie lubi. Ja się ograniczyłam do tych fragmentów, które były na liście lektur, bo mój professore literatury angielskiej (na polonistyce) był na tyle miłosierny, że z wielu cegieł powycinał nam kawałki...

  14. telemach’s avatar

    nameste :

    Ulisses Słomczyńskiego? Jedno z lepszych jego osiagnięć (no i Joe Alex, nespa).

    Ano Słomczyńskiego. Kto widział i przeżył jak Słomczyński misternie reżyserował przez 13 lat wykluwanie się hype ten wie.
    Mało kto już sobie przypomina, ale część nakładu trafiła zamiast pod lady księgarń (przed którymi burzyły się niedosycone komitety kolejkowe) bezpośrednio na Bazar Różyckiego gdzie można było nabyć książkę za 10‐krotną cenę. Cóż, 1000 złotych w 1969 roku to naprawdę były pieniądze.

    Z „Finegans Wake” mu już tak łatwo nie poszło. Dziwne, miał przecież jeszcze nieomal 30 lat życia przed sobą i dokonał sporego rozbiegu.

    W każdym razie zdołał wykreować mit całkowitej nieprzetłumaczalności dzieła. Co zastanawia, bo już w tłumaczeniu tytułu (o ile mu w „Literaturze na świecie” nie zmienili sami z siebie na ładniejszy) popełnił zupełnie niepojęty błąd.

    „Finegans wake” posiadła/posiadło nie tylko w polskim obszarze językowym opinię Mount Everestu dla tłumaczy. Tak że prosto zapewne nie było. Trudno ocenić. Natomiast jest to z całą pewnością doskonały przykład wykreowania książkowego hype bez książki. Przynajmniej w Polsce i przynajmniej do 2012.
    Ot, chciałoby się powiedzieć:
    „bababadalgharaghtakamminarronnkonnbronntonnerronntuonnthuuntrovarrhounawnskawntoohoohoordenenthurnuk”

  15. AJ’s avatar

    Książka wyróżniona Nagrodą Literacką m.st. Warszawy w kategorii proza to „Galicyanie”, debiut Stanisława Aleksandra Nowaka.

    Walka Kongresówki z Galicją? Miasta (stołecznego) z wsią?

  16. nameste’s avatar

    @ AJ:

    To chyba jakoś inaczej. S.A.Nowak ur. w Rzeszowie, studiował i pracował we Wrocławiu (wnuk Lwowianki), ostatnio (zeznał) przeniósł się do Karpacza, by na miejscu zbierać materiały do nowej powieści „spod Śnieżki, tuż po wojnie”. Wzorowy obywatel Niecentrali. A potem, czemu „walka”? Miasto stołeczne przecież nagrodziło (chyba że jest tu jakieś drugie dno, subtelna i jadowita zemsta).

    Bardziej do wyobraźni przemawia mi fakt, że w 2017 na 12 ksiażek nominowanych (w 4 kategoriach) 3 wydało stołeczne wydawnictwo GWF, tzn. W.A.B.

  17. AJ’s avatar

    To był taki żarcik, że miasto stołeczne nagrodziło akurat niezbyt dobrą książkę.

reply

Your email address will not be published. Required fields are marked *