Sama książka J.D. Vance’a Hillbilly Elegy i jej usański (szczególnie polityczny, po obraniu Trumpa) kontekst były przedmiotem stosunkowo obszernego artykułu Jakuba Dymka, który ukazał się na początku października 2017 w „Tygodniku Powszechnym”. Tam też odsyłam w sprawie meritum tej historii, spisanej przez wywodzącego się z appalachiańskiej biedoty konserwatystę, który wbrew pochodzeniu odniósł życiowy sukces. Elegia stała się przyczynkiem do dyskusji o powodach wygranej Trumpa, chociaż reprodukuje wiele typowych dla prawicy mitów i poznawczych przemgleń (a może właśnie dlatego); podobnie czynią filmowe produkcyjniaki o chłopaku z nizin społecznych, który zagrożony wyrokiem wybiera armię (Stanów Zjednoczonych) i tam poddany wychowawczej sile kolektywu i ideału amerykańskiego zostaje wysłany w Słusznej Sprawie (Wietnam, Bliski Wschód, Afganistan itd.), po czym wraca i rozprawia się z miejscową mafią w rodzinnym miasteczku.
Polskie wydanie pod tytułem Elegia dla bidoków w przekładzie Tomasza S. Gałązki wyszło na dniach. Zainteresowalo mnie nie jako źródło wiedzy o konfliktach klasowych w USA (na ten temat mamy mnóstwo ciekawszych i głębszych pozycji), ale z dwóch innych powodów.
Pierwszy jest oczywisty: jak wyglądałby podobny (jasne, że subiektywny) autoportret warstw/grup ludzi w Polsce, którzy doprowadzili do wygranej PiS‑u. Na ten temat także ukazało się już parę ciekawych książek, ale żadna – może poza powieścią Waldemara Bawołka Echo słońca – nie jest pisana „od środka”.
Drugi powód to wytwarzanie (dziedziczenie, reprodukowanie) odrębności tożsamościowych, na poziomie całych grup/warstw etniczno‐społeczno‐ekonomicznych. Bidoki („hillbillies”), buraki („rednecks”), białe śmieci („white‐trash”), bardziej specyficzne grupy, jak Ozarkowie czy Cajuni; dziesiątki innych mniej eksploatowanych przez przemysł medialny czy pop‐kulturę, a więc mniej znanych z transatlantyckiego oddalenia. W Polsce mamy do czynienia z systemową robotą „wytwarzania tożsamości”: patrjotycznej, z „wyklętymi” na podorędziu, kontrestabliszmentowej, ale już po uszy unurzanej w „nowym establiszmencie”. Kibole, protofaszyści, narodowcy; wszyscy – podobnie jak szkoto‐irlandzcy bidocy Vance’a – deklaratywnie religijni, świętojebliwi w mowie, przemocowi w uczynku.
Jednym z najistotniejszych spoiw takiej wytwarzanej (dziedziczonej) odrębności jest język, socjolekt. I to on – w świetnym zapodaniu Tomasza Gałązki, tłumacza – zainteresował mnie najpierw, od pierwszego kontaktu z książką. (Spotkałem się z opinią, że tłumacz przeszarżował, ale jej nie podzielam.)
Te piętrowe bluzgi, zwyczajowe przydomki, przekręcane słowa. „Wuja Salicyl” [w oryg. „uncle Tea‐berry”], „wuja” jest tu w mianowniku: ten wuja. Ciotka Łii [„aunt Wee”]; owszem, znamy ksywę Wee z innych książek czy filmów, ale nie wiążemy z nią znaczeń, a nawet brzmienia, ot, imię własne. (A przecież brzmienie jest tu ważne, łii, i znaczenia, zob. wee‐wee.)
Przejście od gaulterii (tea‐berry), roślinki dla Polaka egzotycznej, do salicylu wymagało drogi poprzez olejek eteryczny („wintergreen oil”), używany w przemyśle kosmetycznym i spożyczym, m.in. przy produkcji gum do żucia (które notorycznie żuł ów wuja), zawierający salicylan metylu, związek pokrewny aspirynie. Oraz bonus: dla Polaka podprogowe skojarzenie ze spirytusem salicylowym, deską ratunku alkoholika; bezpośrednio niezgodne z faktami (u Vance’a), a przecież dające jak najbardziej właściwy kontekst.
Ten przekład się czyta!
Ale nie wiem, czy to dobrze, bo jakby przydaje atrakcyjności historii, którą należałoby krytycznie zdekonstruować. Co częściowo zrobiono w tym październikowym artykule, a częściowo – zwłaszcza gdyby transponować problemy na polski grunt – jeszcze czeka na podjęcie.
-
Dobry wstęp do krytycznej dekonstrukcji, myślę, jest np. tu: http://niezatapialni.com/?p=2884 (z cyklu: ale że tam, to zupełnie bym się nie spodziewał).
I bardzo dziękuję. /TSG -
@ nameste:
„Że tam” to było takie moje zdziwienie, że blog jednak raczej gierkowo‐kostiumowy, z gamerską nieco jednak koment‐ekipą, a tu recenzja na poziomie, za który byłbym wręcz gotów płacić. Więc trochę się ten tekst marnuje – ale też może przeczyta go ktoś, kto normalnie kijem by nie tknął, więc jednak profit? -
Na razie jestem na jakiś 70 stronach, przekład początkowo wydawał mi się faktycznie przeszarżowany, ale powoli przywykłem. Zaczynam doceniać, że dzięki niemu, mogę myśleć o własnych wujach. Jestem prawie kopią autora książki (bez gór ale ze wsią w tle); to znaczy dziadkowie rolnicy, rodzice (i wujostwo) droga do górniczego miasta ze wsi do fabryk a ja pokolenie, które powinno iść wyżej i poza mną, z kuzynowstwem różnie to wyszło. p.s. polityczność tej książki jest niepokojąca, ale na razie (wciąż pamiętajmy dopiero 70 s.) nie odstręcza.
-
Spojrzałem na teksty z linków, myślę, że trzeba czytać Vance’a jako autoetnografię, wtedy nie ma rozczarowania, tylko surowy materiał, z którym coś trzeba zrobić. p.s. ta „surowość” oczywiście jest wielopiętrowa, zważywszy, że autor mówi równocześnie swoimi studiami, armią, poglądami politycznymi, szkołami i gdzieś tam na końców swoimi górami i dulinami.
-
@wuj Salicyl
Gdybym tłumaczył, chyba bym zrobił Wuja Miętówkę, pasowałoby to do mojej pamięci o takich rozsypujących się, cukrowych miętówkach, które były zawsze u mojej babci. -
https://bonito.pl/k‑1892000-poswiata
Będą też Telegraph Avenue, a potem The Amazing Adventures of Kavalier and Clay.
Pozostaje trzymać kciuki, aby dało się czytać.
-
Czekam, wobec tego, na opowieść po lekturze. Oczywiście cały czas czekam również na inne opowieści. Nieustannie.
-
Taka mała ciekawostka. Polska wikipedia w biogramie pewnego pisarza zawiera taką uwagę: „W polskiej literaturze styl durrellowski prezentuje Juliusz Dworzyński.” Zaraz mnie to zaciekawiło, kimże jest tajemniczy naśladowca Durrella, późny wnuk lub genialny (?) imitator? Niestety, kwerenda internetowa zaciera tylko ślady i myli tropy. Byłby‑ż to właściciel firmy ‘Rożen’ z gminy Jemielno? Albo Juliusz Dworzyński powiązany z nadmorską firmą ‘Posejdon’ (ach, te mitologiczne skojarzenia...)? A może całkiem inny, nieznany (bo ukryty?) Juliusz Dworzyński? Może spróbujmy zdekonstruować i zrekonstruować tajemniczego pisarza? A jeśli go nie ma, cóż, może zamiast kasować te zdanie z wikipedii, warto może napełnić je treścią i stworzyć Dworzyńskiego oraz jego dzieła?
-
nameste :
@ babilas:
[...] nie sądzę, aby warto było rozleglej stwarzać Dworzyńskiego i jego nieznane dzieło. Ale jeśli masz ochotę, niech Cię nie wstrzymuje mój sceptycyzm.Znam swoje ograniczenia, od czasowych zaczynając, na tych ważniejszych, natury intelektualnej, kończąc.
Henryk Batuta przeżył w polskiej wikipedii piętnaście miesięcy, a zdemaskowała go nadgorliwość i nadaktywność jego twórców. Juliusz Dworzyński, nieniepokojony (czy na pewno nie z imiesłowami odczasownikowymi pisze się teraz razem?), ma sporą szansę przeżycia nas wszystkich.
-
babilas :
Znam swoje ograniczenia, od czasowych zaczynając, na tych ważniejszych, natury intelektualnej, kończąc.
Ja natomiast sądzę, że do ograniczeń intelektualnych przyznają się nie ci co powinni, a ci, co powinni, się nie przyznają.
nameste :
Ale jeśli masz ochotę, niech Cię nie wstrzymuje mój sceptycyzm.
I dotyczy to również, moim skromnym zdaniem, również sceptycyzmu. Niestety.
-
Pewnie to wiedza powszechna, mnie jednak zaskoczyło, że kandydat na wiceprezydenta USA to ten sam Vance.
16 comments
comments feed for this article
Trackback link: https://nameste.litglog.org/2018/02/krotka-noc-salicylowa/trackback/