Pierwszą Diunę scharakteryzowałem jako pompatyczną chałę (w tamtej minirecenzji zajmowałem się też mechaniką świata stworzonego przez Herberta, a w kolejnej blogonocie o charakterze aneksu – schyłkowością galaktycznego imperium Padyszacha). Nie spieszyło mi się zatem do oglądania części drugiej, a po obejrzeniu – do pisania blogonoty.
Co jednak czynię z kronikarskiego obowiązku. Druga Diuna to chaotyczna chała pełna dłużyzn (życzliwi recenzenci podkreślają jakość zdjęć pustynnych pejzaży ze szczególnym uwzględnieniem wizerunku czerwi, obrazy watowane muzyką Zimmera [*]), których namaszczona ekspozycja – mimo prawie 3 godzin trwania filmu – nie pozostawia wiele miejsca na przedstawienie szczegółów opowiadanej historii. Wobec czego Villeneuve ratuje się spłaszczeniami, kliszami, cięciami [wobec oryginalnego powieściowego światoprzedstawienia Arrakis, mechanizmów wszechobecnego knucia (zob. recenzję części pierwszej) i drogi Paula od obcoziemca po przywódcę].
W powieści wątki między zdradą Yueha a przejęciem imperatorskiego tronu rozwijają się przez parę ładnych lat [Alia zabijająca barona H. jest kilkulatką], w filmie to czas krótszy od ciąży Jessiki. Mamy uwierzyć, że Paul [b. źle obsadzony Chalamet, to się dobitnie potwierdza] w pół roku zjednoczył fremeńskie plemiona i poprowadził je do kosmicznego dżihadu – reżyser przecenia siłę oddziaływania muzyki Zimmera, ilustrującą wizje Muad’Diba, przedstawione wyjątkowo topornie (natrętne głosiki w głowie plus mina numer dwa Chalameta [„skrzywdzony nietoperz ślący łzawo‐maślane spojrzenia w przestrzeń” – autocytat z recenzji cz. pierwszej]). Niestety, nie działa. Zwłaszcza że widz nie znający powieści (albo: jej porządnych streszczeń) nie wyniesie z filmu wiedzy o cyklu przyprawowym i roli melanżu w kulturze fremeńskiej, musi przyjąć na wiarę [sfałszowane] motywacje Jessiki i bunt [sfałszowany] Chani, która w ostatnim ujęciu odjedzie na czerwiu w cliffhanger.
Villeneuve sztukuje kliszami. Czarno‐białe sekwencje to nachalne nawiązanie do hitlerowskich szwarc‐parad. Przerysowana rola Bene Gessserit plus przesadzone oddziaływania Missionaria Protectiva – prowadzą do kliszy religijnych [islamskich] fanatyków, choć zasadniczym fundamentem kultury fremeńskiej jest wizja „zielonej, obfitującej w wodę Arrakis”, wizja, która wyniosła ojca Lieta Kynesa do pozycji sprawczej. W powieści Chani jest córką Lieta, byłoby poniekąd uzasadnione oprzeć jej bunt na podstawie „ekologicznej”, choć Paul jako imperator mógłby „jednym skinieniem palca” przekształcić pustynną Diunę w zieloną Arrakis. Jednak Villeneuve najpierw wyjeżdża z motywacją u Chani pn. „bronić fremeńskiego ludu” [jako jedna‐jedyna fremenka! paradne], a potem osuwa się w grzęzawą nastoletnią zazdrość o imperatorską żonę Irulan. Wreszcie mechanika awansu Paula na przywódcę wszystkich fremenów: reżyser bezczelnie pozostawia mowę Muad’Diba (przed fremeńską radą wobec zgromadzenia rodów) nie tłumaczoną z fremeńskiego: coś tam gadali między sobą, nic nie rozumiemy, ale koniec końców – oczywiście – wyciągnęli broń jak jeden mąż, bo objawił się Mahdi.
Szkoda mi czasu na rozbieranie innych przykładów. Poza jednym.
W space operze warunkiem sine qua non jest istnienie statków kosmicznych przemieszczających się FTL [faster than light], bo inaczej zamiast centralnie zarządzanego imperium mamy miliony absolutnie odizolowanych światów. W Diunie monopol na podróże międzygwiezdne ma Gildia, której nawigatorzy bez arrakijskiej przyprawy nie są w stanie bezpiecznie wytyczać kosmicznych szlaków [dzięki indukowanemu przez przyprawę „przyszłowidzeniu”]. Imperium Szaddama jest imperium hydraulicznym, w którym zasobem osiowym jest właśnie przyprawa. Dlatego gdy [powieściowy] Paul grozi nawigatorom Glidii, że zniszczy całkowicie źródło przyprawy [nie, nie bronią atomową, zajrzyjcie do książki], jeśli natychmiast nie wywiozą militarnych sił wysokich rodów z układu Diuny, ci zaś wiedzą, że jest w stanie groźbę spełnić – błyskawicznie uszy po sobie i zmykają. Paul zostaje imperatorem: prawdziwym źródłem jego władzy jest kontrola nad przyprawą; szopka z małżeństwem to tylko fasada na rzecz polityki.
W filmie? Kluczowa rola Gildii zostaje spłaszczona, by nie powiedzieć: wymazana. Wysokie rody odmawiają wycofania się, za parę minut ruszy dżihad. Logika tego świata idzie się kochać. Nie zakładam, że Villeneuve jest głupi i tego nie rozumie, muszę więc uznać, że poświęca logikę na rzecz kolejnych filmowych scen militarnych, bo te się sprzedadzą (czworoboki wojsk, czarno‐białe ujęcia, trąby, maszyny bojowe – kontra dzicy Arabo fremeni).
PRZYPISY
[*] nie, nie jestem uprzedzony do Zimmera, np. ścieżki dźwiękowe do Sherlocków są absolutnie fantastyczne
-
Oglądałem z polskim dubbingiem, brakowało w zasadzie tylko śmiechu z puszki.
Co niesamowite, bo te wszystkie Sicaria, Blade Runnery czy Arrivale raczej trzymały poziom.
2 comments
comments feed for this article
Trackback link: https://nameste.litglog.org/2024/07/diuna-druga/trackback/