chandler

„Jeśli nie jest zepsute, nie naprawiaj”. Ta maksyma ma warunkowe zastosowanie również do [nowych] przekładów. Warunkowe, bo – jak mówią sami tłumacze i translatolodzy – każdemu pokoleniu należy się nowy przekład, jeśli poprzedni stracił rezonans z współczesnością. Jeśli.

Z drugiej wszakże strony, powieść napisana, powiedzmy, w 1940 reprezentuje ówczesny świat (język, obyczaj, stosunki społeczne itp.) i jeśli przekład koncepcyjnie szanuje ten związek [nie musi; por. przekładany na scenę czy film Shakespeare w niezliczonych uwspółcześnieniach – całego przedstawianego świata], nie powinien pozwalać sobie na, przykładowo, anachronizmy i, dajmy na to, nie powinien stosować kolokwializmów, które w języku docelowym weszły w użycie pół wieku później. Albo wymarły pół wieku wcześniej.

Krakowski Karakter reklamował pakiet trzech pierwszych Chandlerów w [nowym] przekładzie Bartosza Czartoryskiego następująco:

I w końcu brzmi po polsku dokładnie tak, jak trzeba.

Kwestionuję, przynajmniej gdy idzie o mojego ulubionego Chandlera: Farewell, My Lovely [Żegnaj, laleczko]. Przekład Ewy Życieńskiej z 1969 roku nie jest zepsuty.

Parę przykładów (w kolejności: oryginał, tłumaczenie , tłumaczenie BCz):

“No white folks, brother. Jes’ fo’ the colored people. I’se sorry.”

– Nie dla białych, bracie. Tylko dla kolorowych. Bardzo mi przykro.

– Żadnych białych, bracie. Jeno dla kolorowych. Wybaczta.

——

“Velma, you says? No Velma heah, brother. No hooch, no gals, no nothing. Jes’ the scram, white boy, jes’ the scram.”

– Velma, powiadasz? [...] Nie ma tu żadnej Velmy, bracie. Ani bimbru, ani dziewczynek, ani nic. Tylko ci goście, tylko ci goście.

– Velma, mówisz? [...] Żadnej Velmy, bracie. Ni gorzały, ni dziewuch, nic. Poszli stąd, białasy.

To kwestie Murzyna‐wykidajły z rozdziału 2. Mówi anglamerykańskim skróconym, z mocnym akcentem. Życieńska to zaokrągla, jakby podjęła strategiczną decyzję (czarna odmienność odmalowana w sferach wizualnej i behawioralnej, językowo nie wyróżnia się), a może też sobie nie do końca radzi [por. oryginalny „scram”]. Niemniej, nic tu specjalnie nie bije po oczach, nie zatrzymuje.

To natomiast, co zrobił tu Czartoryski, budzi nieprzyjemny dreszcz. „Jeno”? „Wybaczta”? „Ni?” („Dziewuch”?) To język z Chłopów Reymonta [sprawdziłem]. Dlaczego miejski czarny w 1940 roku ma mówić chłopem z końca XIX wieku?!

A teraz przykład z przeciwną strzałką czasu [mówi Malloy]:

“Yeah,” he said. “Little Velma. I ain’t seen her in eight years. You say this here is a dinge joint?”

– Taak – powiedział. – Mała Velma. Osiem lat jej nie widziałem. Więc mówisz, że to knajpa dla smoluchów?

– Ano – powiedział – mała Velma. Od ośmiu lat jej nie widziałem. Mówisz, że to miejscówka dla czarnych?

„Miejscówka”. To (w tym znaczeniu) b. świeży wynalazek, jeśli się nie mylę, dopiero dwudziestopierwszowieczny.

Powiecie, że się czepiam. Jasne, że się czepiam: każdy z tych drobiazgów jest potykaczem, na którym moja lektura się wstrzymuje. I patrzę niedowierzająco, podobnie jak wtedy, gdy widzę, jak w irlandzkiej (i dziejącej się w Irlandii) powieści starszy mężczyzna zwraca się do młodszego per „synek” [w funkcji wołacza; w oryginale neutralne „son”], wtf? jesteśmy na Śląsku czy co?

* * *

Mam kilka ulubionych pasaży w Żegnaj, laleczko, są (dla mnie) takim znakiem firmowym Chandlera. Przetestujmy.

[rozdział 22]

The Indian breathed gutturally and set me down with a jar that lifted the top of my head. He had my wrists now, instead of me having his. He twisted them behind me fast and a knee like a corner stone went into my back. He bent me. I can be bent. I’m not the City Hall. He bent me.

Indianin oddychał chrapliwie i posadził mnie tak, że wtrząs omal nie oderwał mi głowy z karku. Zamiast mnie, on teraz trzymał mnie za ręce. Wykręcił mi je do tyłu i wbił mi kolano w plecy, jakby walił kamiennym narożnikiem. Zgiął mnie. Można mnie zgiąć. Nie jestem ratuszem. Zgiął mnie.

Indianin dyszał z głębi trzewi. Grzmotnął mną o podłogę tak, że mało mi łeb nie odpadł. Teraz to on dla odmiany chwycił moje przeguby, skrzyżował mi je z tyłu, a w plecy wbił kolano niczym kamień młyński. Wygiął mnie w łuk. Da się to zrobić. Nie jestem budynkiem ratusza. Wyginam się.

Robota BCz, po kolei. „Gutturally” przechodzi w „głębię trzewi”, znaczy, co, oddychał żołądkiem? kiszkami? „Grzmotnął” mógłbym odpuścić, ale w poprzedniej scenie Indianin zachodzi (stojącego) Marlowe’a od tyłu, obejmuje go uściskiem nie do rozerwania, podnosi i gwałownie – ...co? sadza (nadal pozostając z tyłu), bo przecież nie rozpłaszcza, twarzą ku podłożu, na podłodze; spróbujcie wyobrazić sobie ten ruch – niemożliwe. A więc tutaj tłumacz zaciera okoliczności zdarzenia. „Koło młyńskie” jest wielkie i okrągłe, pasuje to do dość punktowego nacisku kolana wbitego w plecy? Nie bardzo. Tłumacz dalej dohaftowuje: „bent” przechodzi w „wygiął mnie w łuk” (koło się uzasadniło, heh). Tymczasem „corner stone” jest kanciasty, ostry, w tym właśnie „kolanowo” adekwatny. Co więcej, jest z tej samej parafii co ratusz (u BCz: co ma młyn do ratusza?).

Ale największą pretensję mam o zniszczenie świetnej i zwięzłej kadencji oryginału, opartej na powtórzeniu „he bent me” plus minimalnie przesunięte „I can be bent”. Cały jej urok poszedł w nowym przekładzie w cholerę. A, i na domiar trzeba było dołożyć „budynek” do „ratusza”, bo jeszcze by sobie czytelnik pomyślał, że chodzi o niewzruszoność rady miejskiej. [A może i takie znaczenie uboczne byłoby do pomyślenia? W końcu tematem Chandlera, jednym z ważniejszych, jest korupcja. Nie u BCz.]

Marlowe w tej scenie przemocy myśli (a Chandler pisze) krótko i szybko, fala bólu nie dopuszcza żadnej kwiecistości, zbędnych słów itd.

[rozdział 25, Marlowe trzeźwi się z narkotycznego odurzenia]

I walked. I walked. I walked.

Half an hour of walking and my knees were shaking but my head was clear. I drank more water, a lot of water. I almost cried into the bowl while I was drinking it.

[...]

I walked.

They built the Pyramids and got tired of them and pulled them down and ground the stone up to make concrete for Boulder Dam and they built that and brought the water to the Sunny Southland and used it to have a flood with.

I walked all through it. I couldn’t be bothered.

[:]

Chodziłem. Chodziłem. Chodziłem.

Po pół godzinie tego chodzenia kolana mi się trzęsły, ale w głowie mi się rozjaśniło. Wypiłem więcej wody, morze wody. Niemal płakałem w umywalkę, ale piłem.

[...]

Chodziłem.

Zbudowali piramidy i znudzili się nimi, i zburzyli je, i zmełli kamień na asfalt, żeby zbudowac tamę, zbudowali ją i napuścili wody, i z wody zafundowali sobie potop.

Przechodziłem to wszystko. Nic mi nie mogło przeszkodzić.

[BCz:]

Chodziłem. Chodziłem. I chodziłem.

Po półgodzinie łażenia trzęsły mi się kolana, ale głowę miałem czystą. Piłem dalej, wody nigdy dość. Niemal się rozpłakałem nad zlewem, kiedy ją chłeptałem.

[...]

Chodziłem.

Zbudowali piramidy, a potem je rozebrali, kamień zmielili na beton i postawili wielką tamę, nawodnili cały kraj.

A ja cały ten czas chodziłem. Nic się mnie nie imało.

W tym pasażu chodzi o dwie rzeczy. O wodę i czas. Czas jest tu na skalę eonów; piramidy, kruszenie grobowców, stawianie nowych wielkich budowli; szmat czasu niemal geologiczny, fraza biblijna. Tak się Marlowe’owi dłuży proces trzeżwienia, a zarazem zdaje sobie sprawę, że to dla niego być albo nie być. Jest ważne. Więc uporczywie pije; woda jako znak wyzwolenia; pękają tamy; wabi się strażnika do środka, wali w łeb sprężyną mozolnie wymontowaną z łóżka, usypia się go. Wolność.

Niewiele z tego zrozumiał BCz. Tępo podmienia wyrazy (coby się nie powtarzały; współczesny wymóg „prasowania tekstu”; nie może być dwa razy „piłem”, więc „chłeptałem”), dodaje „I” przed trzecim „chodziłem”. Itp.

Wreszcie, co najważniejsze, niszczy rytm, kadencję tego fragmentu od piramid do potopu! Tego „tik‐tik‐tik” mijających eonów. Usuwa dwuznaczność w ostatnim wersie („Przechodziłem to wszystko” u Życieńskiej).

To, co BCz zostawia po sobie, nie ma wartości literackiej porównywalnej z oryginałem. Zostało [wybaczcie słownictwo] spieprzone.

  1. andsol’s avatar

    Ciekawe, Krakowski Karakter nie ma ludzi z uszami?

  2. nameste’s avatar

    @ andsol:

    Za każdą z trzech powieści Chandlera odpowiada ten sam zespół:

    Re­dak­cja: Ja­kub Ćwiek, Prze­mek Dę­bow­ski
    Opie­ka re­dak­cyj­na: Ewa Ślu­sar­czyk

    ...w dwóch trzecich personel wydawnictwa Karakter; P.D., współszef Karakteru, „Art Director & Grafik”, E.Ś. „Redaktorka”. Ćwiek, autor popkryminałów i popfantasy.

    No i ciekawostka, wszystkie trzy mają „Co­py­ri­ght © for the trans­la­tion by Sto­ry­tel”.

    Jest to więc jakiś rodzaj dealu, mocno firmowanego przez Karakter. Niemniej, produkt tylko udaje literaturę.

  3. babilas’s avatar

    Sprawdzam, kto to BCz. Tak pisze sam o sobie: Samozwańczy specjalista od popkultury, krytyk filmowy, tłumacz literatury. W innej wersji (Onet) przeredagowane na krytyk filmowy, tłumacz literatury, samozwańczy spec od kultury popularnej. Niesłusznie.

    Ale i tak lepiej niż pewien tłumacz napędzający swoją własną celebrytozę w mediach społecznościowych.

  4. nameste’s avatar

    babilas :

    pewien tłumacz napędzający

    To nie jest jednoznaczny adres^.

  5. babilas’s avatar

    nameste :

    To nie jest jednoznaczny adres^

    Doprawdy?

reply

Your email address will not be published. Required fields are marked *