Wiersze zamieszczone w debiutanckim tomiku Kraj oka Moniki Maciasz to teksty wysokiego ryzyka.
Głos w nich mówiący można sobie wyobrazić jako przynależny postaci kobiecej z obrazów Jacka Malczewskiego; kwiat we włosach, wokół łany, ziemie, wody, nieba. Postać jakby anachroniczna, wyjęta z tych płócien i rzucona we współczesność; pojawia się w [naszym wspólnym] „dziś” nieco nieobecna.
Ani myśli rezygnować z tych – ongiś mocnych, teraz, zdaje się, tylko mocno przetartych – dużych Symboli, podbitych „metafizyką istnienia”.
Na domiar [czego?], jej wyobraźnię, podstawę mowy, organizuje zespół obrazów pochodzenia religijnego; bogi, bozie, jezusy, wywoływane z podglebia jak nieusuwalne duchy/widma, współświadkują obracaniu się zbudowanych wokół nich instytucji w perz nienażartego, interesownego profanum.
Po ostatnie, zbyt często pojawia się w tych wierszach ton, który można nazwać „kondensowanym leśmianem” (w znaczeniu takim, jak gdy mówi się o skraplaniu pary wodnej, żywiołu eterycznego), zatem: zbyt często, by go ignorować.
Tak wyizolowane składniki wydają się pochodzić z przepisu na porażkę. Jakimś jednak cudem [pun intended] pytanie stojące na zaobserwowanym „wysokim ryzyku” („krach czy działa?”) nie przynosi presuponowanego rozstrzygnięcia.
Popatrzmy na dwa wiersze.
Słowo bezpieczeństwa: słowo
Śmiałe lato i czereśnie pękały od światła.
Schodziła ze mnie skóra, lepiej rozumiałam krew.
Lubiłam jej słodycz, biegać, wysokie szklanki.
Kwitłam nocą, włosy jaśniały, liczyliśmy je.
Zamieniliśmy w cienki cydr, piliśmy wieczorami.
Woń ciągnie się jak rozprute prześcieradło.
Źrenice są większe od nieba.
Doświadczenie osobiste, intymne dziewczyny z obrazów JM, leśmianione, spoza kadrów znanych z muzeum.
Operacja Eufrat
Przeczuwam koniec, spóźniam się.
Autobus ma mnie zawieźć na plac.
Gdańsk się nie godzi z Kają Godek.
Kierowca jest odpychający, kiedy kupują bilety:
Kurdyjki, Koreanki, kurwy, okaleczeni.
Mijamy Emaus, mijamy kościół, mijamy urząd.
Dwa z tych podmiotów straciły sens.
Gdzieś się zgubiłam, spóźniłam.
Wiersz ten w porównaniu do wersji przedksiążkowej (czytam w norweskich „Obszarach przepisanych”, 10/2020) zyskał wielkie litery i interpunkcję, zgubił dwie ostatnie strofoidy; autorsko/redaktorsko uznano być może, że dobijają polityczność (cechę wzroku, jakiego wymaga nasz „kraj oka”) do zbyt już poszerzonych źrenic.
A na koniec postawmy kropkę.
Z okazji dnia lamusa zapalmy na torcie racę
Historia nadchodzi, tęcza płonie.
Babilon płonie, płoną nasze polskie serca.
W nich Bozia płonie ze wstydu.
Tu się zaczyna Polska, tu koniec.
Po kropce miejsce już tylko na postscriptae^.
PS 1 Tak, przyznaję, bardziej mnie na wstępie kręci odrębność niż stadność. Monika Maciasz zaznacza swoją odrębność (bez specjalnej ostentacji); wycieczkę po Kraju oka w poszukiwaniu odpowiedzi na pytanie z tytułu blogonoty mam za opłaconą, niezależnie od [zawieszonego] orzeczenia.
PS 2 Autorka. Guglu‐sznuglu i jest króciutkie wideo: MM czyta wiersz Płonące żyrafa, koala. Po statycznym kadrze panoszy się kot, szaroniebieski piękny zwierz. Monika M. czyta (jako się rzekło: lekko nieobecna), a jej dłoń co raz wchodzi w fizyczny kontakt z kotem. I żadnych dźwięków pianina z tła^.
no comments
comments feed for this article
Trackback link: https://nameste.litglog.org/2022/12/krach-czy-dziala/trackback/