centaur w czterech wymiarach

Ann Quin (1936–1973) po sześćdziesięciu latach wynurza się w polszczyźnie swoim powieściowym debiutem Berg (1964; Ossolineum 2023, przeł. Jerzy Jarniewicz).

Sądzę, że bliski kontakt z Bergiem (czy wręcz jego posiadanie) jest obowiązkiem każdej eksploratorki [ostępów] prozy; osobom piszącym raczej odradzałbym bezpośrednią konfrontację z powieścią, może ona bowiem obnażyć mizerię ich własnych wysiłków. Tak czy inaczej, czytelnik, naraz rozbawiony i udręczony w niejakim przestrachu, z pewnością sięgnie do zwięzłego posłowia (pióra Katarzyny Bazarnik). Znajdzie tam garść faktów, pomocne konteksty, stabilizujące wykładnie–charakterystyki prozy Quin, słowem – pewną nadzieję konsolacji. Ale, w odróżnieniu choćby od nouveau‐roman, powinowactwa z którą mają współokreślać brytyjski nurt New Fiction (obejmujący m.in. Quin), a po której artefaktach spoczywających w muzeum literatury da się tylko urządzić oschłą stypę, owo wynurzenie się Berga może [powinno] być dla polskiej publiczności okazją ożywczą.

* * *

Jako wprowadzenie do Berga wystarczą trzy krótkie fragmenty. Pierwszy, samodzielnie okupujący stronę 7, wrzuca czytelniczkę in medias res:

Pewien człowiek o nazwisku Berg, które zmienił na Greb, przyjechał do nadmorskiego miasteczka, żeby zabić ojca...

Dwa kolejne pochodzą ze stron 8 i 15, odpowiednio.

[...] Alistair Berg, specjalista od regeneracji włosów, o zakręconych, błoniastych palcach u stóp, rozpięty między sercem a zegarem, pogryza coś w półmroku, a z sali tanecznej naprzeciwko dochodzi go śmiech. Mam tam znów pójść, wybrać następną? I tuzin by mi nie starczył; pocieszenie w samogwałcie, z gałęzi umysłu zwisają pornograficzne obrazki. POSZUKIWANY na szybki numerek jeden rozśpiewany kociak, błyskotliwy, beztroski, wszystko inne bez znaczenia. Tydzień w obcym miasteczku, a jednak trudno mówić o postępie – do staruszka nawet się nie zbliżyłem, po tych długich latach obietnice, plany, napędzany wyobraźnią pościg, nadal nic nie ruszyło z miejsca, jak wczorajszy sen. Cienkie ostrze noża, które przecięłoby oddzielające mnie od nich przepierzenie.

Frazy: „rozpięty między sercem a zegarem” [1]...

Mrużąc oczy, Berg położył się na plecach; fale jazzu, albo wolny walc, gromadziły się w nekropolii komórek jak wyglancowane paciorki, wystarczy raz pociągnąć, dokąd się poturlają? Widzisz, gdybym zaczął wyjaśniać – nie, to nie ma sensu, skąd ten ciągły upór, by naoliwić sumienie?
      Czas pozbawiony dla ciebie znaczenia, gdy poznajesz tajemnicze regiony gór, jezior, dżungli na całym terytorium zmierzwionej pościeli. Przeciągam swoje oko przez dziurkę od klucza, na sznurku, na którym dni idą do oclenia; myśli to kręte tory poza kontrolą.
      Nanizać doświadczenie na nić wyobraźni, zagrać fikcyjne role albo wybrać patowy kompromis. Pod parasolem tej konfabulacji zbiera się tajemna armia, pokonując tych, którzy grasują po rusztowaniach z porównań. A mimo to nadal tu przychodzą i straszą swoimi bladymi dylematami i pełnym urazy spojrzeniem.

...oraz: „przeciągam swoje oko przez dziurkę od klucza, na sznurku, na którym dni idą do oclenia” [2] warto odnotować; na ich angielskie oryginalne odpowiedniki potrafi się uskarżać prostoduszny anglojęzyczny czytelnik [„ale o co cho?!”], niewątpliwie jednak zafascynowany ich niecodzienną konstrukcją.

Pierwszy z [dłuższych] fragmentów daje ramowy kontekst całego Berga: w zawartości tego mikrostrzępu rozpoznamy [fraktalny] koloryt całości. Drugi natomiast ma charakter metafikcjonalny – czy też stopniowo go nabiera, aż do trzeciego akapitu, który, nie ryzykując wiele, można wziąć za wariant pisarskiego credo Quin.

Bohaterami powieści są Alistair [Aly] Berg [jako Greb – zabójca], jego matka Edith, jego ojciec Nathaniel [Nathy], tegoż kochanka Judith, gospodyni pensjonatu w [tym] nadmorskim kurorcie, kot, papuga, gumowa ludzka kukła Nathaniela, w którą zwykł brzuchomówić na wodewilowych występach, oraz nieokreślony zmenelowiały żywioł ludzki [por. np. Shakespeare, grabarze] występujący pojedynczo lub gromadnie.

Za miejsce akcji najbezpieczniej przyjąć wnętrze poplątanej, ziarnistej, nieliniowej świadomości Berga; na powieść składają się błądzące w owej świadomości, żywiące się retrospekcją, ale i [fantasmagorycznie poniekąd] odzwierciedlającymi się w niej „realnymi” realiami – kręte tory myśli. Postacie, nominalnie określone sploty znaczeń, wymieniają się rolami we wzajemnych relacjach, dość, bywa, zaskakująco; kolejne odsłony zdarzeń [czy wyobrażeń] układają się w pokojach pensjonatu i kubaturach przyległych [korytarzach, schodach, wybrzeżu morskim itd.]. Przejścia między nimi odbywają się jakby na zasadzie teatru absurdu, w przewrotnych symetriach [3], ale trzeba pamiętać, że tak wodewil [ten niespożycie angielski element od Agaty Christie po Angelę Carter], jak farsa zawsze prowadzą do ostatecznych jakoby objaśnień.

Których jednak – jakichkolwiek – wolę unikać: to zabawa dla czytelniczki. Powiem tyle, że ten czasoprzestrzenny kołowrotek, w którym kręci się (jak klaun‐chomik) Berg, owładnięty misją, co ma go wynieść ponad poziom słabego istnienia, przypomina tesserakt, czyli czterowymiarowy hipersześcian [którego ścianami jest 8 sześcianów, jak ścianami sześcianu jest 6 kwadratów]. Trajektoria narracji prowadzi Berga [i nas] po przylegających do siebie kubaturach – nie wiadomo do końca, czy sąsiedztwa są czasowe, czy przestrzenne – aby wreszcie wieczniewężowo domknąć się poza wszelkie osie.

Jedyna w swoim rodzaju proza.

* * *

Nie można pominąć przekładu. Zwykle wyobrażam sobie relację między autorką a tłumaczką jakby relacyjnie: oto dwie odrębne istności zawierają [często jednostronnie] rodzaj paktu [uwaga: może być wrogi], którego ciałem i powodem jest tekst oryginału. Wynik zależy od intencji, losu, kompetencji, przypadku wreszcie. Przekład przypisuje się tłumaczowi, oryginał pozostaje [tak się zakłada] nienaruszony; obydwa pozostają we własnych – niemapowalnych wzajemnie 1:1 mikrokosmosach.

Tymczasem tutaj, przy Bergu, zwinność, niewymuszona błyskotliwość, swobodne zmiany rejestru stylistycznego (w obrębie nawet pojedynczego zdania), brak jednego fałszywego tonu powodują, że myślę (choć nie potrafiłbym tego krok po kroku a krótko uzasadnić) o tłumaczeniu Jerzego Janiewicza jako o symbiotycznym sprzężeniu z oryginałem.

I stąd ta [nieco patetyczna; wybaczcie] postać centaura z tytułu blogonoty. Jesteśmy po stronie polskiej, jasne więc, że „ludzka góra”, przesądzająca o kształcie tekstu, należy do JJ. Ale nie byłoby polskiego Berga bez zwierzęcej, niepowstrzymanej żywotności (i swoistej, kontrolowanej dzikości) oryginału.


PRZYPISY

[1] Alistair Berg, hair‐restorer, curled webbed toes, strung between heart and clock, nibbles in the half light, and laughter from the dance hall opposite.

[2] Time meaningless for you exploring the mysterious regions of mountains, lakes, jungles within a blanket territory. I pull my eye through a keyhole, on a string the days are declared; thoughts are switchbacks uncontrolled.

[3] sformułowanie Katarzyny Bazarnik

reply

Your email address will not be published. Required fields are marked *