czarna ulica

Kawałek z Matuga idzie Mariana Pankowskiego (o którym już wspominałem).

Czarna ulica

Matuga położył wędkę na brzegu, a sam zaczaił się nad żółtym ślepakiem, na którym plażowała tłusta niebieska mucha — i chap! ćwiachnął zakręconą dłonią po kwiecie. Potem ostrożnie palce rozchylać zaczął, dopóki muchy nie wydobył. Złapał ją wpół — a furczała! — i prawą ręką haczyk do ciemienia muszego przystawił i pomału zagłębiać zaczął, aż go schował. — Jelczyk za muszą dupę chyci, a tam zęby w środku! Przypluł muchę i nicią ją pod krzak łoziny rzucił. Ino bulgnęło i ani muchy, ani pływaka. Nawet podcinać nie musiał. Jelczyk udławił się, że trzeba mu było palcem w brzuchu haczyk odhaczać.

Nawlókł rybę na wędzidło. — Ostatnia, bo jak przyjść za późno, to nie kupią. Obejrzał się. Nie było policjanta. Wydarł pięć, sześć kit mięty, opłukał je z ziemi i osłonił nimi ryby.

Gdy niósł, dyndał mu ten bukiet pełen mięsistego srebra łapiącego powietrze. I sam się zasapał, taki był gorąc. Spojrzał na niebo. — Tylko patrzeć, jak lunie. Znad miasta szła niebem gęsta, burzowa chmura.

Koło winiarni Gleichera przyplątał się jakiś pies. Biegł chwilę, podwąchując ryby, dopóki Matuga nie tupnął nogą. Wtedy rozszczekał się na całą uliczkę, jakby co najmniej dostał kopniaka.

Gdy wbiegł na Rynek, ominął wóz stojący przed apteką. Spojrzał na chłopa sadowiącego się do odjazdu. — Wyrywa z koniem pod jakie drzewo.

Gdy doszedł do wylotu Ulicy Czarnej, przystanął. Biło stamtąd chłodem. Bruk widać było nieomal po korzenie, górą łbisty i gładki, dołem coraz szczuplejszy. Zazwyczaj kisły tu mydliny i jechało stąd chlorkiem — dziś bruk stał błyszczący od suchości, trochę pociemniały od fioletowego nieba. Jakaś cisza niesłychana panowała tu w tej chwili, że aż drżały od niej ściany i ścianki, balkony i ganki, pozbijane z desek, na których można było czytać: ENRILLO, SCHICHT Z JELENIEM, SZARSKI Z WIEŻĄ i wiele, wiele innych czarnych słów.

Zapatrzył się w bruk, zadziwił się, patrząc po domkach posklecanych z blach i paczek, że aż zapomniał o swych rybach.

A tymczasem spod desek, spod blach zaczęły wychylać się głowy ciemne i czegoś wypatrujące. Niektóre chowały się z powrotem, inne jednak pozostawały na posterunku. Coraz więcej i więcej jawiło się tych głów o dużych błyszczących oczach. Niektóre mówiły. I Matuga usłyszał owo mówienie nad ulicą, nad sobą. Słowa, chociaż formowane po obu stronach, materializowały się dopiero w pośrodku, ponad brukiem. Stał tak pod chmurą mowy gardłowej i gorącej. Stał, czując, jak spada nań ruda i fioletowa, charcząca, to znów natkniona fletami.

A to przed świętem wieczornym mówili
Mojsze Barinker i Szajndł Pinter,
i Szyje Rozner, i Sza je Frenkiel,
i Motł Gincburg, i Gitł Bruch,
i Simche Guzik, i Judy Tepper,
i Rifka Fiszler, i Chaim Szachner,
i Mendł Tiger, i Szulym Pricz,
Nojech i Berł, i Tejwł Epsztajn, 
i Hinda Bursztyn, i Chany Kac, 
i Oberlender, i Tannenbaum, 
Goldwender, Muszel i Hazenlauf, 
i Blanka Weinreb, i Lejba Wengier, 
i Awrum Gurfein, i Nusn Lezer, 
Icyk i Fajgł, i Jankł, i Josł, 
Zisfajn i Grinszpan, i Rajch, i Dampf.

Nie widzieli go. Zadarł głowę do góry. Powietrze aż kipiało, i rozpruwane gardłowym słowem, wywalało raz po raz swe dymiące krwią wnętrzności. Szmerali słowami, gardłowali, miodem i żółcią, aż bulgotał szwargot, aż sam siebie zagłuszał harmider.

Zanim zdążył krok uczynić, tamci zaczęli się prostować. Głowy wysunęły się z lufcików, za nimi barki, rozdzierając ściany i przepierzenia, daszki i przybudówki. Gdy tak rośli, opadały — ale bezgłośnie — i sypały się w — gruz — ale bezdymnie — owe ganki i ścianki domostw. Wynosiła ich, wywlekała z klitek i nor owa mowa ich twarda. Wydzierała przemocą z sionek i piwnicznych izb, aż stanęli czarni i wysocy, na bruku śliskim od suchości. A nad nimi szła chmura, sina od niechybnej burzy.

Podbiegł wtenczas Matuga do jednego i zawołał:

– Te, kup ryby!

Ale nie usłyszane słowa Matugowe upadły ukosem, jak splunięcie. Przyskoczył tedy do drugiego i znowu mu krzyknął w górę:

– Te, kup ryby!

Ale w tejże samej chwili, z głębi ulicy, zamroczonej do cna chmurą, pośród powszechnego słuchania doszedł go jasny głos chłopca:

– Czym różni się noc dzisiejsza od innych nocy? Jak rok długi posilamy się na przemian chlebem kwaśnym bądź przaśnym, a nocy dzisiejszej ojcowie nasi obiecują nam tylko podpłomyk niekwaszony?

Głowy skierowane w stronę głosu patrzyły spokojnie, aż za spokojnie jak na parnotę, która wciekała tu z burzowego nieba. Tylko bruk, bruk cherlawy i łysy zaczął nagle gęstnieć, zwierać się i falować gładzizną. Matuga poczuł, że ulica unosi go pomału. Rzucił się w stronę głosu, ale biegnąc, czuł, że biegnie po stole kamiennym, co wstawał na równe nogi.

A oni stali i patrzyli spokojnie, jak ziemia rozkładała w pośrodku nich stół nie zastawiony.

Gdy dobiegał do końca stołu, przeraził się pustki, którą pozostawiał za sobą. Obrócił się nagle. Tam, skąd był przybiegł, działo się coś złotego. Stary człowiek trzymał w ręku kielich i mówił:

— Oto czas naszego oswobodzenia, przypominający nam wyjście z ziemi niewoli. Błogosławiony niech będzie Pan nasz Wszechmogący za to, że stworzył winnicę i owoc jej.

To powiedziawszy, upił wina, po czym podał kielich sąsiadowi. Dostojnie i miarowo, z rąk do rąk, szło złoto przechylane. 

Głupio zrobiło się Matudze, że nikt go nie zauważa, że z ciężkim wędzidłem do nich przybiegł, a oni go za powietrze mają, że on rybę im dla wygody aż tu, w te zaułki przytaskał, a oni ani ani... i jak nie przyskoczy do jednego, jak nie szarpnie go za brodę. I o mało się nie przewrócił, bo ręka jakoś mu się zwiodła — ale w garści swej poczuł coś twardego i okrągłego. Spojrzał: cebula! Aż mu dech zaparło. I jak stał, tak zbaraniał, z rybami w jednej, a z cebulą w drugiej.

A kielich szedł górą i już powracał drugim brzegiem stołu. A jego śladem miednica, w której dłonie nurzali, a już podpłomyk przaśny i jagnię, a już piołunu liście skubali i w usta kładli...

I wtenczas łysnęło się nad borem raz i zaraz potem drugi. I strasznym, fioletowym deszczem rozerwała się chmura. Matuga rzucił się w stronę, skąd był przyszedł, ale oni stali tam gęsto i znowu coś mówili tą mową, na której syczała ulewa. I dalej podawali sobie kielich, niepomni nocy nadchodzącej śród gęstej burzy.

Przetarł oczy i znowu spojrzał. A oni dalej na czarno, a śnieg drobniutki sypał na nich i sypał, a oni nic, tylko głowy w jedną stronę, kiedy dziecko pytało, a potem w drugą, kiedy ojciec odpowiadał. I kielich słoneczny ich popod wroną lutą a ponad śniegiem chodził. A gdy już obszedł biesiadników, ojciec rodu postawił go u wylotu zaułka, podróżnemu na posilenie.

Chciał wówczas Władziu Matuga podbiec i wina upić, ale zaraz zmiarkował i szepnął:

— A-haaaaa! Trutki mi tam wpuścili! Ni ma durnych!

I przetarł oczy. I aż krzyknął. Bo

Mojsze Barinker szedł ku niemu 
i szedł ku niemu Idł Bruch, 
i Judy Tepper, Nojech Trom 
i Mendł Tigier, i Oberlender, 
i Chany Rozner, i Szaje Kac, 
i Tannenbaum Szulym.

Ale szli po bruku i gubili krok swój w dziurach parszywiejącego na nowo kamienia. Ale szli ku niemu, szli ku Matudze, co stał zbaraniały, z rybami w jednej ręce a z cebulą w drugiej.

Szedł na Matugę Herszl Wenig, 
szedł Motł Grinszpan i szedł Bruch, 
szli Chaim Gurfajn, Szaje Trom 
i nie zatrzymywali się.

Krzyknął przeraźliwie i cudem oderwał nogi od bruku. Wtenczas zatrzymali się. A zatrzymawszy się, pochylili w stronę Matugi nieznacznie swe głowy. Już biegnąc, ale jeszcze przez ramię ujrzał, jak z dużych, ciemnych ich orbit zaczął sypać się popiół. Nie patrząc poza siebie, dopadł Rynku. Otwarte drzwi kościoła pachniały kadzidłem, trochę jeszcze jaśniejsze od nocy. Przystanął, żeby odsapnąć. Dopiero teraz pomyślał o dłoniach. I czym prędzej rzucił na ziemię sparciały i przegniły sznurek po rybach. W drugiej miał cebulę, pobabczoną i miękką. Odrapał ją paznokciem do soku i powąchał. A potem zamierzył się w ciemne niebo i ze wszystkich sił cisnął w nie czarną cebulę. I nie mogąc dosłuchać się, kiedy upadnie, pomału poszedł ku domowi.

Na schodach przyklasztornych powietrze niosło piołuny. — Z ogrodu Maksa. Chciał je posmakować, ale usta ułożyły mu się do gwizdania. Chciał pomyśleć, ale gwizd zajął tyle miejsca w głowie, że nie było gdzie pomieścić myśli. I gwiżdżąc, pogwizdując, doszedł do kresu dnia, nocy, lat. Rozświstany.

reply

Your email address will not be published. Required fields are marked *