matuga idzie

Mariana Pankowskiego (1919–2011) bio‐ i bibliografię powinno się znać, moim zdaniem, powszechnie(j). Z mięszanego etnicznie Sanoka, przez UJ, kampanię wrześniową i dalsze, Auschwitz, Groß‐Rosen i Bergen‐Belsen, do Brukseli złachmanionym wychudłym emigrantem, aż po profesurę tamecznej slawistyki; Polskę odwiedzał, od pewnego momentu był też tu wydawany.

W młodości wierszował (modernizując leśmianienie, z Leśmiana także doktoryzował się), wiersze porzucił koło 1955, idąc w prozę (i dramat).

Zaczęło się od nostalgicznej Smagłej swobody (ładnej & grzecznej), ale węzłowym zdarzeniem literackim była dla autora proza (dodawano: „eksperymentalna”) Matuga idzie. Przygody, pisana w latach 1956–1957. Mocno wierzył MP, że to jego własny innowacyjny krok w polskiej prozie: na przekór stereotypom, zwłaszcza narodowo‐katolicko‐tromtadrackim, na przekór filisterstwu [1], na przekór prozie sztywnej i nieżywej, replikującej mit patrjotyczno‐romantyczny i kanony „mieszczańskiego realizmu”. Słowem: chciał narozrabiać.

Z Matugą zgłosił się Pankowski do Giedroycia (który, to jasne, również z MP knuł w temacie Emigracja a Kraj). Redaktor początkowo b. doceniał:

Matuga jest książką wielką, utworem człowieka wolnego, którego uwagi nie zaprzątają troski literackie, ni pospolite ambicje. Opowiada Pan to, o czym się nie mówi, co się przemilcza, co nie do zniesienia, tę wspaniałą i okrutną prawdę, która zaskakuje nas w portretach Goi. Z niesłabnąca pasją „szedłem tropem” Matugi, który jest Panem i nie jest, gdyż jesteśmy nim wszyscy!

...ale, przyciskany przez przejętego własną misją Pankowskiego, w końcu odżegnał się:

[...] powiem z całą szczerością, której mam nadzieję nie weźmie mi Pan za złe – Pana książki nie czuję.

Wydaje mi się przestylizowana i, dla mnie przynajmniej, niejasna. Jest to trochę Celine, trochę Zegadłowicz, trochę spowiedź dziecięcia wieku. Przy tym za dużo scen erotycznych i różnych słówek – to jakoś nie leży w polskim języku literackim, tak jak we francuskim.

(Analogicznie Giedroyc odrzucił w 1959 Bukenocie:

Natomiast sceny erotyczne są dla mnie niemożliwe. Nie umiałbym nawet wytłumaczyć powodów które mnie „odrzucają”. Myślę, że język polski jest w tej dziedzinie nie wykształcony czy też ja nie jestem do erotyki w języku polskim przyzwyczajony. Po francusku to mnie nie razi. Jest bardziej finezyjne, nie ma tego posmaku wulgar[ności].

...i tym samym ostatecznie odciął MP drogę do (jednak) „wykształcenia języka polskiego w tej dziedzinie”, przynajmniej via „Kultura” paryska. [2])

Ostatecznie Pankowski wydał Matugę własnym sumptem w 1959.

* * *

Matuga idzie składa się z 21 epizodów z życia Władzia Matugi, postępujących chronologicznie [i rymujących się z biografią autora], poprzedzonych programową przedmową Do Czytelnika; jako 22 kawałek pojawia się na miejscu przedostatnim epizod złożony głównie z Czerwonej soli. Dramatu w jednym akcie [verbatim], którego wystawienia Władziu jest widzem; odstaje on stylistycznie od reszty tomu.

O języku i treściach Matugi pisano, że rozwalają wyobrażenia [kolejno] awangardy, naturalizmu, ekspresjonizmu, nadrealizmu, że to proza „demistyfikacyjna, plebejska, a przecież stylizatorska”, mówiono o grotesce i surrealizmie; krytyka miała kłopot. Pisano o „rekorpolizacji podmiotu” („procesie dowartościowania ciała”), o tym, że Przygody są przygodami ciała głównie, wrzucanego w krańcowo różne sytuacje.

Można powyższe zestrzelić (jak dla mnie) w punkty takie, że język jest swoisty, Pankowskiego i w późniejszych prozach wyróżniający, rzeczywiście w światopostrzeganiu (i ‑opisaniu) osadzony w ciele (tu: plebejskim, potem: odrębnym, obserwującym), w stylistyce – różnorodny. Są w Matudze kawałki wielkie, Czarna Ulica (jedno z bardziej przejmujących w polskiej literaturze, nostalgiczne przywołanie Żydów [sanockich] sprzed Zagłady) i Podróż Władzia Matugi (żołnierzowanie, obozy koncentracyjne, start w emigrację), oba zrobione na zderzeniu nadrealizmu z nagą brutalnością konkretu; są kawałki sowizdrzalskie, niekiedy szarżujące w świadomym zamiarze „epatowania burżuja”, jak choćby Pierwsza...Druga......wizyty u Mieszczki, pelne słówek i zdarzeń, co tak odstręczały Giedroycia; a niekiedy kawałki smutno‐i‐szyderczo niemal realistyczne. Również dzisiejszy -burca mógłby się nieco na wielowymiarowym -burstwie Pankowskiego nauczyć; warto po Matugę sięgnąć.

* * *

Cytuję niżej w całości kawałek pod znaczącym tytułem Saindoux‐les‐ventres (gdyby zapisać przez „V”, przypominałoby to jako żywo nazwę jakiegoś walońskiego miasteczka, nespa, i tak w tekście funkcjonuje). Kawałek niczym specjalnym się nie wyróżnia (na tle bardziej wyrazistych), ale to jeden z krótszych „umiarkowany sowizdrzał”. A przy okazji sprawdzimy „finezyjność francuszczyzny”.

Tam, gdzie siedemnastka przecina dziesiątkę, zwożąc z górki pasażerów, tam, gdzie wąska sklepowa ulica wpada w bulwar, stał osobiście Władziu Matuga. Była sobota i gospodynie, stojąc przy ladzie, obracały w ręku rekruckie łby kalafiorów. Była to sobota ciepła i jesienna. Któreś z jabłek, zgromadzonych w piramidy, stoczyło się aż na chodnik.

Trudno się było przepchać. Ale Władziu stał przy wystawie. Jego oczy minęły były już piramidy renet, ześliznęły się po stadzie opasłych gruch i zaczynały już bobrować po słonej stronie sklepu. Gdzie pieczarki.

– Nawet nie w jajecznicy. Przysmażyć, ale tyle że tyle, i grzanka aż chrupie w pysiu.

Nagle ktoś wyrżnął Władzia w plecy, że omal nosem nie wjechał w renety.

– Toujours la bouffe, ce Vladi, nom de nom! 

Była to łapa Henri’ego, były to słowa Henri’ego, który wszędzie już dorosły, na twarzy wciąż jeszcze był buziowaty. Teraz śmiał się i darł na całego:

– Jutro sobie pojesz, stary. Co, nie wiesz? Jak tak, to jedziesz z nami. Sypiemy tam całą grandą. Pierre, Jacques, Jean – i już sam nie wiem kto... aha! no i ja.

Szosa podchodziła do miasta łukiem. Auta zbliżały się wolno. Niektóre z nich zatrzymywały się i wtedy cały wąż nieruchomiał. Oświetlali się nawzajem. Widział głowy kierowców. Włosy mieli przylizane, czasem kapelusz odepchnięty na kark. Starsi w kurzodupio wyokrąglonych wargach trzymali cygaro. Zbliżali się, rozwaleni na czterech kołach swych brzuszastych, metalowych kanap. Za kierowcami tkwiła reszta pasażerów, zbita w jedno ciasto.

Szosa była ni to szeroka, ni to ciasna. Za to brzegi jej były tłuste od ułożonych warstwami połci słoniny. Widać było, jak limuzyny ślizgały się obłymi bokami po białej szkarpie, jak chlupały w wąwozie, jedna za drugą, szczelnie dopasowane.

Co kilkaset metrów, w niebieskiej od delikatnych świateł neonowych niszy, stał wieprz marmurowy, z ryjem o uśmiechu życzliwego sklepikarza. Miał na sobie bladoróżowy fraczek, a szyję zdobiły mu dwa odgięte rogi sztywnego kołnierzyka i płaski, niebieski krawat. W cokole mądrze uczynione otwory pozwalały pasażerom szerokich limuzyn zatknąć tu dalię białą, gdzie indziej znów świecę, którą raptus-zapalniczka wprawiała w płomień. Autom nie było końca. Tasiemiec, o twardo zaznaczonych segmentach, ściekał obrzędowo i statecznie w stronę Rynku. Policjant, stojący u wylotu, szatkował białą ręką wnikającą materię. Jak strach nakręcony na dwa wiatry. Porządkowi, ubrani na galowo i z opaską na ramieniu, wygładzali brzuchy czworoboku tutejszych i nietutejszych mieszczan. W pośrodku, na samym środeńku, wznosiło się coś opętanego szmatami i szarym płótnem.

Oczami zawieszonymi na długich sznurkach wodził Władziu po dnie Rynku i nawet próbował nimi stuknąć badawczo w owe szmaty i opończe.

Tymczasem wszystkie limuzyny wpłynęły na plac. W ciszy oczekiwania na dłoń, co odsłoni zasłonięte, w ciszy tej majestatycznie zapachniało bukietem tłuszczów zwierzęcych. Wczesny wieczór jesienny nasycał się nimi statecznie. Wpierw niskie powietrza, te do pasa. Potem i te wyższe, co do ust dostęp mają i do nozdrzy, a na koniec i te, z których obłoki paszę mają, a młodzież ideały.

Pod nogami też było tłusto. Z limuzyn kapało jak nagła krew. Tak że lakierki uczestników lśniły dubeltowo.

Naraz wyszedł jeden, musi ich przywódca. Rękę oparł o te płachty w górę poopinane i tak zagadał:

– S U P E R  W Ł A D Z O, WŁADZO, O b y w a t e l e  i Obywatelki! Dla Grodu naszego, SAINDOUX-LES-VENTRES, zaszczyt to przeogromny móc rokrocznie szczycić się dziełami swych obywateli. Dziełami, które ilustrują to, co wieczne, a pomimo to tak bardzo dzisiejsze i tutejsze. Szata nie zdobi człowieka. Zgoda. Ręka rękę myje. Zgoda. Ale jak świat światem świecki świadek świdrujący świnie śrubą, a zaś kto? A zaś kti? A ka ki? A kot kot kot ko-daaak! O ho! ho! ho!... A czum! A czym! A tym! I w dym! I odtentegować!

Ostatniemu okrzykowi towarzyszył gest. Zasłony opadły i stał się widok. A w tym widoku – kiedy rozbłysły w ziemię na gwint zakręcone światełka – stanął pomnik.

Władziu, ogłuszony brawami, klaskanymi przez wielotysięczny tłum, zrazu nie mógł nic dojrzeć. Wreszcie dojrzał Ratusz.

Ratusz to był. Bowiem. Ratusz, kropla w kroplę jak Ratusz. Był ze smalcu. Geniusz narodowych masarzy w trudzie i emulacji cechów piętnastu prowincji wzniósł był gmach i wieżę. A wszystko z gotyckiego smalcu. W oknach dzwonnicy, zawieszona na srebrnym kiju, chwiała się jeszcze od oklasków urocza sygnaturka, zeszyta z płatków sadła.

Naród szalał ze szczęścia. Nastrój kiermaszu był powszechny. Wyfraczeńcy pili na stojąco, wyjadając coś z zatłuszczonych rożków papierowych. Odlewano się gremialnie. Pod auta, po kole. Po lasce, a co śmielsi robili dziurki w Ratuszu. Ale Ratusz stał. Stał tak pysznie, że Władziu omal nie przeoczył małego kościółka, wielkości nie najmniejszej, a uplecionego z włosów.

Hołd był to cechu fryzjerów Patronce, a nie komu innemu uczyniony. Gwarno tu było i nie tak tłusto jak wokół Ratusza.

– No, ale dłubaniny i ślipania to przy tym mieli do jasnej cholery.

– Zobacz, Jules, jak to ładnie, że ołtarz Patronki zrobili z siwych włosów.

– A tu – dorzucił głos męski, łechtliwy jak pachy – tu, gdzie wejście, majster na pewno użył, he-he-he... materiału żeńskiego. Bua-ha-ha! Bua-ha-ha!

– Jules, przesss-tań!

W kramach, wokół placu, w świetle neonów wyobrażających parówki, sprzedawano dewocjonalia. Krzyżyki z włosów blond, serce boga wycięte w zimnej wątrobie, a i wota niezliczone w kszałcie nóg, rąk i innych części grzesznego ciała. A wszystko to mądrze wyrzezane w słoninie.

Z najbliższej knajpy dobiegały na przemian hymny fryzjerów i rzeźników. I Władziu stał. I wsłuchiwał się w śpiew całym uchem. A śpiew brzmiał tak:

Mais oui, mais oui, mais oui,
le cul a bien dormi
en d’ssous de la moustaaa-che!

Mais non, mais non, mais non,
rasons d’abord le con
et coupons y un’ traaaan-che!

Ale już chór rzeźników przebił się, bardziej krępy i zamaszysty od pierwszego.

Ohe le bon rôti,
ohe le pauv’ cochon, 
il sent si bon, si bon,
   quand je lui coupe la tête!

Minou, minou, minette,
   quand je lui coupe la têêêê-te!

Ohe le bon boudin,
ohe le fin rognon,
il sent si bon, si bon,
   quand j’y piqu’ ma fourcheee-tte!

Minou, minou, minette,
   quand j’y piqu’ ma fourcheee-tte!

Zasłuchał się, a tymczasem wszystko, co miał w brzuchu, zaczęło mu pchać się do gardła. A wszystkiemu była winna ta koszula khaki. Ją to najbardziej skręcało w tłustym powietrzu, przepasanym szarfą rzeźniczego śpiewu. I ona to najłechtliwiej tarła Władzia popod grdyką. – Pójdę stąd, bo jeszcze im wieżę zarzygam.

Obrócił się i runął w bok. I oparł się o jakieś pochyłe kamienie. I zarzygał.

Kuplety otóż fryzjerskie rozgrywają się (Jules przepowiedział) poniżej pasa, a piosnka rzeźników to dosłowne a podwójne świntuszenie. Kto (jak ja) nie brał francuskiego, może sobie dotłumaczać. Co też ten Giedroyc^.


PRZYPISY

[1] MP ze wstępu do przetłumaczonego przez siebie Hop Signor! de Ghelderodego:

Co razi mieszczucha? Czyżby de Ghelderode był dzisiaj jedynym pisarzem, który dotknął tabu świętej, mieszczańskiej pruderii? Bynajmniej. Rzecz cała w tym, że uczynił to w sposób nie uzgodniony z tym światkiem i jego nadwornymi krytykami. Rzecz w tym, że pokazując nasze ciała i dusze, obnażone do cna, patrzy nam przy tym prosto w oczy. Mieszczuchy wolałyby, żeby chichotał i mrugał przy tym porozumiewawczo.

Podobnie Pankowski: nie mruga i nie chichocze.

[2] cytaty z korespondencji Giedroyc–Pankowski oraz powyższy w [1] za pracą Jana Burnatowskiego Proza Mariana Pankowskiego jako projekt literatury innowacyjnej (2015)

reply

Your email address will not be published. Required fields are marked *