ćwiczenie
polegało na tym, aby – możliwie bez uprzedzeń – przeczytać ksiażkę (Lekcje anatomii doktora D. Wojciecha Engelkinga), do której autora jest się (trudno zaprzeczyć) uprzedzonym. Doświadczenie to okazało się przykre, przede wszystkim ze względu na relację efektu do kosztów: koszt jest czasem straconym na lekturę, o efektach niżej; od razu jednak powiem, że ten quality‐factor jest niski, wobec czego pierwszą pretensję mam do wydawcy.
wydawca
(szacowne Wydawnictwo Literackie) użyczył Engelkingowi tego samego teamu (Waldemar Popek, red. prowadzący, Wojciech Adamski, redaktor), który (przykładowo) zajmował się Księgami Jakubowymi Tokarczuk; mogę się tylko domyślać (ten mój nieusuwalny optymizm^), że został on (team) oddelegowany do tytułu (zatwierdzonego do wydania przez Kogoś Innego) w celu ratowania‐jak‐się‐da. No, niezbyt wyszło.
WL tak przedstawia powieść Lekcje anatomii doktora D.:
Pseudonauka i pornografia.
Nazistowskie Niemcy i Warszawa niedalekiej przyszłości.
Portret pierwszego pokolenia wychowanego na pornografii i świeże spojrzenie na historię (nie)ludzkich eksperymentów.
Powieść najważniejszego literackiego przedstawiciela roczników ’90.
Mocna. Kontrowersyjna. Zaskakująca.
W tym zamaszystym blurbie zgadza się druga linijka. Reszta jest kontrowersyjna (choć niespecjalnie zaskakująca). Na przykład
pornografia
okazuje się materią tej książki, a nie – jak chciałoby WL – tematem. Pornografia rozumiana nie jako najtańsza wyprzedaż seksu w charakterze samozatrzaskującej się na odbiorcy pułapki, ale jako wyprzedaż – przemocy (ew. czepialskim wyjaśniam, że w zgodzie z zasięgiem rynkowym nie uwzględniam w tej paradefinicji porno robionego przez kobiety / dla kobiet).
Czy jest aż „całe pokolenie” i to wychowane na pornografii – nie wiem; jakoś inaczej myślę o możliwych znaczeniach terminu „wychowanie”, autor Lekcji wydaje się wszakże zdolnym adeptem – opisy fascynacji rozmaitymi rodzajami przekroczeń granicy, związanych z przemocą (przede wszystkim na tle seksualnym), jako jedne z nielicznych tchną swoistym autentyzmem.
o co nietrudno
w pewnym sensie, ze względu na dwupiętrową konstrukcję narracji. Jest oto demiurgiczny nadnarrator, który nie został (to jego jedyna zaleta) tak wyraźnie zdenotowany jak drach u Twardocha, ale kompetencje dostał nieliche. To on przemawia w drugiej osobie do dwóch równolegle działających Dejmanów, rówieśników autora, tego z lat trzydziestych–czterdziestych XX wieku, i tego dzisiejszego. Więcej niż mówi: jemu „wie się”, co się dzieje we wnętrzach dejmanowych, „wie się” mu także o sprawach, do kórych – z logiki wydarzeń – Dejmanowie nie mają dostępu, a „wie się” mu, bo to on tak (demiurgicznie) zarządził; ma prawo, jest we własnej fikcji.
Co jednak nie zmienia w niczym dwóch kwestii.
maniera a realizm
Po pierwsza, ta narracyjna maniera, ostentacyjnie ujawniająca swoją sztuczność, jest (tak, zgadliście) nieznośnie sztuczna.
Po drugie – tu chwalę autora – to jedyny możliwy sposób, aby uratować pozór realizmu. Bo każdy z Dejmanów zajmuje się sobą, świat (oba światy) przefiltrowane są przez odczucia, myśli, tropizmy, kompleksy, akty obu Dejmanów, a nadDejman (nadnarrator) prowadzi ich tam, dokąd chce. A chce, aby obu przypadki układały się w estetyczną symetrię. Tu poczucie obcości w rodzinie (ściślej: w panu ojcu; matek nie ma w tej ksiażce, nie ma też kobiet, poza obiektami przemocy), to i tam; tu siostra Julia, tam też; tu podpalenie, to i tam podpalenie. Demiurgowi wolno wszystko, wolno też okrasić ową symetrię wariantami (np. jedna Julia – potwór, druga – piękność). Czytelnikowi wolno ziewać.
Przedstawione w ksiażce wydarzenia, dodatkowo poplątane przecinającymi się planami czasowymi (i, och, awangardową numeracją rozdziałów: jednemu liczy się do przodu, drugiemu do tyłu; brawo), dałyby się streścić w innym trybie narracyjnym na objętości ćwierci tych 600 stron. Stendhal zrobiłby to na 100 stronach.
Co chcę przez to powiedzieć? Że to egotyzm (filtr egotyczny) jest jedynym realistycznym poziomem tej książki.
Współczesny Dejman, nim przymierzył się do roli nadczłowieka, był wybitnie inteligentnym nerdem; umiejętność z‑hakowania dowolnego komputera (uwaga: jedynie serwery w Pekao SA okazały się – czy to nie śmieszne? – nieprzeniknione dla tego Salander‐bis) jest pomniejszoną kopią nadwiedzy nadnarratora, szkoda tylko (inaczej niż u Stiga Larsona), że brak jakichkolwiek podstaw by przez sekundę w to uwierzyć (w Millenium brak wiary pojawiał się, powiedzmy, po minutowym namyśle, czasem nawet trwał dłużej). Wydaje się też, że topografia Warszawy została pokazana dość wiernie.
Reszty dostarczyły biblioteki.
reszty
czyli „mięsa” faktograficznego i „intertekstualnego” (co Engelking pracowicie wyszperał tu i tam, musiał – pracowicie – posprawdzać Wojciech Adamski, wyrazy załączam).
Tak, to jest powieść prymusa, zręcznie przyrządzony koktajl lektur, wypisów, zaangażowania w tematykę (sam nie wiem: popłatną? ale jakie tu kryteria przyłożyć?) – w tak oczywisty sposób „mocną”. Czy jednak Engelking ma do zaoferowania jakąkolwiek diagnozę, czy coś z tej zabawy prymusa wynika, poza paroma publicystycznie przerysowanymi tezami (mam na myśli ten socjodarwinizm a rebours, który usadowił się w części współczesnej)? Dla mnie nic.
Powiedziałem: „zręcznie”? Tak, to jest zręcznie napisane, nie można odmówić Engelkingowi umiejętności układania zdań, a nawet – akapitów. (OK, powtórzę, że konstrukcja całości, choć można pytać o jej cel, z technicznego punktu widzenia też jest sprawna).
Ale przyglądam się opisom nie-egotycznym, jak choćby taki:
Dziesięć minut później — wie mi się to — siedziałeś w chłodnym wnętrzu hotelowego mercedesa, który wyjeżdżał z faweli. Tumany wzbijającego się z ulicy piasku przesłoniły grupki półnagich dzieci, które krzycząc i machając rękami, biegały po obu stronach auta. Popołudniowy upał przykrywał slumsy niczym olbrzymia, nagrzana płachta, tak gorąca, że sklecone z pustaków i kartonów domki wydawały się rozpadać pod jej naporem. Niewielkimi, wyglądającymi na wydeptane uliczkami samochód przedzierał się w kierunku śródmieścia. Choć radio było wyłączone, kierowca, trzydziestoletni na oko Murzyn w sztywnym jak mundur garniturze, palcami wystukiwał na kierownicy rytm jakiejś piosenki. Kiedy godzinę wcześniej wiózł cię do baru w fawelach, na siedzeniu obok ciebie leżała wypchana studolarowymi banknotami koperta, z której nie spuszczałeś wzroku; teraz fotel był pusty, a ty gapiłeś się w okno. Za szybą mercedesa, na szarych, wyliniałych boiskach, mali chłopcy bez koszulek i spodni grali w piłkę; przed nieczynnymi sklepami i barami wysiadywały podobne do samic indyka kobiety, wystawiając nogi spod kolorowych spódnic. Slumsy stopniowo znikały, zastępowane przez betonowe bloki, ze sznurami białego prania rozpiętymi na balkonach, i wysokie biurowce ze szkła i stali. Na szczycie jednego z nich czerwienił się napis: Sheraton. Samochód zatrzymał się.
...i widzę, jak to jest sklejone z opisowych klisz i kliszek. Pora na
podsumowanie
ćwiczenia. Serio, starałem się. I myślę sobie teraz, że moje uprzedzenie nie jest właściwie uprzedzeniem (czyli czymś, co się pojawia irracjonalnie i jakby bez powodu). Że to reakcja na rodzaj osobowości, na poziom próżności i egotyzmu, na prymusią taniość, która zawsze idzie w parze z upraszczającym efekciarstwem. Reakcja, którą Lekcje umacniają.
-
Ktoś musi czytać, aby nie czytać mógł ktoś. Intryguje mnie owa figura „egotyzmu”, czy to nie jest problem habitusu młodych mężczyzn, których pewność siebie i poczucie „prawa do pisania” jest tak silne, że nie dość, że napiszą te 600 stron to jeszcze są w stanie je wydać. Czy maniera przyjęta wewnątrz powieści nie jest spleciona z mechanizmem, który umożliwia „przepchanie” tej powieści? p.s. Moje fantazje o pisaniu prozy, kończą się prostą autoripostą – „naucz się interpunkcji najpierw”.
-
I myślę sobie teraz, że moje uprzedzenie nie jest właściwie uprzedzeniem (czyli czymś, co się pojawia irracjonalnie i jakby bez powodu). Że to reakcja na rodzaj osobowości, na poziom próżności i egotyzmu, na prymusią taniość, która zawsze idzie w parze z upraszczającym efekciarstwem.
Gdyby to jeszcze był problem samego Engelkinga. Ale jest cała grupa, by nie powiedzieć pokolenie, takiej „entitled” post‐MISH‐lub‐okolice młodzieży.
5 comments
comments feed for this article
Trackback link: https://nameste.litglog.org/2016/10/wie-sie/trackback/