Search Results

Your search for Engelking returned the following results.

ćwiczenie

polegało na tym, aby – możliwie bez uprzedzeń – przeczytać ksiażkę (Lekcje anatomii doktora D. Wojciecha Engelkinga), do której autora jest się (trudno zaprzeczyć) uprzedzonym. Doświadczenie to okazało się przykre, przede wszystkim ze względu na relację efektu do kosztów: koszt jest czasem straconym na lekturę, o efektach niżej; od razu jednak powiem, że ten quality‐factor jest niski, wobec czego pierwszą pretensję mam do wydawcy.

wydawca

(szacowne Wydawnictwo Literackie) użyczył Engelkingowi tego samego teamu (Waldemar Popek, red. prowadzący, Wojciech Adamski, redaktor), który (przykładowo) zajmował się Księgami Jakubowymi Tokarczuk; mogę się tylko domyślać (ten mój nieusuwalny optymizm^), że został on (team) oddelegowany do tytułu (zatwierdzonego do wydania przez Kogoś Innego) w celu ratowania‐jak‐się‐da. No, niezbyt wyszło.

WL tak przedstawia powieść Lekcje anatomii doktora D.:

Pseudonauka i pornografia.

Nazistowskie Niemcy i Warszawa niedalekiej przyszłości.

Portret pierwszego pokolenia wychowanego na pornografii i świeże spojrzenie na historię (nie)ludzkich eksperymentów.

Powieść najważniejszego literackiego przedstawiciela roczników ’90.

Mocna. Kontrowersyjna. Zaskakująca.

W tym zamaszystym blurbie zgadza się druga linijka. Reszta jest kontrowersyjna (choć niespecjalnie zaskakująca). Na przykład

pornografia

okazuje się materią tej książki, a nie – jak chciałoby WLtematem. Pornografia rozumiana nie jako najtańsza wyprzedaż seksu w charakterze samozatrzaskującej się na odbiorcy pułapki, ale jako wyprzedaż – przemocy (ew. czepialskim wyjaśniam, że w zgodzie z zasięgiem rynkowym nie uwzględniam w tej paradefinicji porno robionego przez kobiety / dla kobiet).

Czy jest aż „całe pokolenie” i to wychowane na pornografii – nie wiem; jakoś inaczej myślę o możliwych znaczeniach terminu „wychowanie”, autor Lekcji wydaje się wszakże zdolnym adeptem – opisy fascynacji rozmaitymi rodzajami przekroczeń granicy, związanych z przemocą (przede wszystkim na tle seksualnym), jako jedne z nielicznych tchną swoistym autentyzmem.

o co nietrudno

w pewnym sensie, ze względu na dwupiętrową konstrukcję narracji. Jest oto demiurgiczny nadnarrator, który nie został (to jego jedyna zaleta) tak wyraźnie zdenotowany jak drach u Twardocha, ale kompetencje dostał nieliche. To on przemawia w drugiej osobie do dwóch równolegle działających Dejmanów, rówieśników autora, tego z lat trzydziestych–czterdziestych XX wieku, i tego dzisiejszego. Więcej niż mówi: jemu „wie się”, co się dzieje we wnętrzach dejmanowych, „wie się” mu także o sprawach, do kórych – z logiki wydarzeń – Dejmanowie nie mają dostępu, a „wie się” mu, bo to on tak (demiurgicznie) zarządził; ma prawo, jest we własnej fikcji.

Co jednak nie zmienia w niczym dwóch kwestii.

maniera a realizm

Po pierwsza, ta narracyjna maniera, ostentacyjnie ujawniająca swoją sztuczność, jest (tak, zgadliście) nieznośnie sztuczna.

Po drugie – tu chwalę autora – to jedyny możliwy sposób, aby uratować pozór realizmu. Bo każdy z Dejmanów zajmuje się sobą, świat (oba światy) przefiltrowane są przez odczucia, myśli, tropizmy, kompleksy, akty obu Dejmanów, a nadDejman (nadnarrator) prowadzi ich tam, dokąd chce. A chce, aby obu przypadki układały się w estetyczną symetrię. Tu poczucie obcości w rodzinie (ściślej: w panu ojcu; matek nie ma w tej ksiażce, nie ma też kobiet, poza obiektami przemocy), to i tam; tu siostra Julia, tam też; tu podpalenie, to i tam podpalenie. Demiurgowi wolno wszystko, wolno też okrasić ową symetrię wariantami (np. jedna Julia – potwór, druga – piękność). Czytelnikowi wolno ziewać.

Przedstawione w ksiażce wydarzenia, dodatkowo poplątane przecinającymi się planami czasowymi (i, och, awangardową numeracją rozdziałów: jednemu liczy się do przodu, drugiemu do tyłu; brawo), dałyby się streścić w innym trybie narracyjnym na objętości ćwierci tych 600 stron. Stendhal zrobiłby to na 100 stronach.

Co chcę przez to powiedzieć? Że to egotyzm (filtr egotyczny) jest jedynym realistycznym poziomem tej książki.

Współczesny Dejman, nim przymierzył się do roli nadczłowieka, był wybitnie inteligentnym nerdem; umiejętność z‑hakowania dowolnego komputera (uwaga: jedynie serwery w Pekao SA okazały się – czy to nie śmieszne? – nieprzeniknione dla tego Salander‐bis) jest pomniejszoną kopią nadwiedzy nadnarratora, szkoda tylko (inaczej niż u Stiga Larsona), że brak jakichkolwiek podstaw by przez sekundę w to uwierzyć (w Millenium brak wiary pojawiał się, powiedzmy, po minutowym namyśle, czasem nawet trwał dłużej). Wydaje się też, że topografia Warszawy została pokazana dość wiernie.

Reszty dostarczyły biblioteki.

reszty

czyli „mięsa” faktograficznego i „intertekstualnego” (co Engelking pracowicie wyszperał tu i tam, musiał – pracowicie – posprawdzać Wojciech Adamski, wyrazy załączam).

Tak, to jest powieść prymusa, zręcznie przyrządzony koktajl lektur, wypisów, zaangażowania w tematykę (sam nie wiem: popłatną? ale jakie tu kryteria przyłożyć?) – w tak oczywisty sposób „mocną”. Czy jednak Engelking ma do zaoferowania jakąkolwiek diagnozę, czy coś z tej zabawy prymusa wynika, poza paroma publicystycznie przerysowanymi tezami (mam na myśli ten socjodarwinizm a rebours, który usadowił się w części współczesnej)? Dla mnie nic.

Powiedziałem: „zręcznie”? Tak, to jest zręcznie napisane, nie można odmówić Engelkingowi umiejętności układania zdań, a nawet – akapitów. (OK, powtórzę, że konstrukcja całości, choć można pytać o jej cel, z technicznego punktu widzenia też jest sprawna).

Ale przyglądam się opisom nie-egotycznym, jak choćby taki:

Dziesięć minut później — wie mi się to — siedziałeś w chłodnym wnętrzu hotelowego mercedesa, który wyjeżdżał z faweli. Tumany wzbijającego się z ulicy piasku przesłoniły grupki półnagich dzieci, które krzycząc i machając rękami, biegały po obu stronach auta. Popołudniowy upał przykrywał slumsy niczym olbrzymia, nagrzana płachta, tak gorąca, że sklecone z pustaków i kartonów domki wydawały się rozpadać pod jej naporem. Niewielkimi, wyglądającymi na wydeptane uliczkami samochód przedzierał się w kierunku śródmieścia. Choć radio było wyłączone, kierowca, trzydziestoletni na oko Murzyn w sztywnym jak mundur garniturze, palcami wystukiwał na kierownicy rytm jakiejś piosenki. Kiedy godzinę wcześniej wiózł cię do baru w fawelach, na siedzeniu obok ciebie leżała wypchana studolarowymi banknotami koperta, z której nie spuszczałeś wzroku; teraz fotel był pusty, a ty gapiłeś się w okno. Za szybą mercedesa, na szarych, wyliniałych boiskach, mali chłopcy bez koszulek i spodni grali w piłkę; przed nieczynnymi sklepami i barami wysiadywały podobne do samic indyka kobiety, wystawiając nogi spod kolorowych spódnic. Slumsy stopniowo znikały, zastępowane przez betonowe bloki, ze sznurami białego prania rozpiętymi na balkonach, i wysokie biurowce ze szkła i stali. Na szczycie jednego z nich czerwienił się napis: Sheraton. Samochód zatrzymał się.

...i widzę, jak to jest sklejone z opisowych klisz i kliszek. Pora na

podsumowanie

ćwiczenia. Serio, starałem się. I myślę sobie teraz, że moje uprzedzenie nie jest właściwie uprzedzeniem (czyli czymś, co się pojawia irracjonalnie i jakby bez powodu). Że to reakcja na rodzaj osobowości, na poziom próżności i egotyzmu, na prymusią taniość, która zawsze idzie w parze z upraszczającym efekciarstwem. Reakcja, którą Lekcje umacniają.

Pobieżne zwiedzenie Kultury Liberalnej przyniosło trzy odruchy niechęci. Zreferuję je poniżej; są stronnicze, impresyjne, „blogowe” [tu: synonim „pochopnej naskórkowości”]. Jeśli odnajdziecie w nich złośliwość, będę kontent; takie były intencje.

Ale, oczywiście, podszyty złośliwością odruch niechęci jest zaledwie sygnałem tego, że istnieją rozległe pola niezgody i obcości. Pismo (internetowe) to trochę tekstów i autorzy. Zarazem jednak o wiele więcej: środowisko (lepiej byłoby użyć liczby mnogiej), afiliacje towarzyskie, intelektualne, polityczne, ba, genealogiczne – w sensie ewolucji i rozdrzewiania się światopoglądowego DNA. Sympatie i antypatie; kto z kim wódkę pije na Nowym Świecie, kto komu lajki daje na fejsbuku, kto u kogo robi doktorat (i dlaczego u funkcyjnego ordojurka). Czy ten projekt (publicystyczno‐polityczno‐środowiskowy) ma potencjał (jakkolwiek rozumianej) „sprawczości”? Jeśli tak, lepiej uważać; ktoś powinien się im przyglądać, i to nie naskórkowo. (A materiały dosłownie walają się na ulicy [sieci].)

jak

czyli co widzimy na pierwszy rzut oka.

kl-simic-1

Patrzysz, czytelniku, i myślisz: „aha, ten tekst się popsuł”. Ale idziesz do innego i widzisz, że to jest cecha uniwersalna, wszystko tak wygląda. Sieczka wyrazów, oddalonych od siebie dziurami, w których (może?) kryje się jakaś zamierzona wartość dodatkowa; jakby redakcja chciała dać do zrozumienia, że przekazuje coś między słowami. Nikomu to nie przeszkadza? Nie widzą, co zrobili? Nie czytają książek, nie dostrzegli różnicy? Tajemnica bytu; nie wiem, czy z głupoty, czy z zamiaru. Mnie to odrzuca natychmiast, na wstępie.

Ten sam tekst tak wyglądałby „normalnie”:

kl-simic-2

A może chodziło o to, aby ukryć w pustce defekty, jak na przykład to mocno niepełnosprawne zdanie:

Czytając „Kamień” Simica na myśl przychodzi niedostępny kamień Wisławy Szymborskiej i zimny kamyk Zbigniewa Herberta.

Dla zainteresowanych stroną techniczną zagadnienia – poniżej winowajca.

kl-7-pikseli

co

piszą.

Najłatwiej sprawdzić na poboczach głównych treści: przeszedłem się po recenzjach tych ksiażek, o których sam pisałem (ostatnio lub nie tak dawno).

O Gugułach Grzegorzewskiej [Anna Majchrowska]

Autorka fotografuje wydarzenia z życia wsi: odpusty, święte figurki, szycie proporczyków na przyjazd Ojca Świętego, wieczornice wyskubków, czuwanie po śmierci bliskiej osoby. Nie koloryzuje – wieś jest prosta, okrutna, niedziele pęcznieją od nudy. Jej porządek opiera się na powtarzalności, do tajemnicy życia i śmierci prowadzi codzienne doświadczenie. Tam wszystko ma swoje miejsce, zostaje wpisane w pory roku i obrzędowość roku liturgicznego.

Przeciwnie. Obrzędowość roku liturgicznego jest w Gugułach znoszonym, śmierdzącym naftaliną kostiumem, zakładanym bardziej z przyzwyczajenia, a autorce służy za ironiczny zestaw metek, pod którymi pokazuje (podszyte zgrozą czy obrzydzeniem) wydarzenia z życia małej dziewczynki/dziewczyny: śmierć ukochanego psa, pierwsze molestowanie, próba samobójcza, szkolne wyobcowanie, wyobcowanie w rodzinie, drugie molestowanie, śmierć cudza, potem niemal własna, choroba, pierwsza menstruacja, trzecie molestowanie, niechciane doświadczenie seksualne, tolerowane doświadczenie seksualne (obcość poddającego się temu ciała), śmierć ojca i takie tam. „Codzienne doświadczenia”.

Poetyka „konformistycznego streszczenia” jest jeszcze wyraźniejsza w notceOstatnim rozdaniu Myśliwskiego. Litania konwencjonalnych grzeczności:

Po siedmiu latach oczekiwania polscy czytelnicy dostali do rąk kolejną powieść Myśliwskiego. Nikt nie wątpi, że jest to znaczące wydarzenie na rynku wydawniczym. Dzieła tego pisarza [...] znacznie wyrastają ponad poziom tego, co nam dziś oferują rodzimi autorzy (z niewielkimi, choć chlubnymi, wyjątkami).

„Ostatnie rozdanie” to lektura, w której waży się słowa i przywraca wiarę w ich wartość. Autor bez efekciarstwa i tandetnego podlizywania się potrafi skłonić czytelnika do przemyśleń, często niewygodnych, na które trudno znaleźć czas w codziennej krzątaninie. Dzięki jego frazom zaczynamy zastanawiać się nad pytaniami, których głośno nie zadajemy, choć odpowiadamy na nie każdą czynnością, słowem, gestem.

Dopiero pod koniec autorka recenzji zdobywa się na (kamuflowaną) szczerość:

Powieść jest monotonna i pełna powtórzeń, tak jak monotonny i nużący potrafi być monolog. Wymaga uwagi i cierpliwości, choć to akurat jest jej wielką zaletą.

Brawo, sprawność harcerska (znoszenie nudy) zdobyta.

Bywa też (niezamierzenie?) protekcjonalna. O Podkrzywdziu Muszyńskiego pisze:

Epilog wybija z rytmu, pozwala czytelnikowi opowiedzianą historię urealnić, wiele wyjaśnia, ale czy naprawdę czytelnik tego potrzebuje? Prozą Muszyńskiego rządzi nastrój – stwarza kolejne zdania, nakręca spiralę słów – porzucenie go w ostatniej części i przejście na swoisty meta‐język lub pod‐język było dla mnie zabiegiem zbyt radykalnym. Mimo to cieszę się, że autor w swojej prozie pozwala sobie na wiele odważnych rozwiązań, zarówno pod względem kompozycyjnym, jak i językowym. Bardzo sprawnie fechtuje słowem, jest pisarzem o dużej wrażliwości i wielkim potencjale.

A mówi o części przedostatniej, może do ostatniej, zrażona „radykalizmem”, nie dotarła.

Powiecie, że się czepiam. Tak; gdybym miał polegać na powyższych recenzjach, byłbym (za każdym cytowanym razem) mocno wprowadzony w błąd.

*

Inną niż konformistyczne streszczenie (plus niezbyt udokumentowane kompetencje czytelnicze) ścieżką podąża drugi recenzent, tym razem postać w jakimś sensie dla „Kultury Liberalnej” pierwszoplanowa. O Drachu Twardocha pisze:

Jedyną możliwą ramą dla świata z powieści Szczepana Twardocha jest niejasna sytuacja, którą u Hobbesa zauważył Schmitt: świat „Dracha” to świat, w którym nie rządzą już biologia i prawo natury, ale w którym nie rządzi jeszcze Lewiatan. Rządzi w nim Behemot, odbierający podmiotowość polityczną jednym, by dać ją drugim, kontrolujący chaos wedle sobie tylko znanych reguł. Jak biblijny Jonasz znalazł się w brzuchu Lewiatana – symbolu zła, którym Jahwe potrafił zarządzać, uczynić z monstrum swojego sługę – tak stąpający po ciele Behemota bohaterowie „Dracha” Szczepana Twardocha stąpają po skórze potwora, którym nie potrafi zarządzać nikt, oprócz niego samego.

To model „zdolny student napisze o wszystkim”; sięga po swoje ostatnie lektury obowiazkowe (np. z dziedziny filozofii politycznej), wybiera, co mu pasuje, et voila, jedziemy. Skutek? Podciąganie faktów (tu: literackich) pod tezę. Czego się dowiemy? Głównie tego, że autor recenzji czytał i Hobbesa, i Schmitta. No ale – co jest ew. specyficznego w Drachu? Znajdujemy rozwinięcie, koliście zmierzające do tego, że Twardoch ostatecznie mówi tyle: „Behemot” (por. motto na s. 206); może to nawet i słuszne podsumowanie powieści, zawiesza jednak pytanie, po co Twardoch napisał resztę (poza mottem). I czy warto ją czytać.

*

Recenzje z (przeczytanych przez siebie) książek to najłatwiejszy ze sprawdzianów. Przytoczone są (jak dla mnie) bezwartościowe albo wprowadzające w błąd. Jak to rzutuje na motywację do czytania pozostałej, już mniej bezpośrednio sprawdzalnej, zawartości KL? Zgadliście.

„Jak” odrzuca, „co” nie motywuje. Ostatnia kwestia:

kto

Autorem cytowanej recenzji Dracha jest Wojciech Engelking, znany czytelnikom niniejszego bloga z MISH‐owskiej gigantomachii wojny surdutowe. Odwiedźmy jeszcze jeden jego tekst dotyczacy Twardocha i pamiętnego mercedesa. Pominę wywód, można z nim polemizować na wiele sposobów (ale komu by się chciało, nawet gdyby miał czas). Zatrzymajmy się na przesłance wstępnej:

Dawno temu czytałem wywiad z jedną z rosyjskich pisarek średniego pokolenia (nazwiska, niestety, nie pomnę), urodzoną w latach 70. w rodzinie tak zwanego etosowego inteligenta – profesora uniwersytetu, któremu szmuglowane z zachodu książki nie potrafiły dać ukojenia w pełnym nieszczęść życiu w Związku Radzieckim, gdzie powoli osuwał się na etyczną i intelektualną pozycję homo sovieticus. Pisarka opowiadała, że ulubionym zajęciem jej ojca było siedzenie przez całą noc w kuchni z kilkoma kolegami, również etosowymi inteligentami, i roztrząsanie przy opróżnianych butelkach stolicznej wszystkiego, co nadaje się do roztrząsania.

Wszyscy wiemy, jak wyglądają takie imprezy w małej kuchni gierkowskiego albo breżniewowskiego bloku. Jest jedzenie i jest zapojka, rozmawia się o wielkich sprawach tego świata: o polityce, o religii, o literaturze, a owe wielkie sprawy tego świata mieszają się ze sprawami mniejszymi i prywatnymi, zwięźle rzecz ujmując – obrabianiem dupy komuś z własnego środowiska, co jest najczęściej kompensacją własnych frustracji wszelkiego sortu. Zatem: Iks wydał znakomitą książkę, przetłumaczoną już na parę języków? Ale żonę ma brzydką, a jego syn to debil. Igrek robi karierę w teatrze, gra świetnie Hamleta? Ale ta młoda aktorka, ulubienica generalissimusa, nie poszła z nim do łóżka. W realiach urawniłowki, w których wyskoczyć ponad tłum trudno, a jeszcze trudniej – wyskoczyć uczciwą pracą, homo sovieticus czuje się lepiej, gdy może znaleźć w życiu tego, któremu się jednak udało, coś, co odrobinę przygasi opromieniające go światło sukcesu artystycznego, finansowego, erotycznego. A że w kuchni tkwimy z grupą takich samych homo sovieticus, nawet jeśli poczuwają się oni do bycia etosowymi inteligentami (bo czytają takie, a nie inne książki, bo takie, a nie inne zdanie mają na temat polityki), odnalezienie takiej rzeczy przysporzy nam popularności w gronie takich samych nędzników jak my.

Przepraszam za długość tego cytatu. Za jego durność przepraszać nie będę; ktoś kto adresuje „obrabianie dupy komuś z własnego podwórka”, zjawisko ponadczasowe, ponadklasowe i uniwersalne, specyficznie do homo sovieticusa, jako modus odreagowania niemożności „wyskoczenia ponad tłum uczciwą pracą” – taki ktoś nie zasługuje na żadną obronę. A zatrzymało mnie konkretnie zdanie:

Wszyscy wiemy, jak wyglądają takie imprezy w małej kuchni gierkowskiego albo breżniewowskiego bloku.

Wątpię. Engelking, urodzony w 1992 roku, nie miał szans nawet na podsłuchanie w mieszkaniu swoich (inteligenckich) rodziców typowych (jakoby) dla realsocu kuchennych rozmówek. Oczywiście, może się tłumaczyć, że w 2000 mógł już jako ponadprzeciętnie bystry ośmiolatek zauważyć u nich (rodziców i ich znajomych) ów rys „dupoobrabianiowy”, który (może) poślizgiem przeszedł na trzecie tysiąclecie. Ale to (wraz z przypisaniem wzorca „homo sovieticus”) jest słabą podstawą do uogólnień.

Jestem przeciwnikiem jechania „po wieku” autorom/publicystom, ale są granice (hucpy).

*

Czemu jednak na (przyznaję: odstręczający) przykład w kategorii „kto” wybieram najmłodszego bodaj (i, dodam, intelektualnie niezbyt ciekawego) Engelkinga? Bo on w KL robi za figurę bez mała emblematyczną. Pisuje wstępniaki, wymądrza się na różne tematy, a ostatnio publikują mu nawet fragment powieści Lekcje anatomii doktora D., która na dniach wyjdzie nakładem Wydawnictwa Literackiego. Krótko mówiąc, są chyba z niego dumni.

aneks

Jeśli ktoś dotarł do tego miejsca, będzie wynagrodzony. Po pierwsze, podrzucę (gratis) trop interpretacyjny do Lekcji anatomii.

W 2014 roku Engelking ma już świeżo wydaną powieść (niepotrzebne skreślić); pohałłakowano (zob. rola lajków etc.) trochę o niej i zapadła cisza. W tym samym roku recenzuje ksiażkę Ottona Dov Kulki Pejzaże metropolii śmierci. Rozmyślania o pamięci i wyobraźni (Czarne 2014). Stoi tam:

Układanie z Auschwitz prywatnej mitologii Kulka czyta przez pryzmat umieszczonego w „Procesie” Kafki opowiadania o człowieku stojącym przed bramą, któremu Strażnik mówi, że brama otwarta była tylko dla niego, a po nim zostanie zamknięta. Nagięciem doświadczenia i prywatnej mitologii Auschwitz będzie w „Pejzażach metropolii śmierci” opis trzech snów Kulki, kolejno z 2003, 2001 i 2002 roku. Doświadczenie samego Auschwitz nakłada się w nich, po pierwsze, na doświadczenie dzieciństwa w Pradze, po drugie, na doświadczenie powtórnych odwiedzin obozu (we śnie Kulki doktor Mengele oprowadza turystów po Muzeum Obozu Zagłady), a wreszcie – na doświadczenie obecności Boga, w którym rabin staje się oświęcimskim kapo, a udręczony Bóg odpowiada, że zawsze tu – czyli w Auschwitz – był. Jednak sny, prywatna mitologia i postacie z wyobraźni autora także są zakorzenione w europejskim imaginarium kulturowym, do którego Kulka należy. [podkr. moje – n.]

I od tego tekstu o Kulce radziłbym zacząć ew. recenzentom Lekcji. Nawiasem mówiąc, to bardzo ciekawa historia; ktoś, kto przeczyta również Pejzaże metropolii śmierci, nie powinien odpuszczać tekstu Anny Hájkovej Israeli Historian Otto Dov Kulka Tells Auschwitz Story of a Czech Family That Never Existed.

Podejrzewam nawet, sądząc po fragmencie Lekcji, że lektura Kulki i o Kulce okaże się znacznie ciekawsza od lektury (b. grubego, donosi wydawca) dzieła Engelkinga.

*

Po drugie, przypomnę postulat z początku blogonoty: ktoś powinien się im [KL] przyglądać. Na zachętę tekst Piotra Kieżuna, jednego z ważniejszych redaktorów „Kultury Liberalnej”, Powrót do Itaki, której nie ma. Pamięć i konserwatywna mitologia. Znalazłem ów poniekąd historyczny rys „warszawskiego konserwatyzmu” zajmującym. Stamtąd pochodzi poniższe (kind‐of) credo:

Totalitaryzm nie zmiótł wszystkiego, spowodował jednak „przerwę w historii” [...]. Nie oznacza to, że nie istnieje już żadna tradycja. Oznacza to tylko, że historyczny fakt zniknięcia niemal całej społeczności żydowskiej, znacznej części inteligencji, a także fakt wielkich migracji nie tylko w przestrzeni geograficznej (emigracja, repatriacje, wysiedlenia, migracja z wsi do miast), lecz również w przestrzeni społecznej (awans chłopstwa), stawia nas w zupełnie innym miejscu, plącze nasze biografie. Przykładem niech będzie piszący te słowa, którego rodzinne, w przeważającej mierze chłopskie korzenie tkwią jednocześnie na Wileńszczyźnie i nad Narwią, a który wychował się w peerelowskim blokowisku w historycznie niemieckich Prusach Wschodnich i od ponad dziesięciu lat mieszka w Warszawie, najbardziej otwartym i dynamicznym mieście w Polsce, które w pewnym momencie znikło z powierzchni ziemi.

To właśnie z doświadczenia tego niechcianego zerwania, które każe też pamiętać, że Polacy uczestniczyli w tym wszystkim na dobre i na złe, bierze się coś, co moglibyśmy nazwać środkowoeuropejskim liberalizmem, a więc rezygnacją z wymuszania moralnej i symbolicznej jedności, podkreślaniem roli osoby i jednostkowego losu. Niewiele ma to wspólnego z „chłodnymi” zachodnimi liberalnymi projektami, choć to właśnie one są najbardziej pojemną polityczną formą, która pozwala uzgadniać lub zwyczajnie istnieć obok siebie poszczególnym symbolicznym porządkom.


PRZYPISY
ordojurek – członek prawniczej mafijki pn. „Ordo Iuris”


PRZYPIS DO PRZYPISU
Niebawem:
 
ordoiuris_uw
 

W rozwinięciu tej zapowiedzi czytamy:

Instytut na rzecz Kultury Prawnej Ordo Iuris we współpracy z Katedrą Historii Doktryn Polityczno‐Prawnych WPiA UW, kolejny raz podjęły wspólną inicjatywę [...]

Zorganizowana przez Instytut na rzecz Kultury Prawnej Ordo Iuris, we współpracy z Katedrą Historii Doktryn Politycznych i Prawnych, konferencja odbędzie się [...]

Z wyrazami szacunku,

Adwokat Jerzy Kwaśniewski
Prezes Zarządu
Instytut na rzecz Kultury Prawnej Ordo Iuris

Prof. UW dr hab. Aleksander Stępkowski
Katedra Historii Doktryn Polityczno‐Prawnych
Wydział Prawa i Administracji UW
[podkr. moje – n.]

Stępkowski:

Aleksander Bogusław Stępkowski (ur. 20 maja 1974 w Londynie) – polski prawnik, doktor habilitowany nauk prawnych, profesor nadzwyczajny Wydziału Prawa i Administracji Uniwersytetu Warszawskiego, prezes Zarządu Instytutu „Ordo Iuris”[3]. Od 2015 do 2016 podsekretarz stanu w Ministerstwie Spraw Zagranicznych.

Odsyłacz [3] prowadzi do KRS, w zapisie z 2013 roku to Aleksander Bogusław Stępkowski jest Prezesem FUNDACJI INSTYTUT NA RZECZ KULTURY PRAWNEJ ORDO IURIS, a Jerzy (Adam) Kwaśniewski (adwokat) figuruje jako Skarbnik. Nie znalazłem (ale też słabo szukałem) poźniejszych zmian tego przyporzadkowania, zresztą jasne jest, że lepiej wygląda, gdy powyższą konferencję organizują nie dwa ordojurki, a szacowny reprezentant UW plus ordojurek.

Nazwałbym tę „sytuację administracyjną” przejęciem. Wszyscy od dawna o tym wiedzą, nielicznych stać na nadal, hm, emocjonalny stosunek do sytuacji.

niepotrzebne

Obecność młodego pana Wojciecha Engelkinga w blogonocie wojny surdutowe nie umknęła uwagi czytelników. Pewien DobryCzłowiek wiedząc, że nie zwracam się do wydawnictw o gratisy (kto by zresztą przysłał, tylu jest innych, pracowitych chętnych!), podrzucił mi (niepotrzebne skreślić), powieść, ws. której (jak pisałem w linkowanej blogonocie)

hałłakowano przez jakieś 2 tygodnie

a nawet dziś wstępuje na listy „dokonań roku 2014”. Podejrzewam, że ze względu na sam pomysł, medialnie nośny i dający się efektownie sprzedać w recenzjach („stracone pokolenie”, „śmieciowy rynek pracy”, „znikąd nadziei”, itp.).

Zaciągnąłem tym samym pewien dług wobec DobregoCzłowieka. Niniejszym go spłacam.

Otóż, proszę państwa, nie byłem w stanie tego czytać. No, nie dało się. Język, sposób opowiadania, duch (coś typu „ambitny licealista śmiało przystępuje do pisania”). Didaskalia do dialogów (przypomnę się przy okazji ze swoją blogonotą); te wszystkie „rzekł”, „syknęła”, „wymruczała nieśmiało”. Czy nawet „rzekł niedbale”! Wybaczcie, to jest kompletnie niejadalne.

PS Chyba ze względu na pewne podobieństwo tematyki recenzenci (w tym fachowi) wymienieją ten tytuł jednym tchem obok Jetlaga.

To jakieś nieporozumienie. Jetlag to literatura.

No dobrze, może nie surdutowe, tylko surdutowców. I może nie wojny tylko, hm, pojedynki czy nawet może w liczbie pojedynczej. A może nawet i nie pojedynek, tylko głośno okazywana zajadła niechęć.

Pan Jacek Dehnel (bohater mojej niedawnej blogonoty) jest starszy o lat 12 od drugiego surdutowca, młodego pana Wojciecha Engelkinga, ma też oczywiście większe osiągnięcia, proporcjonalnie do różnicy stażu w publikatorach (to zamierzchłe określenie akurat najbardziej pasuje tu znaczeniowo). Pan WE zadebiutował w bieżącym roku powieścią (niepotrzebne skreślić), o której hałłakowano przez jakieś 2 tygodnie, a na co dzień pisuje w natemat.pl. Pan JD na co dzień pisuje w „Polityce”, a kurz pokrywający jego debiut zdążył nabrać klasycystycznej patyny. Obu wszakże edukowały dobre szkoły (średnie i MISH UW), obaj wyposażeni są w nieodzowny ładunek snobizmu/dandyzmu/arogancji, a nawet, do czego jeszcze wrócę, obaj zamieszkiwali tę samą kamienicę, i może właśnie dlatego tak się nie znoszą.

Wymienione przymioty panów są u pana JD bodaj wyższej próby (choć, zgaduję, niższego piętra w kamienicy), co nie dziwi, gdy zważy się wspomnianą różnicę stażu; młody pan WE swoją, nie ukrywajmy, niższą (z dokładnością do kamienicy) pozycję nadrabia, mówiąc skrótowo i metaforycznie, bezczelnością.

Gdy młody pan WE popełnił w natemat.pl (dość, trzeba to powiedzieć, głupawą) bekę z Poli Dwurnik, w komentarzach pojawił się pan JD i zeznał co następuje:

[Engelking] prawdę pisze, mogę zaświadczyć – przez jakiś rok mieszkał w naszej kamienicy i rzeczywiście „nie gasił papierosów w popielniczkach, które [cyt. słowa WE] «świecą jak kły groźnych zwierząt»” [tu JD cytuje WE cytującego z felietonu Poli Dwurnik], właściwie w ogóle ich nie gasił, tylko rzucał z 5. piętra naszej kamienicy na podwórko i spalił nam altankę śmietnikową tak, że w środku nocy hajcowało się do trzeciego piętra ogniem wysokim.

Zwróćcie uwagę na trzykrotnie powtórzone poświadczenie własności („nasza kamienica”, „spalił nam”); mam znajomych, którzy najbardziej sobie cenią w panu JD właśnie przywiązanie do wartości niekłamanie mieszczańskich. Nawiasem mówiąc, te sceny (i milcząco obecna w tle stratyfikacja pionowa) jakby żywcem wyjęte z kamienicy Łęckich przy Kruczej (z Lalki Prusa).

Młody pan WE zareagował natychmiast:

P. Jacek Dehnel, szerzej znany jako największy polski pisarz, niestety zapomina, że kiedy złożył na piszącego te słowa doniesienie na policję, komenda przy ul. Wilczej umorzyła sprawę. Gratuluję także p. Jackowi Dehnelowi, szerzej znanemu jako największy polski pisarz, wiary w to, że altanka śmietnikowa może się spalić od papierosa zrzuconego z piątego piętra przez osobę, której w czasie, kiedy altanka się paliła, nawet nie było w Warszawie. Zapewne szerokie spojrzenie arystokraty. Może jakieś, do kurwy nędzy, „przepraszam”?

Gryząca ironia, prawda? „Największy polski pisarz”, „arystokrata”. (A może wyraz kompleksów, hm.) Ale i brak (elementarnej) logiki: osoba, rzuciwszy peta z piątego piętra tak, że altanka itd., nie musiała przecież czekać na skutki tego gorszącego aktu śmiecenia. Przeciwnie, wydaje się ze wszech miar możliwe, że ujrzawszy pierwsze płomienie, w popłochu zbiegła poza Warszawę, nie czekając, aż ten ogień się dopali. Nie ma co się dziwić komendzie z Wilczej, że umorzyła; nie takie sprawy tam się umarza (masowo i z satysfakcją).

Trudno wykluczyć, że sam młody pan WE nie brał swego oświadczenia za usuwające wszelką wątpliwość, bo siedemnaście minut później posunął dalej:

[JD] określił nowy wymiar bycia overdressed, do Biedronki na Tamce zapierdalając w surducie i krawacie. Zabawny widok, trochę jak małpa w cyrku.

Do Biedronki (na Tamce) winno się chodzić jak małpa au naturel, czyli undressed bądź co najmniej underdressed, ew. w‑dres‐dressed; młody pan WE to rozumie, swój surdut (wyguglajcie sobie) nosi jedynie przy oficjalnych okazjach. Kiedy indziej zachowuje się swobodnie, choćby jak tu, w filmiku z wywiadem nt. „czy [tzw.] Zachód się infantylizuje”; prowadzący rozmowę przedstawiciel xiegarni.pl znalazł sobie, doprawdy, kompetentnego rozmówcę.

* * *

Tyle anegdot. Bardziej ogólne opisy powagi/jej braku, beki, neohipsterstwa itd. znaleźć można w numerze 148 dwutygodnika.com; nie żeby były one jakoś głębokie czy olśniewające intelektualnie. Jaki obiekt, taki opis.