wściekłość i blask

Bardzo mnie interesują problemy związane z tłumaczeniem (prozy i poezji), choć bardzo po amatorsku; jest tu kilka blogonot a propos tego tematu, a i w komentarzach odchodziła czasem obszczaja rukopasznaja schwatka w sprawie przekładów Barańczaka lub innych.

Proszę się zatem nie dziwić, że intensywnie przeżywam dwie moje ostatnie przygody z tłumaczami. Zacznę od końca (tę notę w ogóle ożywia chyba duch „nie po kolei”).

blask

Dosłownie parę dni temu ukazał się w formie książkowej zbiór rozmów z tłumaczami przeprowadzonych przez Adama Pluszkę na łamach Dwutygodnika. Mówi się, że w tomie jest więcej, niż było w sieci, ale nieważne, skąd pobierzecie te teksty do czytania – tak czy inaczej warto! Są tam tylko dwa rodzaje rozmowo‐wywiado‐opowieści: kapitalne i ciekawe. Ale że to mój subiektywny podział, zachęcam do przeprowadzenia własnego.

Do ksiażki mam tylko jedno zastrzeżenie: skład w środku wygląda na miejscami niechlujny i unosi się nad nim swoisty zapaszek amatorszczyzny (jak na tak renomowane wydawnictwo). Załoga:

Adam Pluszka, Wte i wewte. Z tłumaczami o przekładach
słowo/obraz terytoria 2016, „dwutygodnik.com / seria ksiażkowa”
redakcja Piotr Sitkiewicz
projekt graficzny, typograficzny, skład pomijam przez litość

Owszem, bywały w tych rozmowach momenty budzące czujność. Na przykład „zasada kompensacji”, wspomniana przez Jacka Giszczaka:

Kilka razy zdarzyło mi się zastosować w przekładzie zasadę kompensacji. Nie lubię objaśnień w rodzaju: „nieprzetłumaczalna gra słów”. Jeśli w danym fragmencie tekstu nie jestem w stanie wywołać efektu humorystycznego poprzez językową zabawę, mogę zrobić to w innym miejscu, wprowadzając grę słów,
której nie ma w tekście oryginalnym. Oddając w ten sposób sprawiedliwość stylowi oryginału.

Hm. Z drugiej jednak strony, każdą przyjęta przez tłumacza regułę postępowania można wypaczyć, każdej można nadużyć. Morał z tego taki, że i tak probierzem jakości przekładu musi być konkret (oryginału i tłumaczenia).

I na taki właśnie konkret nadziałem się w innej książce, wbudził we mnie prawie

wściekłość

George Saunders nie był bodaj jeszcze wydawany w Polsce. Również na dniach ukazał się zbiorek opowiadań Dziesiąty grudnia (2013); tak w ogóle opowiadania nie są moją bajką, jednak sięgnąłem i – zacne.

To pisarz lotny, błyskawiczny, zwięzły w objętości, rozpasany w leksyce i środkach wyrazu, po jakie sobie bezczelnie sięga, stosując się do – nie wiem, jak to celnie określić – powiedzmy: zdyscyplinowanej dezynwoltury. Dwa‐trzy zdania i masz (czytelniczko) już całkiem solidny zrąb wiedzy o tym, co siedzi w głowie (otoczeniu, obejściu, backgroundzie) danej postaci.

Szybki i świetny (choć nie całkiem wolny od krytyki [*]).

A teraz o pierwszym opowiadaniu z tego tomu, Zwycięska runda [Victory Lap, 2009]. Czytam. Już w trzecim akapicie coś mi zgrzyta. Ale nic, jeszcze nie podłapałem kontekstu, konwencji, no, nic jeszcze nie wiem. Czytam dalej. Żre świetnie. O, tu: jak ładnie! Czytam. Aż tu: zgrzyt. Ale nic, czytam, czytam. I znowu: zgrzytu‐zgrzyt. WTF?

Doczytałem do końca, zrozumiałem (patrzcie, po jednym opowiadaniu), że Saunders jest wart inwestycji lekturowej, ale zarazem narasta we mnie prawie wściekłość. WTF. WTF! Myślę – a pójdę i sprawdzę. Miałem szczęście, bo oto, proszę bardzo, oryginał in English, można konkretem.

Tytułem niezbędnego wstępu: rzecz dzieje się w USA, nie ma powodu, by zakładać, że nie współcześnie; scenerią jest (raczej) niewielkie miasto ew. suburbia, mamy też etniczne sąsiedztwo (cerkiew św. Michaiła wraz mieszkającymi w okolicy „Ruskami”, całkiem już wszakże zamerykanizowanymi, żadna tam świeża emigracja, nie).

(2)

Czytam (zaraz poniżej oryginał):

Cóż to za mizerak truchtał po Gladsong Drive, widoczny przez okno salonu? [...] Biedak. Wyglądał jak kościotrup z fryzurą czeskiego piłkarza.

Who was this wan figure, visible through the living‐room window, trotting up Gladsong Drive? [...] Poor thing. He looked like a skeleton with a mullet.

(3)

Czytam [Tupperware: firma produkująca m.in. rozmaite pojemniki na żywność; na rynku od 1948]:

Sypnij trochę serowych chipsów do staroświeckiego ustrojstwa Tupperware z przegródkami.

Pour quantity of Cheez Doodles into compartmentalized old‐school Tupperware dealie.

(1)

A wspomniany wyżej „zgrzyt już w trzecim akapicie” (mówiłem, że będzie nie po kolei) idzie tak:

Powiedzmy, że schody były marmurowe. Powiedzmy, że zeszła po nich i wszystkie głowy zwróciły się ku niej. Gdzie był {wyjątkowy}? Podszedł i z lekkim uśmiechem zawołał: Jakim cudem aż tyle wdzięku mieści się w jednej małej cipce? Oj. Powiedział „w małej cipce”? I stał sobie, jakby nigdy nic?

Say the staircase was marble. Say she descended and all heads turned. Where was {special one}? Approaching now, bowing slightly, he exclaimed, How can so much grace be contained in one small package? Oops. Had he said small package? And just stood there?

Dwa razy jakaś „zasada kompensacji”. Ale czego?

(2)

Jesteśmy w Ameryce! Oni tam wiedzą, co to motocross [„dirt bikes”] (przełożony akurat w stronę „żużlowców”, no, to akurat drobiazg), ale słabo kumają piłkarzy (to przecież soccer, a nie uczciwa „piłka”, taka czy inna), hello! i jeszcze czeskich! I jeszcze te fryzury czeskich piłkarzy, ojej, przedostały się do idiomatycznego języka amerykańskiej piętnastolatki! Co za kariera.

Panie tłumaczu, WTF? No dobrze, „mullet” tłumaczą jako „a hairstyle in which the hair is cut short at the front and sides and left long in back”, ale „czeski piłkarz” to pana szczyt możliwości?

(3)

Albo to ustrojstwo, typowo polski rusycyzm, oznaczający (najszerzej) rodzaj topornego urządzenia o „często nieznanym przeznaczeniu”; pasuje jak diabli do staromodnego pojemnika z przegródkami, na żywność. Nie dość, że kulą w płot, to jeszcze w specyficznie polsko‐rosyjski płot. WTF? Jeśli się nie umie podebrać sprytnego neologizmu pod „dealie”, to można zostawić neutralny „pojemnik”, zamiast wprowadzać ni z gruchy, ni z pietruchy koloryt z jakiegoś kulturowo‐językowego Marsa – tak to odległe, i tak to zgrzyta.

(1)

Wspomniałem o „zasadzie kompensacji”, bo na samym początku jest owo small package, przetłumaczone z nonszalanckim zaniedbaniem oryginalnej dwuznaczności. „Tyle się mieści w małej paczuszce”, słyszy piętnastolatka w swojej fantazji naschodnej, i w sekundę później łapie się na tym, że slangowo itd. można itd. Ojej, „cipka”, jak on mógł, ten {special one}.

Zarżnięte dosłownością.

* * *

A przecież tłumacz z listą (ważkich) dokonań długą na metr. Nie było redaktora, coby złapał(a) za klawisz i powiedział(a): „stop, co pan tu właściwie odstillerowuje”?

Zostawiam to pełne tragizmu pytanie w zawieszeniu.

Powiem tylko, że popsuł mi pan tłumacz wrażenia z lektury. (No i napisanie powyższego rantu skradło mi nieco czasu.)

Na koniec załoga:

George Saunders, 10 grudnia
W.A.B. 2016
przekład Michał Kłobukowski
redakcja Maja Lipowska‐Wiktorowska


PRZYPISY
[*] Saunders przyłapany na powtarzalności tricków

  1. nameste’s avatar

    A panom [tłumaczom i krytykom], którzy se gdzieś tam, w odległym (ale publicznie dostępnym) zakątku sieci dyskutują ws. powyższego, zamiast tu (tak, wiem, leniwe z was fejsiarze), pragnę powiedzieć, że:

    1. nie chodzi o jak najdokładniejsze oddanie konkretnej charakterystyki tej fryzury („mullet”) po polsku, tylko o to, aby nas, czytelniczki, amerykańska nastolatka nie szokowała domniemaną (z przekładu) znajomością stylówy czeskich piłkarzy, przecież to absurd! ona może nawet nie wiedzieć o istnieniu Czech!

    2. panie M., plereza kojarzy się po polsku z bikiniarzami, latami sześćdziesiątymi i takimi (lokalnymi) klimatami, nocopan;

    3. sam pewnie bym poszedł w opis, w rodzaju „szkielet z kępą włosów oszczędzoną przez kosiarkę”, dobry przedmieściowy amerykański klimat, żadnych obcych wjazdów (czeskich czy innych);

    4. szkoda, że nie zajęli się panowie słówkiem „dealie” / ustrojstwo;

    5. ale dzięki za potwierdzenie moich najstraszniejszych podejrzeń: że slangowe package [= genitalia, raczej męskie] w ogóle z najwyższą ostrożnością powinno być traktowane jako ew. aluzja do „małej cipki”, bo (zaprawdę) wygląda jak ssane z [—-]; trudno wykluczyć, że Saundersowi wcale nie chodziło o tego typu dwuznaczność – czyli tym gorzej dla tłumacza!

  2. plu’s avatar

    W kontekście Saundersa przypomniał mi się wywiad z Michałem Kłobukowskim, w którym mówił o rzeczonej zasadzie kompensacji własnymi usty:

    „Wielkomilud” to była pierwsza – i prawie jedyna – w moim życiu zawodowym książka, którą zdecydowałem się tłumaczyć, zanim jeszcze skończyłem ją czytać. Od momentu pojawienia się tytułowego olbrzyma zaczynają się łamańce językowe. Czytając książkę Dahla w oryginale, od razu miałem pomysły, jak je przekładać – pierwszą wersję tłumaczyłem a vista, nie zaglądając nawet, co będzie się działo na dalszych stronach. Oczywiście potem czytałem i poprawiałem ją wielokrotnie. Początkowo dość niewolniczo trzymałem się oryginału i wszędzie tam, gdzie u Dahla jest jakiś łamaniec, też starałem się coś przeinaczyć. W końcu jednak zorientowałem się, że nie tędy droga, bo angielski i polski mają swoją specyfikę, jeśli chodzi o takie językowe zabawy. Jeśli dobrze się przyjrzymy, to zauważymy, że każdy z tych języków ma stawy – jak ludzkie kończyny. One się jakoś zginają, mają określoną elastyczność. Jeśli przyjrzymy się jeszcze lepiej, to dostrzeżemy, że każdy z nich ma jeszcze stawy ukryte, które pozwalają wyginać go w różne dodatkowe, często nieoczekiwane strony. W polskim i angielskim te stawy są w innych miejscach. I pracując nad „Wielkomiludem”, szedłem za językiem – tam, gdzie po polsku aż prosiło się, żeby coś wymyślić, wymyślałem, a tam, gdzie język polski stawiał zdecydowany opór, tłumaczyłem dosłownie, dbając jednak o to, aby zachować równowagę, by w przekładzie znalazło się mniej więcej tyle samo dziwnych i zabawnych sformułowań, co w oryginale.

    Za: http://www.dwutygodnik.com/artykul/4623-wyrywanie-watroby.html

  3. lefty’s avatar

    A propos czeskich piłkarzy to w Blankets Craiga Thompsona jest mowa o fryzurach na wzór czeskich piłkarzy. Zastanawiałem się o jakie fryzury chodzi. I tutaj akcja wśród amerykańskich nastolatków.

  4. nameste’s avatar

    @ plu:

    W tym opowiadaniu Saundersa jest parędziesiąt bluzgo‐zbitek, w rodzaju

    crap‐cunt shit‐turd dick‐in‐the‐ear butt‐creamery [...] cunt‐swoggle rear‐fuck —

    [...]

    Cornhole the ear‐cunt.

    Flake‐fuck the pale vestige with a proddering dick‐knee.

    ...i w ich przekładzie Kłobukowski wymyśla (niektóre dość sprawne & świeże) odpowiednie łamańce (nie będę ich przytaczać, niech czytelnik sam się nadzieje).

    Zdawać by się mogło, że w ten sposób osiągnął „mniej więcej tyle samo dziwnych i zabawnych sformułowań, co w oryginale” i że, tym samym, może sobie odpuścić w innych, choćby wymienionych w blogonocie, miejscach.

    Albo, i to byłoby smutne, nie słyszy.

  5. beatrix’s avatar

    Prawdopodobieństwo, że amerykańska nastolatka wie, co to „mullet” jest takie samo, jak to, że polska nastolatka wie, co to „czeski piłkarz”. Słowo wymarło wraz z uczesaniem gdzieś na początku XXI wieku. Tak że chyba autor nie utrafił z opisem, a tłumacz poszedł jeszcze dalej...

    A dealie to jest słówko, którego się używa, jak się nie wie, jak nazwać przedmiot. Tak że ustrojstwo nie jest całkiem od czapy, biorąc pod uwagę, że często używane. Bardziej mnie kłuje „Tupperware ustrojstwo”, bo to zlepek całkiem dziwaczny. Kto wie w Polsce, co to jest Tupperware? Może tu by się nadała kompensacja?

    Small package – oczywiście „mały”, rozczarowująco mały ;) Tutaj mamy do czynienia z grą słów. Pewnie, że nie powiedział żadna mała cipka. Powiedział small package, a jej sie skojarzyło..., on raczej palnął, nie przemyślawszy, powinien uciec, ze wstydem, a nie tak sobie stać. To wymaga znalezienia jakieś alternatywy w polskim dla właśnie gry słów. Pomimo deklaracji, nie udało się :) Np. tyle wdzięku w takim małym członku tego towarzystwa... Małym członku? Powiedział małym członku i stoi tu? :)))))

    Uff. Strach pomyśleć, co czytam, jak czytam przetłumaczone z języka, którego nie znam.

  6. nameste’s avatar

    beatrix :

    A dealie to jest słówko, którego się używa, jak się nie wie, jak nazwać przedmiot. Tak że ustrojstwo nie jest całkiem od czapy, biorąc pod uwagę, że często używane.

    Muszę chyba podkręcić 5 razy jasność własnego przekazu (czyli grubo ponad moje możliwości). Domyślamy się wszyscy, czym jest dealie (taki załatwiajacy jakąś sprawę dynks, przydatnik).

    Znaleźć na to słówko, ktore nie gryzłoby się z Tupperware (ach, te wszystkie amerykańskie mamy, pakujące żarcie swoim pociechom do szkoły w te wszystkie lunchboxy miliona odmian!) – być może nie jest ławo. Moim zdaniem, akurat ta gra nie jest warta żadnej świeczki, pojemnik załatwia sprawę.

    O co mi chodzi? O to, że ustrojstwo jest nacechowane, pomijając wszystkie inne pola skojarzeń, pozostaje w polsko‐rosyjskim rejestrze językowym. Może nikomu poza mną to nie przeszkadza, mnie jednak zgrzyta jako (językowy) element amerykańskiego pejzażu hm, leksykalnego. W prozie europejskiej, zwłaszcza środkowo‐wschodnio‐europejskiej – bierzcie i używajcie ile wlezie. U Saundersa gryzie mnie w mózg.

  7. Michal’s avatar

    @ beatrix:

    Prawdopodobieństwo, że amerykańska nastolatka wie, co to „mullet” jest takie samo, jak to, że polska nastolatka wie, co to „czeski piłkarz”. Słowo wymarło wraz z uczesaniem gdzieś na początku XXI wieku.

    Co to jest mullet to wie każda osoba, w tym amerykańska nastolatka, która w życiu widziała na fejsbuku więcej niż dziesięć losowych memów.

  8. nameste’s avatar

    Michal :

    Co to jest mullet to wie każda osoba, w tym amerykańska nastolatka, która w życiu widziała na fejsbuku więcej niż dziesięć losowych memów.

    Wątpię. Można widzieć, a nie wiedzieć, że się jakoś specjalnie nazywa. No i z tą powszechnością fejsbuka (co to każda musiała) – bez przesady.

  9. nameste’s avatar

    Zapuściłem żurawia w kolejne opowiadania i bez specjalnych poszukiwań wykryłem, że Halloween jest konsekwentnie tłumaczone jako Zaduszki (oowiadania Patyki, Szczeniak), a w opowiadaniu W domu mamy nawet:

    Na moim łóżku leżał łuk myśliwski i fioletowa peleryna z maską upiora, taka dla zaduszkowych przebierańców.

    [...] purple Halloween cape with built‐in ghost face

    Więc stwierdzam, że nie rozumiem (po co? dlaczego?), Saundersa odechciało mi się czytać po polsku, a w oryginale jest dla mnie za trudny. No i tak to.

  10. AJ’s avatar

    Piętnastolatce może to nic nie mówić, ale są pewnie w USA miejsca, gdzie fryzura czeskiego hokeisty coś znaczy.

  11. czescjacek’s avatar

    Nikt jeszcze nie powiedział „Wierzbięta”?

  12. nameste’s avatar

    czescjacek :

    „Wierzbięta”

    Było na końcu jezyka, ale to takie brzydkie słowo.

  13. LA’s avatar

    Szybki gugiel doprowadził mnie do książki – „Mullet Madness!: The Haircut That’s Business Up Front and a Party in the Back”. Na dostępnym podglądzie (można nabyć e‑booka za 32,58 zł) jest sporo amerykańskich synonimów tego uczesania. Parę z nich: 7 (od kształtu), 10–90 (10% góra, 90% dół), Wodospad Alabamy, Ogon bobra, teksaska klapa tylna.

    W Chorwacji zwie sie to fudbalerka, u Czechów i Słowaków jest olek, w Danii to Bundesliga‐har, szwedzkie włosy oraz hokejowe. U Finów mamy podobieństwo do nas. czyli czeskie włosy, poza tym jest fryzura hokeisty i włosy tylne. Francja jest oryginalniejsza, zwie się to tam coupe à la Waddle (od nazwiska angielskiego kopacza nożnego). Niemcy mają zbitkę słów krótko z przodu długo z tyłu – Vokuhila (vorne kurz, hinten lang). U Węgrów też występuje piłkarska fryzura – Bundesliga. Włosi nazywają to fryzurą w germańskim stylu, siódemką, McGyver, oraz małym ogonem (codino), a u Norwegów to fryzura hokeisty.

  14. nameste’s avatar

    W rzetelnym szkicu o Saundersie i jego tłumaczu (pióra pp. Najdera i Wróbla) – w którym znajdziecie sylwetkę pisarza, długi na parę łokci rejestr kiksów tłumacza, ale i całościową pochwałę, mimo wszystko, jego dokonania – zostałem nazwany (cyt.) „nader rzetelnym blogerem literackim”. Od jutra zaczynam nowe życie.

  15. AJ’s avatar

    Wróbelki nie zauważyły, że u Greena przy package w sensie żeńskich narządów jest [1980s+] (plus jest ważny), więc od lat 80. do teraz — ale ogólnie z wywodem się zgadzam.

  16. Darka’s avatar

    nameste :

    Zapuściłem żurawia w kolejne opowiadania i bez specjalnych poszukiwań wykryłem, że Halloween jest konsekwentnie tłumaczone jako Zaduszki (oowiadania Patyki, Szczeniak), a w opowiadaniu W domu mamy nawet:

    Na moim łóżku leżał łuk myśliwski i fioletowa peleryna z maską upiora, taka dla zaduszkowych przebierańców.

    [...] purple Halloween cape with built‐in ghost face

    Więc stwierdzam, że nie rozumiem (po co? dlaczego?), Saundersa odechciało mi się czytać po polsku, a w oryginale jest dla mnie za trudny. No i tak to.

    nameste :

    W rzetelnym szkicu o Saundersie i jego tłumaczu (pióra pp. Najdera i Wróbla) – w którym znajdziecie sylwetkę pisarza, długi na parę łokci rejestr kiksów tłumacza, ale i całościową pochwałę, mimo wszystko, jego dokonania – zostałem nazwany (cyt.) „nader rzetelnym blogerem literackim”. Od jutra zaczynam nowe życie.

    Gratulacje z okazji nowego życia :)

    Szkic jest, niestety, wstrząsający :( Zwłaszcza że to na pewno nie wszystkie błędy i przegięcia. Założę się np. że cytowane przez autorów rzetelnego szkicu „na przykład dwie garście rodzynków polanych jogurtem” są rodzynkami w polewie jogurtowej, bo rodzynki polane jogurtem nadają się do porannych płatków, jako dodatkowe wynagradzające łakocie byłyby po prostu nieporęczne.

    Pytanie, czy takie kiksy w przekładzie to efekt nieudolnej redakcji, czy redaktorowi zabrakło wiedzy, wyczucia językowego i chęci, czy może redakcji dokonanej na kolanach, co często się zdarza w wypadku tłumaczy z wielkim nazwiskiem. Zwłaszcza że z Nazwiskami ciężko się dyskutuje, Nazwisko często wie najlepiej i nie daje sobie nic zmienić.

  17. nameste’s avatar

    Darka :

    Gratulacje z okazji nowego życia :)

    Dzięki (trochę się tu wygłupiam).

    Założę się np. że cytowane przez autorów rzetelnego szkicu „na przykład dwie garście rodzynków polanych jogurtem” są rodzynkami w polewie jogurtowej, bo rodzynki polane jogurtem nadają się do porannych płatków, jako dodatkowe wynagradzające łakocie byłyby po prostu nieporęczne.

    W oryginale: „which could garner him a Major Treat (for example, two handfuls of yogurt‐covered raisins)”, brak mi kompetencji (kulturowych), by właściwie zdekodować tak nazwany przysmak.

    Pytanie, czy takie kiksy w przekładzie to efekt nieudolnej redakcji, czy redaktorowi zabrakło wiedzy, wyczucia językowego i chęci, czy może redakcji dokonanej na kolanach

    Zapewne jedno i drugie.

    EDIT Ach, no i im bardziej pierwsze, tym naturalniejsze drugie (tłumacz nie znajduje partnera w redaktorze).

  18. Marceli Szpak’s avatar

    AJ :

    Wróbelki nie zauważyły, że u Greena przy package w sensie żeńskich narządów jest [1980s+] (plus jest ważny)

    Zauważyły i w związku z tym zrobiły nawet kwerendę po nativach i nativkach, dopytując bezczelnie, czy używają takiego określenia, czy się zetknęły w tym akurat kontekście, odpowiedzi rozciągały się od no do lol (próbka nielosowa 6 osób). Google też nie przyniosło przykładów użycia, więc założyłem, że wymarło, może przedwcześnie.

  19. m.’s avatar

    W oryginale: „which could garner him a Major Treat (for example, two handfuls of yogurt‐covered raisins)”, brak mi kompetencji (kulturowych), by właściwie zdekodować tak nazwany przysmak.

    Darka ma rację, chodzi o jogurtową polewę/skorupkę. To jak polskie rodzynki w czekoladzie, ale na ogół większe i białe.

  20. Darka’s avatar

    nameste :

    W oryginale: „which could garner him a Major Treat (for example, two handfuls of yogurt‐covered raisins)”, brak mi kompetencji (kulturowych), by właściwie zdekodować tak nazwany przysmak.

    O, dzięki. Niestety, miałam rację. To są takie rodzynki jak popularniejsze u nas w czekoladzie. W paczuszkach. I właśnie – może tak być, że ani autor, ani redaktorka takich rodzynek nie jada, nie chodzą do sklepów, nie widzą, co ludzie jedzą (a powinni, moim zdaniem – jeśli ktoś chce pracować nad tekstem o ludziach w dzisiejszym świecie, musi wiedzieć, jak dzisiejszy świat wygląda), to powinni się zastanowić – przecież te rodzynki polane jogurtem zupełnie nie pasują do kontekstu. A skoro nie pasują, to niech się jeden z drugą zastanowią, niech pokuszą się o refleksję „A może nie wiem najlepiej” lub „Może nie wiem wszystkiego o życiu” i niech się pofatygują do Google i wpiszą sobie nie pasującą frazę.

    [tak, powróciwszy z eskapady do wpisu poruszającego kwestię rozdzielnej pisowni imiesłowów, rozdzielam :)]

    Proponuję za kilka miesięcy pozbierać z rozmaitych recenzji te wszystkie polane jogurtem rodzynki i zważyć je – na jednej szali kładąc kiksy Kłobukowskiego, na drugiej zaś braną za pewnik genialność jego przekładu. Ciekawam wyniku.

  21. Darka’s avatar

    @ nameste:

    Znaleźć na to słówko, ktore nie gryzłoby się z Tupperware (ach, te wszystkie amerykańskie mamy, pakujące żarcie swoim pociechom do szkoły w te wszystkie lunchboxy miliona odmian!) – być może nie jest ławo. Moim zdaniem, akurat ta gra nie jest warta żadnej świeczki, pojemnik załatwia sprawę.

    Dodam do zbioru kiksów, podtrzymując swój postulat o ważeniu old‐school compartmentalized Tupperware – tu nie chodzi o sam pojemnik z przegródkami, lecz o ideę przegródkowania. Moim zdaniem Tupperware jest po pierwsze w Polsce znane, można sobie kupić, a po drugie wejście tego produktu na rynek w połowie XX wieku łączyło się ze zmianą filozofii przechowywania produktów, do tego firma Tupperware jako pierwsza wprowadziła wówczas pomysł sprzedawania zapoznawania z produktem po domach – spraszało się do domu krewne i znajome, przedstawiciel pokazywał, wszyscy się zachwycali, niektórzy kupowali. U nas na początku kapitalizmu w ten sposób sprzedawany był odkurzacz Rainbow, pewnie do dziś ten model sprzedaży gdzieś funkcjonuje, ale nie wiem gdzie. Tupperware to szczyt epoki żon ze Stepford, świata, w którym sens życia kobiety sprowadzał się do wymuskanej kuchni i do schludnie zapakowanego lunchu. Dziś mam pakujących takie lunche już nie ma, a w każdym razie są niemodne.

    Podsumowując – jeśli Saunders pisze „old‐school tupperware”, to ja bym stawiała, że chodzi mu o jakiś symbol. I ja bym zostawiła „sypnij do old‐schoolowego tupperware”. Old‐schoolowy nie zawiera bowiem tego negatywnego odcienia, które słychać w staroświeckim. Old‐schoolowy to taki stary, dobry, na którego machamy ręką, bo jesteśmy u mamy, a sami już tak nie robimy. Jeśli z tupperware zrobić po prostu „pojemnik” i dodać „staroświecki”, powstanie coś niezrozumiałego. Bo dlaczego plastikowe pojemniki miałyby być staroświeckie? Plastikowe pojemniki po prostu są, ani staroświeckie, ani żadne inne. Staroświecki sugeruje, że istnieje już jakieś rozwiązanie nowsze i lepsze. Nawet old‐schoolowy pojemnik brzmi nijak.

  22. Darka’s avatar

    [Piszę jeszcze raz, bo poprzednio popsułam cytowanie]

    Krasnal naprawił.

  23. nameste’s avatar

    @ Darka:

    Dla mnie najpoważniejszym zgrzytem było „ustrojstwo”.

    O co mi chodzi? O to, że ustrojstwo jest nacechowane, pomijając wszystkie inne pola skojarzeń, pozostaje w polsko‐rosyjskim rejestrze językowym. Może nikomu poza mną to nie przeszkadza, mnie jednak zgrzyta jako (językowy) element amerykańskiego pejzażu hm, leksykalnego. W prozie europejskiej, zwłaszcza środkowo‐wschodnio‐europejskiej – bierzcie i używajcie ile wlezie. U Saundersa gryzie mnie w mózg.

    Co robić dalej, gdy już się ustrojstwa pozbędziemy? Ano, patrz powyższe komentarze Darki.

  24. Darka’s avatar

    nameste :

    Dla mnie najpoważniejszym zgrzytem było „ustrojstwo”.

    Właśnie, a ja w końcu się nie ustosunkowałam do ustrojstwa, w którym widzę inny problem. Moim zdaniem ustrojstwo to urządzenie, jakiś mechanizm, coś tam musi się włączać i wyłączać. Do plastikowych pojemników zupełnie nie pasuje, zresztą oryginalny dealie też nie zawiera mechanizmów. W tym przykładzie, podobnie jak w wielu innych, widać coś porażającego (w kontekście klasy tłumacza) – widać mianowicie, że tłumacz, nie wie, o czym pisze. Nie wie, o czym pisze autor, nie widzi tego. Co gorsza – nie przejmuje się tym, dzieło autora nie zachwyca go na tyle, by chciał je zrozumieć do szpiku kości. Myślę, że na takie podejście nie pomógłby żaden redaktor (choć ten konkretny redaktor rzeczywiście woła o pomstę do nieba).

    Wydaje mi się, że wśród wybitnych tłumaczy wielu jest niestety takich, którzy są bardziej wybitni niż oddani służbie przekładu.

  25. Tomasz’s avatar

    @ plu:

    Co prawda od dyskusji minęły dwa lata, ale dodam jeszcze od siebie spóźnione trzy grosze na świeżo po lekturze.

    Te językowe łamańce z opowiadania Victory Lap mocno przypominają język gigantów z książki Dahla. Opowiadanie musiałem czytać w nieszczęsnym przekładzie Kłobukowskiego, Dahla – już nie. Wielkomilud, za którego Kłobukowski dostał nawet Główną Nagrodę Stowarzyszenia Tłumaczy Polskich, poszedł w odstawkę. Najpierw pojawił się BFO Jerzego Łozińskiego, a obecnie Znak wydaje już BFG Katarzyny Szczepańskiej‐Kowalczuk.

    To jest jakaś nadzieja. Może sprawa nie jest przegrana, a Saunders zamiast wybitnego tłumacza doczeka się wybitnego tłumaczenia.

    Z drugiej strony weźmy przywoływanego na okładce 10 grudnia (przez Zadie Smith) Marka Twaina. Jego Great American Novel – Adventures of Huckleberry Finn doczekało sie z 7 albo 8 przekładów, a żadnego porządnego. W żadnym nikt nie pokusił się o odzwierciedlenie bogactwa dialektów, w żadnym (o ile mi wiadomo) nie ma nawet po polsku wstępu Twaina, dotyczącego użycia tychże dialektów.

    Tak więc może nie ma co robić sobie zbyt dużej nadziei. Zostaje maniana odstawiana przez Kłobukowskiego, albo “Who dah?” tłumaczone jako „Kto tam?”

  26. nameste’s avatar

    Tomasz :

    Saunders zamiast wybitnego tłumacza doczeka się wybitnego tłumaczenia

    Ta rozbieżność.

  27. Plu’s avatar

    @Tomasz
    Wstawianie Łozińskiego do jednego wora z Kłobukowskim to jednak lekka przesada, przynajmniej jak na moją wrażliwość. Łoziński bardzo nie umie. Jego przekłady Dahla, ale i Sacksa, którego przecież konsekwentnie z książki na książkę masakrował, świadczą o braku znajomości obu języków.

  28. Tomasz’s avatar

    @ Plu:
    Jeśli go wrzucałem do jakiegoś wora, to bez wartościowania czy porównywania. Chciałem tylko zwrócić uwagę na fakt, że jeden przekład, choćby lubiany i nagradzany, nie zamknął drogi do powstania kolejnych. To uważam za pozytywne. Jest wybór. O jakości 3 wymienionych przekładów nie było ani słowa. Czytałem tylko najnowsze BFG, wdechowite, uśmiałem się przy tłoczypiance i świszczybąkach.

reply

Your email address will not be published. Required fields are marked *