wysokie pokoje

Poprzednie noty o książkach Piotra Wojciechowskiego:
wojskian
teaser
czaszka w czaszce


Będzie już 6 lat z okładem, od kiedy przymierzam się do blogonoty o Wysokich pokojach (PIW 1977) Wojciechowskiego. Ale i tym razem blogonoty nie będzie. Że jednak czuję ciężar tego niby‐zobowiązania, oto niżej fragment powieści, do posmakowania.

Zastanawiam się, na czym polega trudność w obnoceniu mojej ulubionej (jak dotąd) książki PW. Chyba polega na dwóch kwestiach. To powieść, po pierwsze, w której się najlepiej zanurzyć, wyłączywszy moduły analityczne, komparatystyczne itp. Dać się ponieść temu światu. Który, po drugie, jest gęsty. Pisałem przy okazji Kamiennych pszczół czy Czaszki w czaszcemacierzy zmyśleń, operatorze, którym PW przekształca świat znany na świat inny; w obu poprzednich przypadkach można było podejmować próby (choć według mnie zbędne i daremne) odtworzenia owej „macierzy”, przyłapania jej na całostkach, zamysłach, przekoszeniach.

W Wysokich pokojach – mam wrażenie – działa naraz ileś takich operatorów. Jest z tą ksiażką podobny kłopot, jak z przypisywanym Joyce’owi powiedzeniem („Pisałem Ulissesa kilkanaście lat i tyle samo należałoby poświęcić na lekturę”[*]). Odsianie faktów (zwanych historycznymi) od zmyśleń, wytropienie ich pochodzenia, lokalizacja przemykających urywkiem zdania postaci, którym – w innych książkach – Wojciechowski poświęca sążniste ustępy, tu zaś to tylko (ale po co? dlaczego?) na przykład twarze przez chwile migające wśród pasażerów pociągu. Odgadnięcie powodu takich wmyków. Autor miał czas, sposobność i motyw, żeby zastawić w tekście kilkaset pułapek; mielibyśmy je wszystkie rozbrajać jak bałkański saper?

To zadanie na doktorat (gdyby się znalazło promotora), nie dla blogopiszcy. Co powiedziawszy – voila – przedstawiam zapowiadany fragment, ze stron powieści blisko samego początku. Kto chce, niech notuje zdziwienia (podrzucę przykład: cerkiew Świętej Zofii z Kataraktą w Eegenion), kto mądry (?) – niech się podda. Aha, nie dajcie się zwieść rekwizytom: rzecz, wbrew pozorom, dzieje się w hm‐czasie współczesnym autorowi, choć jakby trochę nieostrym, niepunktowym, rozmazanym. Fuzzy.

Przez niego to mieszkanie z oknami na cztery strony, ta landara, ta graciarnia, ten dom. Uwikłany w zobowiązania hipoteczne, w targi spadkowe, w przyjacielskie umowy ,,na gębę” i tajne kodycyle przy machinacjach majątkowych dobrami na dalekim Podlasiu i Wołyniu. Ktoś komuś płaci za dzierżawę tego domu we frankach szwajcarskich, gdzieś w banku przepływają cyferki z konta na konto, a wuj Eryk, daleki kuzyn Orwiczów i zaufany rodziny delia Varia, administruje monstrualną nieruchomością bezradnie i skutecznie. Kiedy Dominika przyjechała do miasta pierwszy raz, ten dom nie był jeszcze domem na Folwarcznej, bo Folwarcznej jeszcze nie było. Mówiło się po prostu: „W niedzielę jedziemy na maliny do folwarku.” Albo: „Z folwarku przysłali ciastka.” Bo Bobków był tu od zawsze. Potem docierały wieści – że grunty kupiło miasto pod lotnisko, że budują naokoło składy, potem wille. Wojna domowa owiała folwark legendą – któż tu się nie ukrywał, jakich nazwisk tu nie przechowywano... Kiedy przyszła fala emigracyjna, każdy sprzedawał co mógł i wyjeżdżał, nie zapomniawszy jednak pozostawić w domu na Folwarcznej rzeczy, których nikt nie chciał kupić, a których wyrzucenie byłoby świętokradztwem. Tymczasem mama i papa wyjechali do Czesława, który po skończeniu weterynarii ożenił się z chłopską córką w Kutach niedaleko Myślenic. Tam teraz był dom naprawdę, bo rodzina jest tam, gdzie są małe dzieci. Dominika wylądowała na Folwarcznej. Po koszarowo-szpitalnej atmosferze żeńskiego „Bratniaka” przy Instytucie Sztuki, po nijakości wynajmowanych to tu, to tam pokojów umeblowanych powrót na Folwarczną wydał się jej cudowną przygodą, a niezmienne, heroiczne trwanie wuja Eryka, naiwna przebiegłość, z jaką bronił posesji przed naporem miasta, oczarowały ją do reszty. Popijając gorzką herbatą resztki śliwkowych powideł, zapatrzona na zmienne konstelacje kolorowych migotów nad lotniskiem rozpamiętywała ponuro pierwsze miesiące rezydowania w mieszkaniu o oknach na cztery strony, codzienne odkrywanie nowych zakamarków, radość z obecności starych pięknych przedmiotów, pławienie się w rodzinnej atmosferce podwieczorków z wujem Erykiem. Omotał ją tak, że nie szło się wyrwać, i kiedy poczuła na własnej skórze wszystkie jesienne niewygody domu, dźwiganie węgla do pieców, walkę z czadem, przeciągami, zaciekami na wszystkich piętrach, wtedy już było za późno, czuła się częścią tej budy, dobrą wróżką i promieniem światła dla zdziwaczałej starości. Och, bywały chwile, że czuła się nawet kimś w tej dzielnicy jednakowych szarych bloków, szeregowców, wieżowców, pawilonów, w dzielnicy jednakowych mieszkań, jednakowych mebli. I może to właśnie złudne i niedobre uczucie przykuło ją do domu na Folwarcznej i do jego administratora w najbardziej bojowym okresie. Wuj Eryk strzałami z dubeltówki przepędzał drużyny rozbiórkowe, zabierano go do cyrkułu, a Dominika krążyła z listami do osób, które w przekonaniu wuja Eryka były wpływowe, z memoriałami do władz municypalnych, protestami i odwołaniami. Od dalszej rodziny, zgorszonej i pełnej rezerwy, pożyczała pieniądze na kaucję, wykłócała się z niższymi szarżami w policji i znosiła znudzoną galanterię majorów i policmajstrów, wychodziła z płonącymi od wstydu policzkami i pędziła do hipotecznych i magistrackich archiwów, w cuchnącym kotami korytarzu Wydziału Ksiąg Wieczystych odbywała długie narady z rówieśnikami wuja, zasuszonymi syndykami i radcami dworu, nad poplamionym suknem podzwaniały ordery Świętej Gertrudy, Świętej Anny i Medale Tygrysie, przyżółcone od tabaki paluchy kreśliły zawiłe plany protekcyjnych zabezpieczeń papierowej batalii, która miała obronić pół-zmurszałą budowlę na Folwarcznej przed niszczycielskim rozmachem zapatrzonych we wzory Bauhausu urbanistów. Przegrali, tak się zdawało Dominice, kiedy wyjeżdżała do Fiume i Opatii na paromiesięczne stypendium. Zostawiła swoje rzeczy w dwu starannie zaadresowanych do Kut koło Myślenic skrzyniach, pożegnała się z wujem Erykiem prawie bez słów, na ponuro, a w Nord-Oriencie rozbeczała się jak, pensjonarka. Czuła, że dezerteruje, chociaż tłumaczyła się tym, że nic już nie pozostało do zrobienia, że ucieka przed goryczą klęski, a nie przed trudami walki. Kiedy dostała pierwszy list od wuja, była prawie pewna, że stary zbzikował po utracie swojej siedziby na Folwarcznej. Afera z Muzeum Śmiecia, nieoczekiwane poparcie od dadaistów i konceptualistów z Arcyksiążęcej Galerii Modernizmu i Rękodzieła dla wyraźnie obłąkanej inicjatywy były nawet mniej niewiarygodne od bezsilności burmistrza i jego podwładnych, których wuj nazywał w liście „sforą ratlerków w magistrackich mundurach”. Napisała kartkę z umiarkowanymi gratulacjami, poszła z nią na pocztę, a po drodze przyszło jej na myśl, że warto wstąpić do biblioteki Fundacji Svetozaroviczów i przejrzeć prasę. W „Progresie” znalazła błyskotliwy felieton W stronę ulicy Folwarcznej, ironicznie i elegancko sprowadzający do absurdu wszystkie zarzuty przeciwników Muzeum Przedmiotu. Wsunęła gazetę pod żakiet i wyniosła do swojego pokoiku w bursie stypendystów. Felieton był perłą dziennikarskiego kunsztu – informował zwięźle o treści dekretu wydanego jeszcze przez starego cesarza, dekretu wyłączającego spod przymusowych wywłaszczeń obiekty, w których mieszczą się powszechnie dostępne zbiory typu muzealnego, dowodził, że przygotowane przez wuja Eryka zbiory są współczesnym artystom potrzebniejsze niż zakurzone oleje w Akademii Umiejętności, marmurowe torsy z Pomarańczami czy pyszałkowate ekspozycje dworskich pacykarzy. Autor felietonu nawiązywał do pojęcia „nowej rzeczowości”, o której pisali w „Błękitnym Rycerzu” teoretycy monachijscy, zgrabnym kalamburem przebijał się z warstwy estetycznej do spraw psychoanalizy, psychologii tłumu, socjotechniki, cytował Amerykanów i szyderczo zestawiał ich racjonalizm z pozytywistyczną powściągliwością Architektury chmur Karola Este.

„Ten dom przypomina mi trochę żywego motyla, który usiadł na podręczniku geometrii dla idiotów – pisał autor felietonu. – Dobrze się stało, że mądra ustawa i energiczna decyzja naszej zwierzchności powstrzymały bezmyślną łapę, która zamierzała młotem rozwalić biednego motylka. Niech dla naszych estetów od siedmiu boleści będzie ten domek zakałą, wrzodem, brudną pianą na wypolerowanym blacie. Mnie przypomina sprężynowy harmonikon w pudle z intarsjowanej hebanem i mahoniem czeczotki, śmieszny instrument, który przechodził w naszej rodzinie z pokolenia na pokolenie, póki nie poszedł na dno ognistego oceanu wojny. Kończę pisać, biorę parasol i idę posłuchać deszczu w dziurawych rynnach domu, który uratował dla mnie dzielny rządca Eryk Orełko. Wiem, że wyśpiewa mi się jakiś stary dżdżysty walc z harmonikonu po prababci. Wiem też, że w poszukiwaniu czarodziejskiego wytchnienia nie ja jeden skieruję swoje kroki w stronę ulicy Folwarcznej.” Podpisane było pseudonimem – „Viator”. Dominika w nagłym porywie wdzięczności, w euforii zwycięstwa nad ciemnymi siłami wysmażyła poetycko-erudycyjny list do felietonisty z „Progresu”, wyobrażała sobie, że musi to być ktoś z kręgu starych przyjaciół wuja, ale ktoś mądrzejszy od wszystkich „kościanych dziadków” poznanych podczas batalii, mądrzejszy i milszy, rozpisała się o wrażeniach ze zwiedzania starożytności Puli, Splitu, o malowidłach w patriarchacie w Peczu, o cerkwi Świętej Zofii z Kataraktą w Eegenion, o własnych poglądach na udział plemion Ilirów w cywilizacji wczesnego średniowiecza, o wykładach z zakresu fenomenologii słowiańskiej, jakie prowadził na kursie podyplomowym uczeń i współpracownik Karola Este – „Slobo”, czyli Slobodan Dżekicz. Bezsenna z radości pobiegła z grubą kopertą na pocztę – drugi raz w ciągu kilku godzin. Zapomniała już prawie o tym liście, kiedy przyszła krótka, ale zachęcająca do dalszej korespondencji odpowiedź. Felietonista zdekonspirował się jako Tymoteusz Boyko, znajomy z widzenia, asystent wolontariusz z Instytutu Sztuki. A potem ten znajomy z widzenia wyjechał jej na spotkanie aż do Grazu, potem została panią Boyko, co brzmiało tak śmiesznie, a potem zostawił ją w tej grającej przeciągami skrzyni po prababci. Wspominki w ciemnej kuchni uspokoiły Dominikę, rozsenniły. Chciała zrobić jeszcze herbaty, ale nie było gazu. Na zdeptanej murawie trawnika gazonu paliły się jasne kwadraty, światło z okien kantoru „Nafty Bakijskiej”. Postanowiła wypić herbatę u pań w „Nafcie”. Włożyła boty w korytarzyku, suwając się na suknach przebrnęła przez mroczny wielki salon, w którym prowizoryczne gabloty z jasnego drzewa majaczyły wśród starych szaf i kuternogich sekretarzyków. Pod zielonkawym abażurem w bibliotece wuj Eryk w roboczym kitlu ślęczał nad jakimś mechanizmem.

PRZYPISY
[*] a może chodziło o Finnegans Wake? w sumie – jaka różnica

  1. telemach’s avatar

    To zadziwiające jak pamięć o tym co i jak pisał Wojciechowski przed 40 laty wyblakła. Ucichła.
    Pisarz, który potrafił przez 10 lat nie napisać niczego. Reżyser, który nakręcił jeden film, którego nigdy, nigdzie nie można było zobaczyć. Autor cudnych opowiadań, które nigdy nie zostały wznowione.
    W przyszłym roku będzie obchodził 80 urodziny. Eeech.

  2. nameste’s avatar

    @ telemach:

    Czytałeś tę rozmowę? Wojciechowski nie zniknął, pisał nadal, to i owo, zwłaszcza owo. Sytuacja jest więc taka, że jego powieści sprzed 40 lat siłą rzeczy spadają na stopień „młodzieńcze, pradawne” tych schodów (bo nie wchodów, chyba).

    Skarżył się (niedawno) tu i tam, że wydawcy nie palą się do wydawania nowych jego rzeczy. A on sam mógłby się bać (kto wie, może słusznie), że wznowienia tych sprzed‐40‐lat stałyby się konkurencją dla ostatnich, albo, co gorsza, przeszłyby nie zauważone.

    Ale co można mu poradzić? Truizm: aby każda nowa książka była od 1,42 do 2,71 raza bardziej wybitna niż poprzednia. Albo różna, inna, odkrywcza. Kto podołał(by) takiemu wymogowi?

  3. sheik.yerbouti’s avatar

    Czyli to już sześć lat, kiedy na Twoim blogu przeczytałem, że jest ktoś taki i napisał takie coś. Dzięki allegro (doprawdy: dzięki, allegro!) po paru dniach miałem już w domu komplet i czytałem. Jedna z najlepszych trylogii jakie znam. Dank.

  4. nameste’s avatar

    sheik.yerbouti :

    to już sześć lat

    Tak, 30.08.2010 pisałeś:

    Minęło kilka minut i mam już zamówione, a nawet zapłacone cztery książki PW. Gdyby się mi nie spodobały – puszczę jakiś stosowny rant w komentarzach.

    Rantu nie widziałem, więc odejmuję sobie parę punktów grzeszności.

  5. telemach’s avatar

    #slowbloging, prawda.

    Tekst czytałem, chyba. Tzn. nie pamiętam, choć mi się wydaje.
    Nawiasem: co stało się z „Wnuczką Jałty”?

  6. nameste’s avatar

    @ telemach:

    Linkowana rozmowa z PW datowana jest na grudzień 2016. W październiku tego roku Wielka Litera wydała Strych Świata. W „Podziękowaniu” (strona 238) PW pisze:

    Ta powieść pewien czas – dla autora niemiłosiernie długi – nie mogła się ukazać. Jeśli jednak rzeczywiście trzymają Państwo w ręce jej egzemplarz – ukazała się.

    Po czym dziękuje Pawłowi Szwedowi (Wielka L.) za „przyjęcie dzieła do druku”.

    Co zajrzę do środka Strychu i przeczytam akapit, to mnie cofa; rzecz nie wygląda dobrze. (A co gorsza, odwołuje się tematem, hm‐poetyką oraz wprost [strona 14] do Szkoły wdzięku i przetrwania.)

    A zatem Wnuczka Jałty, wspomniana w rozmowie 2 miesiące po wyjściu Strychu zapewne jeszcze szuka swego wydawcy, a jeśli znalazła, to – chwilę trwa proces wydawniczy, gdy zaś wydawnictwo to samo, musi przecież odczekać po wydaniu poprzedniej tego samego autora.

  7. telemach’s avatar

    Hm, szuka wydawcy?
    Tragiczny ten Wojciechowski los ma. Ja pamiętam jak kilkadziesiąt tysięcy nakładu (o ile pamiętam to PiW rzucał wówczas tej białej serii po 30.000 na tzw. rynek) rozeszło się że ho. Naprawdę pamiętam. Wówczas autor też skazany był na czekanie o ile podpadł władzy, skończyły się moce przerobowe drukarni albo przydział papieru na pięciolatkę.
    Rzeczywistość, w której szuka się wydawcy i na niego czeka – bo ten nie widzi korzystnego interesu – była niewyobrażalna.
    Okazuje się jednak, że wystarczy wystarczająco długo żyć i wszystkiego się człowiek doczeka.

  8. Piotr Siemion’s avatar

    Byłem niedawno u Pana Piotra w jego podniebnym mieszkaniu przy Bernardyńskiej. Pilismy herbatę z konfiturami, jak w „Wysokich pokojach”. – Nigdy nie byłem obywatelem PRL – powiedział, zapytany o wesołe czasy Gomułki & Co. Ba, pewnie, że nie był, skoro inaczej niż wszyscy umiał udawać się w rejsy na zeppelinach i ptakach turkuciach (czy jak im tam było). Tyle tylko, że tamte miraże dawno sie rozwiały: jest rok 2023 i trzeba zapierdalać. Nawet, jeśli się jest Autorem.

  9. nameste’s avatar

    Piotr Siemion :

    tamte miraże dawno sie rozwiały

    ...a jednak jakoś sobie trwają, poza czasem.

  10. Piotr Siemion’s avatar

    @ nameste:
    A pewnie, że trwaja. Inaczej po co bym tam łaził? Wojciechowski czytany około 1976 roku zaraził mnie swoją magią, toteż wjechałem windą na to jego ostatnie piętro, żeby (przy odrobinie szczęścia) nabrać jej sobie trochę do mentalnego wiaderka. Ale – nic z tego. Tamta magia by istnieć potrzebowała ciśnienia historii, kociołka. Po 1989 roku ciśnienia się wyrównały, a z zeppelinów została mokra szmatka. Nie w ogóle, tylko w prozie autora „Czaszki w czaszce”. Inni (tak, Pielewin!) lepiej sobie poradzili pisarsko z końcem epoki i zmianą geologiczną. Oczywiście zapytałem gospoderza – geologa z wykształcenia – o pęknięcia płyt tektonicznych. Odpowiedział, że dzisiaj interesuje go ład. Gładź? Odesłał mnie do swoich katolickich felietonów z ostatnich lat. Podziękowałem za tę wskazówkę i zacząłem się powoli zbierać.

reply

Your email address will not be published. Required fields are marked *