cisi posiądą ziemię

Wojna i terpentyna Stefana Hertmansa przyszła poprzedzona zapowiedziami powieści wybitnej, nagradzanej, szczególnej. Po zarys opowiedzianej tam historii odsyłam do noty wydawniczej, a sam po przeczytaniu przyznaję: to dobra książka. Na uwagę zasługuje plastyczny i niespieszny język (przy okazji doceńmy nienaganny przekład Alicji Oczko), a zwłaszcza konstrukcja – szczególnie w części pierwszej, obrazującej dorastanie dziadka Hertmansa, prawie niewidoczna spod meandrującego strumienia przetworzonych przez autora zapisków dziadka i własnych lub po rodzinie zebranych wspomnień, ale obecna i z żelazną konsekwencją sterująca uwagą czytelnika.

Wojna-i-terpentyna

Część druga, podająca wygładzone (jak sądzę) przez wnuka wspomnienia z okopów I wojny światowej, ma pokazywać w bezpośrednim zbliżeniu i pierwszoosobowej (dziadkowej) narracji potworność, chaos i smród niekończącej się hekatomby, ale znać po niej dwukrotne opóźnienie. Raz, że Martien (dziadek) spisywał je w podeszłym wieku, dwa – wnuk, prozaik i poeta, woził się z nimi kolejnych 30 lat. Część trzecia, remanentowa, podsumowuje powojenne losy dziadka, jego malarskie osiągnięcia, jego pęknięte od początku małżeństwo, jego skrywane tajemnice.

A jednak ta nostalgiczna książka, podszyta poczuciem winy autora (który tak wiele lat odkładał zmierzenie się z dziadkową spuścizną), zostawia niedosyt. Jego powody bardzo celnie objaśnia zapracowany cytat z Susan Sontag (O fotografii), oryginalnie z innej niż literacka domeny...

Fascynacja, którą budzą w nas fotografie jako swoiste memento mori, wiąże się także z przywoływaniem sentymentalnych uczuć. Fotografie zmieniają to, co minione, w przedmiot czułego rozmarzenia, zamazując różnice moralne i rozbrajając oceny historyczne uogólnionym patosem spojrzenia w przeszłość.

...ale jakby stworzony dla oddania polekturowych odczuć. Może tylko czułe rozmarzenie należałoby uzupełnić o melancholijny namysł (nie obfitujący wszakże w oryginalne konkluzje). Niemniej, rzeczywiście ten rozbudowany dagerotyp ze współczesnym – chciałoby się rzec: Sebaldowskim, ale to jednak inna, nie tej rangi klasa, mimo pozoru podobieństwa – komentarzem Hertmansa jest pokryty patyną owego wspomnianego przez Sontag „patosu spojrzenia w przeszłość”.

Owszem, Hertmans nie ukrywa tego, że sam widzi – z perspektywy 2013 roku – klasowemniejszościowe pochodzenie dziadka, rzutujące na jego postawę, przekonania i zachowania. Syn rzemieślnika‐artysty, ubogiego jak mysz (dosłownie:) kościelna grużlika, za głodowe stawki upiększającego freskami wnętrza kościołów i klasztorów.

Flamand, z pokorą znoszący swój plebejski los, nie mogacy się wzybyć poczucia niższości wboec francuskojęzycznych (walońskich) klas posiadajacychoficerów, którzy na Wielkiej Wojnie stacjonowali w wygodnych i bezpiecznych kwaterach, gdy (flamandzkie) pospólstwo, mięso armatnie, gniło w zapełnionych odchodami okopach, wystawione na codzienną rzeź.

Bigot, świętoszek, do histerii i paranoi (przerwanej dopiero przez brutalność elektrowstrząsów w psychiatryku) doprowadzający swoją niechęć do socjalistów, tych rozwrzeszczanych, klnących brutali, zakłócajacych spokój cichego, pracowitego (bożego) ludu. Choć sam był już jako dzieciak robotnikiem w pierwszym pokoleniu, na którym odcisnęło się z całą bezwzględnością okrucieństwo wczesnej industrializacji.

Hertmans zatem tego wszystkiego nie ukrywa, ale też zamazuje różnice moralne i rozbraja oceny historyczne tym specyficznym, wspomnianym patosem „spojrzenia w przeszłość”. A spojrzenie to, im bardziej ksiażka zmierza ku końcowi, tym bardziej ogniskuje się na nostalgicznej pochwale tych dzielnych, prostych ludzi, pokornie i posłusznie znoszących swój los. Rycerskich żołnierzy, którzy ginęli, ale z zasadami, harujących do kalectwa (lub i śmierci) robotników, kornych klepaczy zdrowasiek i wytrwałych uczestników religijnego rytuału, którego rytm nadawał ich życiu pozór sensu. Cichych, którzy posiadą ziemię.

I posiedli, ziemię wiecznie głodnych cmentarzy i ziemię pól bitewnych całego świata.

* * *

Czy z tego ujęcia wystaje tytułowa terpentyna, mrówcza praca malarza‐kopisty, pasja odziedziczona po ojcu malarzu fresków, której mógł się oddawać dzięki (chudej) wojennej rencie? Która zaowocowała ledwie kilkoma osiągnięciami ponadprzeciętnymi, wyrazami tłumionej, pośmiertnej namiętności, jaka tliła się dziesięcioleciami w dziadku Hertmansa? I które – ten żuk wielu ochronnych pancerzyków – ukrywał przez całe życie, jakby w obawie, że są zbyt głośne, niestosowne, zdolne zniszczyć kołowrotek, w którym biegł, bo takie życie, posłusznie przebierając odnóżami?

Trochę tak, wystaje. Ale też mam wrażenie, że Hertmans uległ presji wierności wobec autentycznej dziadkowej postaci i nie opanował do końca wyrażonej przez tytuł dwoistości. Nie przedarł się przez patynę pokrywającą dagerotyp, nie dowiedział się na przykład, czy dziadek – a wiele mogłoby na to wskazywać – czuł pokrewieństwo, rodzaj sojuszu, z pokoleniami samouków‐malarzy, rzemieślników, plebejów, którzy marginalny język i prowincjonalną nację unieśmiertelnili dwoma słowami, obecnymi w każdym tomie historii sztuki: malarstwo flamandzkie.

Czy też – gdyby ciche życie potoczyło się inaczej lub z innego wyrosło korzenia – dziadek równie dobrze mógł być skrytym pasjonatem filatelistyki, albo amatorskim naprawiaczem zegarów; płakałby wtedy, czyszcząc mechanizm tych kurantów, które odgrywały melodie budzące wspomnienie matki czy zmarłej ukochanej.

* * *

Również i przez ten brak zdecydowania książka nie brzmi tak mocno, jak mogłaby. Historia dziadka, obrazy życia i wojny, pojawiają się, poddawane są czułemu spojrzeniu, a potem wzrok przesłania sentymentalna i melancholijna mgła, a skurczona postać dziadka odchodzi, tak cicho, jak żyła, w śmierć. Zastyga w dagerotypie, pozostawiając za sobą dyskomfort (jak pisze sam Hertmans) „historycznego poczucia winy” i niewiele więcej.

reply

Your email address will not be published. Required fields are marked *