nestor

Wracam jeszcze do Ulissesa (chwile odpoczynku‐od‐świata). „Popmoderna” właśnie opublikowała fragment tłumaczenia Macieja Świerkockiego, cały epizod 2 [Nestor], można więc sobie poczytać przed ew. zakupem.

Można też, przy okazji, porównać przekład Słomczyńskiego (jeśli ktoś ma) z nowym; oczywiście, rzetelne porównania zostawmy translatologom czy krytykom przekładu (mają czas, kompetencje, no i zapewne nie zajmą się kwestią gratis^). Niemniej wolno (na prawach, powiedzmy, felietonu) przedstawić garść wrażeń; oto cel tej blogonoty.

Polecałem już obszerny autokomentarz tłumacza w książce Łódź Ulissesa, podtrzymuję. Jednak, co oczywiste, tłumacz nie jest w stanie uzasadniać na piśmie każdej decyzji translatorskiej; tak się składa, że to, co mnie w porównaniu M.Ś. z M.S. uderzyło (w epizodzie 2), akurat skomentowane nie jest. A są to dwie kwestie: szkoła i historia.

Na początku tego epizodu młody Stephen Dedalus prowadzi lekcję historii w prywatnej szkole dla chłopców, w klasie: „mniej więcej jedenastoletnich” [Świerkocki, Łódź..., s. 41; nie wiem, na czym opiera to domniemanie]. Wcześniej tłumacz objaśnia nam (w b. ciekawych rozważaniach topograficzno‐socjologiczno‐ekonomicznych), że do szkoły tej uczęszcza progenitura miejscowej burżuazji, a „Stephen [...] doskonale zdaje sobie sprawę z finansowej i społecznej przepaści dzielących go od majętnych rodziców” [tamże, s. 40].

Wedle uświęconej tradycji, uczniowie w każdą praktycznie wypowiedź skierowaną do nauczyciela wplatają tużprzedkropkowe „sir” (tak w oryginale). Słomczyński z automatu przekłada owo „sir” na „proszę pana”; czytelnik (pozaświadomie?) w translacji odwrotnej, na poziomie odruchu, dopowiada oryginalne „sir”. (Właściwie najporęczniej byłoby zostawić właśnie oryginalne „sir”; nawet ci, co na pół kropli nie liznęli angielskiego, świetnie wiedzą, co to znaczy i jaki kontekst generuje. Ale może sprzeciwia się temu jakaś reguła zakonu, choć w wielu tekstach po polsku widziałem to angielskie słówko. I – byłoby krótko & zwarto).

Świerkocki natomiast przywołuje schemat (wcale nie taki wyłącznie historyczny) polskiej szkoły; uczniowie mówią „panie profesorze”. Jest to drobiazg najmniejszy z możliwych drobiazgów, ale czemuś wydał mi się znaczący. W klasie pełno aroganckich, jawnie lekceważących tego nauczyciela szczeniaków, ale że pieczętują swój behawior owym formalnym „sir”-owaniem – są kryci. Gdyby czytać te dialogi (po angielsku), zapewne lektor/aktor winien podszywać „sir”-y skrytą nutką lekceważenia. Dawno straciłem kontakt ze szkołą, czy jednak tak dosłowne przeniesienie w „polskie” nie powinno owocować skróceniem formy do „panie psorze” (by oddać poziom wspomnianego aroganckiego lekceważenia; dla porządku dodam, że forma „psorze” może być też [tak zapamiętałem] oznaką sympatii do lubianego nauczyciela, obustronie legalizowanym sygnałem skrócenia dystansu) – ale taki krok byłby pierwszym za daleko. Wydaje mi się tutaj, że Świerkocki wpadł w pułapkę, którą sam na siebie zastawił.

* * *

O czym nie warto byłoby pisać, gdyby nie to, że może to być symptom czegoś szerszego. Otóż mam wrażenie takie: Słomczyński mówi szybciej, dosadniej, frazą często jakby urywaną. Świerkocki natomiast zaokrągla (dopowiada, pilnuje gładkich poprawności). Mamy więc dwa przekłady, z których nowszy nie tylko naprawia błędy starszego (np. pozbywa się pleonazmu w zwrocie Słomczyńskiego: „skórzany rzemyk”, bo „każdy rzemyk jest skórzany” [Łódź..., s. 51]), ale też ewokuje nieco przesunięty klimat.

A czasem – nie tylko klimat, ale może wręcz odejście od oryginału (nie twierdzę, jakżebym śmiał, że Słomczyńskiemu to się nie zdarzało). Popatrzmy.

Lekcja dotyczy Pyrrusa; jednym z początkowych potykaczy jest problem, jak po polsku przejść od Pyrrusa do „molo”, które jest – w dalszej części epizodu – ważne. W oryginale sprawa prosta: molo [pier] wynurza się tu z samego podobieństwa fonetycznego. Słomczyński, wbrew temu, co deklaruje Świerkocki:

Sądzę też, że w moim tłumaczeniu znajdziemy więcej humoru, który Słomczyński czasem zwyczajnie pomijał lub którego po prostu nie zauważał – być może śmieszyły nas w tej książce różne rzeczy – a także więcej erotyki, aluzji i odniesień seksualnych, czasem dosyć grubych, na których użycie zapewne nie pozwalała mu cenzura. [stąd]

...począł tu sobie baaardzo grubo:

—Wait. You, Armstrong. Do you know anything about Pyrrhus?

[...]

—Pyrrhus, sir? Pyrrhus, a pier.

All laughed. Mirthless high malicious laughter. Armstrong looked round at his classmates, silly glee in profile. In a moment they will laugh more loudly, aware of my lack of rule and of the fees their papas pay.

—Tell me now, Stephen said, poking the boy’s shoulder with the book, what is a pier.

—A pier, sir, Armstrong said. A thing out in the water. A kind of a bridge. Kingstown pier, sir.

Słomczyński:

– Zaczekaj. Ty, Armstrong. Czy wiesz coś o Pyrrusie?

[...]

– O Phallusie, proszę pana? Phallus to taki pal, który się wbija pod molo.

Wszyscy się roześmieli. Bezradosnym, wysokim, złośliwym śmiechem. Armstrong odwrócił się profilem i z głupkowatym uśmiechem spojrzał na kolegów. Za chwilę roześmieją się jeszcze głośniej, świadomi mej nieumiejętności utrzymywania dyscypliny i wysokości czesnego, które wpłacają ich tatusiowie.

– A teraz powiedz mi, powiedział Stefan, szturchając chłopca ksiażką w ramię, co to jest molo.

– Molo, proszę pana, powiedział Armstrong, to taka rzecz, która sterczy między falami. Rodzaj mostu. Molo w Kingston, prosze pana.

Świerkocki:

– Zaczekaj. Armstrong, no. Co wiesz o Pyrrusie z plemienia Molossów?

[...]

– Z plemienia Molossów, panie profesorze? Molossowie wymyślili molo.

Klasa wybuchnęła śmiechem. Bezradosnym, piskliwym, złośliwym śmiechem. Armstrong rozglądał się po swoich kolegach, z profilu jego uśmieszek wyglądał głupkowato. Za chwilę zaśmieją się głośniej, bo wiedzą, że nie potrafię ich zdyscyplinować. I jak wysokie czesne płacą ich tatusiowie.

– W takim razie powiedz mi, rzekł Stephen, szturchając chłopca książką w ramię, co to jest molo.

– Molo, panie profesorze, odpowiedział Armstrong. To coś takiego na wodzie. Coś w rodzaju mostu. Jak molo w Kingstown, panie profesorze.

Nie dość, że Armstrong [u Słomczyńskiego] wyskakuje z tym Phallusem, to jeszcze „molo [...] rzecz, która sterczy” („a thing out in the water” podkręcone). Chłopak doskonale wie, czym tu godzi w godność nauczycielską.

Molossowie, jako pomost do „molo”; zgadzają się: ponieważ niewiele pamiętam ws. Pyrrusa (i niewiele mnie to – tak generalnie – już obchodzi), poszedłem sprawdzić – to drugorzędny szczegół ws. pochodzenia Pyrrusa. Owszem, Świerkocki miał problem, bo nie mógł powtórzyć rozwiązania Słomczyńskiego (dość udanego, gdy idzie o pokazanie lekceważącej arogancji gówniarzy). Ale to, co – hm, desperacko? – wymyślił w zamian, nieco fałszuje (sam nie wiem: obraz czy klimat), bo wygląda ta scena teraz tak, jakby to nauczyciel zadał złośliwie zbyt szczególarskie pytanie, a uczeń się tylko w jakimś sensie zrewanżował.

* * *

Ale jeszcze nie to jest clou. Jesteśmy na lekcji historii, Świerkocki w Łodzi... obszernie naświetla ten kontekst, komentując m.in. [s. 43] urwane myśli, które chodzą Stephenowi po głowie w narracji między dialogami tej sceny. A oto jedna z tych refleksji:

For them too history was a tale like any other too often heard, their land a pawnshop.

Had Pyrrhus not fallen by a beldam’s hand in Argos or Julius Caesar not been knifed to death. They are not to be thought away. Time has branded them and fettered they are lodged in the room of the infinite possibilities they have ousted.

Słomczyński:

Im także kraj wydawał się lombardem, a historia jedynie bajką, podobną do wszystkich innych, zbyt często słyszanych.

Gdyby Pyrrhus nie padł z ręki staruchy w Argos albo Cezar nie został zakłuty. Nie da się pozbyć myśli o nich. Czas napietnował ich i spętał, złożeni sa w komnacie nieograniczonych możliwości, które odrzucili.

Świerkocki:

Tym chłopakom historia też przypomina każdą powtarzaną do znudzenia opowieść, a ich ojczyzna lombard.

Gdyby Pyrrus nie padł z ręki niewiasty w Argos albo gdyby nie zasztyletowano Juliusza Cezara. Nie wolno o nich nie myśleć. Czas napiętnował ich i spętał, złożono ich w izbie nieskończonej liczby możliwości, które odrzucili.

Chodzi o dwa słowa (frazy) – i trzecie.

Słomczyński słowo beldam oddaje słownikowo: „starucha” (Świerkocki: „niewiasta”). Tak, za Plutarchem: rzuconą cegłą zwaliła Pyrrusa z konia stara matka żołnierza, z którym akurat walczył; nieprzytomnego dobił inny Argajczyk. Z kolei Cezar został knifed to death, u Słomczyńskiego najkrócej: „zakłuty”, u Świerkockiego Cezara „zasztyletowano”.

Trzecie słowo room – neutralne w oryginale; Słomczyński: „komnata” (jak w jakimś Zamku/Pałacu Historii), Świerkocki: „izba” (jak jakaś szkolna izba pamięci).

Mam za złe Świerkockiemu przede wszystkim tę „niewiastę”. Na litość, w jakim dzisiejszym języku używa się tego słowa?! (Odpowiedź znacie: to bardzo kiepski kierunek przesuwania oryginału.) Słomczyński jedzie tu – mówiąc metaforycznie – Shakespearem (ale wiernie wobec Joyce’a): krótko, dosadnie, kolokwialnie; zaryzykuję: cieleśnie (ona stara, on zakłuty, niczym zwierzę). „Komnata” odsyła w to samo imaginarium. A stosunek Stephena Dedalusa do postaci z historii, którymi obraca w głowie, jest tu osobisty, by tak rzec: zażyły, nie zaś „podręcznikowy”.

Świerkocki natomiast zaokrągla, jest poprawny, właśnie jak z [katolickiego] podręcznika historii.

„Niewiasta”, my foot.

  1. jgl’s avatar

    Czy książka powstała dzięki któremukolwiek z tych przekładów jest arcydziełem

  2. nameste’s avatar

    @ jgl:

    Jasne.

  3. telemach’s avatar

    Mam za złe Świerkockiemu przede wszystkim tę „niewiastę”. Na litość, w jakim dzisiejszym języku używa się tego słowa?!

    Skąd przypuszczenie, że intencją Joyce’a było uplasowanie słowa z dzisiejszego języka? I czy istnieje wspólny leksykalny mianownik dla dzisiejszej (naszej) dzisiejszości i dzisiejszości sprzed lat stu (dżojsowskiej also)?

    Nie chcę się kłócić ale wypadałoby. Bo Beldam to słowo zapożyczone z angielszczyzny późnego średniowiecza. Pochodzenie skomplikowane, na pierwszy rzut oka franko‐normańskie (belle dame), na drugi zrost „belle” i saksońskiego „dam”, czyli grobli pomiędzy akwenami lub terenami podmokłymi.
    Czy zatem gdy Joyce – mając do wyboru szereg współcześnie brzmiących słów – podejmuje decyzję aby jednak nie i nagle wyciąga z koszyczka archaizm, nie zasługuje na odrobinę szacunku?
    W ten sposób niewiasta jest jak najbardziej właściwa, bo jest archaizmem sięgającym średniowiecznej polszczyzny. Niewiasta była piękna i godna szacunku onegdaj. Kobieta była wówczas synonimem osoby o złym prowadzeniu czyli, prawda, kurwy.

    Do jakiego stopnia tłumacz powinien uwzględniać intencje autora, a do jakiego idiosynkrazje tych, którym obecnie nieładnie się kojarzy – to już temat na osobną rozmowę.

    Będę niewiasty bronił.

  4. nameste’s avatar

    telemach :

    Będę niewiasty bronił.

    Oczywiście można. Ale, moim zdaniem, są poważne argumenty przeciw.

    1. słowniki są zgodne: ‘beldam’ oznacza kobietę starą, w wieku babcinym [prefiks bel działał jako wskaźnik wieku „pokolenie starsi niż rodzice”]; synonimy (choćby wymienione tutaj) idą w pole oznaczone polskim ‘starucha’; ‘niewiasta’ w żadnym sensie nie niesie [nie niosła] tak przyszpilonego znaczenia.

    2. Joyce sięga po niby‐archaizm (por. Henryk IV Shakespeara), ale słowo jest w użyciu nadal, do dziś; zob. np. opis stąd:

    Beldams are old women or female creatures, particularly an ugly, or scary, one, believed to be evil and who enjoy casual child abuse. They are also considered a form of witch that specialize in causing resentment and telling white lies to give people false impressions like in prophecies. It must be noted that „Beldam” sounds similiar to the French „Belle Dame” (beautiful lady) which they obviously are not.

    ...i zapewne te same / podobne konotacje działały 100 lat temu.

    3. Reakcje współczesnego polskiego czytelnika [choć nie sądzę, abym był super‐reprezentatywny] na parę starucha–niewiasta opisano w blogonocie.

    4. Ale, jak dla mnie, przeważający jest „argument z nastroju”: Słomczyński = „krótko, dosadnie, kolokwialnie, cieleśnie; osobiście”, Świerkocki = „kościelnie, nudno, podręcznikowo; z dystansu”.

  5. telemach’s avatar

    nameste :

    słowniki są zgodne: «beldam» oznacza kobietę starą, w wieku babcinym [prefiks bel działał jako wskaźnik wieku „pokolenie starsi niż rodzice”]; synonimy (choćby wymienione tutaj) idą w pole oznaczone polskim «starucha»; «niewiasta» w żadnym sensie nie niesie [nie niosła] tak przyszpilonego znaczenia.

    No więc niekoniecznie:

    ORIGIN OF BELDAM
    Middle English grandmother bel indicating respect (from Old French bel fine) (from Latin bellus deu‑2 in Indo‐European roots) dame lady dame

    Twierdzi przynajmniej American Heritage Dictionary of the English Language, 5th Edition

    Więc zgodnie to chyba nie. Jeśli respekt, to (mi przenajmniej) jest bliżej do czcigodnej niewiasty. Ale co tam. Nie ma chyba sensu dzielić włosa na czworo, bo faktycznie większość słowników podkreśla złośliwość i brzydotę. W związku z tym najbliższą wydaje się być nasza polska wiedźma.
    Nawiasem: punkt czwarty mnie przekonał.

  6. nameste’s avatar

    telemach :

    Nawiasem: punkt czwarty mnie przekonał.

    Oczywiście jest to przekonujące tylko wtedy, gdy Joyce’owski oryginał raczej wpada w kategorie opisowe, które w pkt 4 przypisałem Słomczyńskiemu. Tak mi się (z zachowaniem „raczej”) wydaje.

  7. telemach’s avatar

    Trudno mi ocenić. Ponieważ znam Ulissesa tylko z tłumaczenia Słomczyńskiego, to nie będę się wymądrzał. Czytałem w czasach, gdy mój głód literatury był na tyle duży, że pewnie i w kisuahili bym próbował czytać – ale po pierwsze ani mój angielski nie był podówczas wystarczający, ani nie było oryginału w polu widzenia – tak że nawet nie mogłem tego sprawdzić.
    Piękne czasy to były, gdy samo posiadanie książki niedostępnej w sprzedaży dowartościowało posiadacza.
    Niestety dotyczyło to też wszystkiego innego łącznie z gumą do żucia i piwem w puszkach. Łatwo się było dowartościować, trudno było sprawdzić.

reply

Your email address will not be published. Required fields are marked *