kołuję nad Sośnickim jak chrabąszcz nad sałatą

W bardzo ciekawej recenzji ze świeżo wydanego tomu Dariusza Sośnickiego Po domu Jakub Skurtys przedstawia, jak to on, rodzaj całościowej wizji: zwraca uwagę na cieki (i ich przemiany w rozległej czasowo twórczości DS), konstruuje konteksty, uprawia porównania (przykładowo: zestawiając Sośnickiego z Konradem Górą); wszystko to ze smakiem kraszone cechowym gmerkiem (zawsze jestem wdzięczny za interesujące obce słowa, jak tu: captatio, afordancja; chodziłem na inne wydziały, każda okazja do uzupełniania wiedzy jest dla mnie cenna).

Że jednak twórczość Sośnickiego z biegiem lat [moich] wydaje mi się coraz ciekawsza (oraz: ważna) i uzupełniam (na miarę możliwości) teksty źródłowe, że mam w niedawnej lekturze lwią (ptasią?) część tomów DS – uderzyło mnie w recenzji parę szczegółów; o nich właśnie poniżej.

domy

Tak, metafora/alegoria „domu” jest osiowa dla twórczości Sośnickiego (również translatorskiej: siedlisko Audena), jest jak skorupa ślimaka, z którą autor się nie rozstaje (jest z nią poniekąd zrośnięty], choć ona sama ani sztywna, ani, tym bardziej, niezmienna.

Jak Maliszewski wcześniej (w recenzji/eseju nominalnie o Symetrii [BL 2002; niech wszystkie zajadłe robale świata zeżrą wydawcę, który nawet nie ma tej pozycji w swoim katalogu, o obowiązkowym ebuku – zob. rozporządzenie Min. Kul. i E‑dur. Nar. z 2018.09.03 – nie wspominając!), tak i Skurtys wraca do Marlewa (1994). Maliszewski wszakże rozwodzi się szeroko (waląc sie przy tym w pierś, bo, przyznaje, w pierwszych lekturach pominął wiele), a Skurtys zaledwie wzmiankuje. Pisze:

Począwszy od debiutu, zawsze zapraszał nas bowiem autor do „jakiegoś domu” i „czyjegoś mieszkania”, od wynajmowanych, wilgotnych pokojów obcego domu, w którym poręcze odwracały się do niego plecami, przez [...]

To niezupełnie tak. Fraza z „poręczami” pochodzi z wiersza poniżej:

Jak zejść po schodach

Jak zejść po schodach
starszy o niepodjęty świergot dzwonka,
o kartkę, którą zostawiam w drzwiach?

W obcym domu poręcze
odwracają się ode mnie plecami.

...jasne więc z kontekstu, że to nie podmiot liryczny DS wynajmował te pokoje, a dom jest obcy literalnie.

Mnie ten wiersz łączy się w pewną historię z wierszem o parę stron wcześniejszym:

Październikowy świt

Październikowy świt
i dozorca,
rosa na bramie,

mrok cofnął się w głąb
podwórza.

Ona – źrenica okna,
on – jeszcze z oddechem
korytarza na plecach:

odkurzają mgłę.

...(ślady tej historii chodzą ukradkiem i po innych kartkach Marlewa), a przy okazji: zechce czytelniczka rzucić okiem na wiersz Jerzego Jarniewicza (z niedawno wydanego Mondo cane; JJ starszy od DS o dekadę + 1, jego wiersz – nowszy o pokolenie) Elegia na odejście, a rzuciwszy – porównać odmienne sposoby obrazowania w wierszach opukujących strukturalnie podobne sytuacje.

Marlewo

To zabawne (i smutne zarazem), jak bardzo lektury osadzone są w czasie‐i‐miejscu podjęcia. Maliszewski w linkowanym wyżej tekście rozlicza Sośnickiego z metamorfoztradycji:

Wielkie kroki stawiane przez kolejne książkowe propozycje Sośnickiego i zaczynający się już w Marlewie proces „odbarwiania wiersza” – stopniowego pozbawiania go cech osobistej konfesji, kierowania go w stronę „produkowania pięknego przedmiotu”. Nie dostrzegłem tego przy pierwszym kontakcie z Marlewem. Zlekceważyłem brzmienie. Zlekceważyłem tradycję, z której wywiódł się – jak sądzę – poetycki zapał młodziutkiego studenta filozofii z Poznania. Sośnicki terminował u Wojaczka i udało mu się przetworzyć ową fascynację w swoistą, już własną, muzyczność. Egzystencja egzystencją i, owszem, tragiczny wymiar losu, ale to jeszcze, albo przede wszystkim, musi brzmieć.

(Nawiasem mówiąc, skoro zwracam uwagę na „szczegół biograficzny” [wiek] – tę ustawiającą etykietę [faktograficznie rzetelną] „młodziutki student filozofii” przykleja Sośnickiemu KM starszy zaledwie o lat 9 [dekadę – 1], ale – wracajamy ad rem.)

No więc ten Wojaczkowy kontekst odpadł od książki jak uschnięta łuska; możemy sobie dziś czytać Marlewo (z przeciekawym przejściem do następnego po tym tomie Ikarusa 1998; Maliszewski też podkreśla wagę owego przejścia) zupełnie pomijając owo ewentualne uwikłanie – a więc wolni, by podjąć inne, nie używane dotąd konteksty. Zarazem smutni, bo choć jedne drzwi się otwarły, drugie się zamknęły (ten motyw Po domu Skurtys słusznie wyciąga na jeden z planów pierwszych). Oczywiście ówczesne intencje samego autora i jego pod skórą schowane motywacje/inspiracje lekceważymy [sobie, dziś] bezczelnie i radośnie.

Stałym leitmotivem przy odwołaniach do Marlewa jest wilgoć; Skurtys wyżej także ją przykrapla; Maliszewski:

[...] konwencjonalność poszczególnych rozpisań sytuacji pobytu w pewnym zakątku pewnej rustykalnej dzielnicy wielkiego miasta, w pewnym mieszkaniu wynajmowanym w starym zawilgoconym budynku.

Czasem dopowiada się także grzyba [w ścianach, pod podłogą] i wszechobecne śmieci – oto ruderalność tej rustykalności. Mnie jednak najbardziej uderzyło obsesyjnie powtarzane słowo smród (kojarzone z „gniciem”).

Wrócę do solidniejszej lektury Marlewa, by potwierdzić rodzaj przeczucia‐hipotezy, że i Maliszewskiego po‐Wojaczkowy tragiczny wymiar losu w sporej części jest uschnięty: może Marlewu zawadzać.

Jak się potem wielokrotnie okazywało, wiersz Sośnickiego, na powierzchni prosty i nawet (ostentacyjnie?) referencyjny – ileż tam opisów tzw. przyrody! – jest podszyty wielopiętrowo wycieczkami po cudzych (najchętniej: starych, dopowiada autor w wywiadach) językach, pochowane są tam (nie tylko „po kątach” i „piwnicach”) panoramy idei obsługujących różne prądy i epoki itd. Nigdy dość czujności przy lekturze Sośnickiego!

A co jeśli i Marlewo? W Ikarusie podmiot liryczny DS jest – w klimacie, szczegółach, pragmie codzienności – bardziej Dedalem. Narzuca się zatem pomysł, że Marlewo poświęcone jest rozterkom Ikara.

Jakoż i czytałem ten tom ciurkiem, a w tyle głowy narastał podkład całkiem klasycznego polskiego romantyzmu i jego figur. Na Marlewo można patrzeć całkiem zasadnie jako na relację z celi filomaty; rwie się do jakiegoś Czynu (zob. np. wiersz O tak; początek: „Z końcem zimy odstąpiło ode mnie / pragnienie naprawy świata”), ale na razie w ponad 20 wierszach gnije w więzieniu, w smrodzie, brudzie i wilgoci.

Wątki wspomnianej wyżej historii (o zabarwieniu miłosnym) rwą się w rozlicznych niespełnieniach; zawsze czegoś im nie dostaje (np. w Wierszu przeciw pieniądzom po prostu pieniędzy! – „Nie starczyło ich, abym mógł / do ciebie dojechać.”).

Zanim ta lokalizacja (para‐domowa) przepełznie, bardzo, bardzo powoli, w stronę wyznaczoną przez sformułowane w Sonecie spod własnej dłoni (w 2/3 tomu) credo „zamiast‐Czynu” – jako żywo rymujące się z Gałczyńskim (ale nie tym z szyldu baru, z wiersza Noc. Sklepik przy pętli, a z tym znanym KIG – choć może to ten sam):

Mnie nie wolno być nieostrożnym,
ja mam żonę, dziecko i talent.

i zanim przepełzniemy do Ikarusa (który okaże się wszakże bardziej miejskim autobusem produkcji węgierskiej), zanim tu się zamknie, a tam się otworzy (a właściwie: odwrotnie) – celę podmiota lirycznego zaczynają nawiedzać... kto? Ptasi goście. Przyleciał do mnie na kraty / biały gołąbek skrzydlaty.

ptasiość

Pisze Skurtys:

Ostatecznie dochodzi między nimi [mową‐matką, myślą‐córką] do konfliktu i opuszczenia nie z winy braków w rzemiośle czy zaniedbania [...], ale jakby z naturalnego prawa rodzicielskiego, że dzieci opuszczają gniazda. Zakładam, że stąd tyle ornitologicznych obserwacji i miniatur w Po domu – nie chodzi bowiem po prostu o ptaki, ale o ich sposób budowania domu, „wicia gniazdka”, celebrowania związku, narodzin potomstwa, a wreszcie o ten moment, w którym zostaje po nich opuszczone gniazdo, kolejna „nader niestabilna konstrukcja”. Można powiedzieć, że losy ptaków i los poety‐mieszczanina z przeciętnej, małomiasteczkowej rodziny są tu paralelne i wobec siebie analogiczne.

...i ma rację, ale ptak jest od samego początku towarzyszem (niedoli i doli) Sośnickiego. W Marlewie pojawia się gawron w w wierszu Odwilż (tam dosłownie: „Wilgotna cela kładzie się na ramionach // i karku. Żadnych zgrzytów, nagłego blasku, ruchu”), a w Odwilży (wersja 2) – wróble; ptaki grzebią w kompoście, śmieciach, odpadach (gawron „nakłuwa podejrzane miejsca”).

Poziom „zaptaszenia” w Ikarusie jest już masowy, i odtąd w każdym [znanym mi] tomie będą ptaki stałymi gośćmi.

Wiersz Trzy gawrony (z Ikarusa) towarzyszy mi od 11 lat. Często do niego wracam myślą; w dni deszczowe nadal się wściekam na autora za to „a” otwierające ostatni wers, w niektóre słoneczne dopuszczam myśl, że ten błąd (bo mimo wszystko mam to za błąd) jest jakoś celowy. (I popatrzmy też, co mówią te gawrony, skoro link pod ręką.)

Trzy gawrony są dobrą ilustracją na rolę ptaków u Sośnickiego. Poza metaforyczną, „gniazdową” (jak u Skurtysa wyżej), ptak jest tu alegorycznym przywołaniem figur świadka, wróża‐tejrezjasza, myśliciela, filozofa, twórcy. W takim ujęciu owa literacko‐ideowa podszewka podściełająca wiersze DS jest właściwie nad-szewką. A w sprawie „roli ptaka” dobitną kropkę nad „i” stawia wiersz Ciotka Unra UndeliveredPo domu, jak dla mnie komentujący kwestię ‘intelektualnych mód z obczyzn’.

mieszczanin

W tuż‐powyższym cytacie z recenzji Skurtysa pojawia się określenie „poeta‐mieszczanin”, w całym tekście czterokrotnie kłuje w oczy ta atrybucja, znacznie mocniej ustawiająca Sośnickiego niż tamto „młodziutki” Maliszewskiego. A raz nawet „przedstawiciel klasy menedżerskiej”.

Z jednej strony to nieunikniona konsekwencja użycia „uchwytu w Balzaka” jako ramy referencyjnej (można sie sprzeczać, czy adekwatnej). Z drugiej jednak – dla mnie – to wyraźna próba „uklasowienia” Sośnickiego, zwłaszcza że za partnera do sparingu wyznacza mu Skurtys Górę, tego poetę, za którym stoi „realna praca poetycka i fizyczna”, gdy tymczasem Sośnicki „jest zleceniodawcą i odbiorcą, a w kontakt/kontrakt ze światem wchodzi ‘za pośrednictwem’ kogoś lub czegoś”. Co więcej, Sosnicki wg Skurtysa:

Jako „poeta rzeczy”, wybitny reifikator świata, nie pozwala rzeczom po prostu pracować: stropom napinać się, belkom pękać, ścianom kruszeć lub się wznosić. Nawet w alienacyjnym procesie obmurowywania się w duchu „The Wall” z wiersza Jak monstrualna krzyżówka kładzione cegły mają ciężar konstruktywistycznych fantazji Peipera i spoczywają w dłoniach tak samo realnie, jak młoty przebijające się na drugą stronę rzeczywistości u Leśmiana. Są hipotetyczne, niezdolne do afordancji, a więc pozbawione swoich przedmiotowych właściwości.

Właściwie nie wiem, co znaczy liczman „poeta rzeczy”, zauważyłem, że jest powtarzany, jakby już na trwałe okrzepł. Dla mnie Sośnicki byłby raczej „poetą procesu”, którego ślad dostrzega – w różnych skalach – za każdym „przedmiotem powszedniego kontaktu”; jest więc obserwatorem, poetą poznania [wielką literą też można], a jeśli przyznaje (z pewną niekoniecznie oczywistą emocją), że ogląda różne rzeczy „zza winkla”, to przecież głównie dlatego, że jest dwunogiem bezpiórym (w odróżnieniu od swoich alegorycznych socjuszów). Pytanie, czy tak oglądany „świat” jest w swej [jakiej?] istocie mniej – a może bardziej – rzeczywisty.

A wiersz Jak monstrualna krzyżówka kojarzy mi się bardzo wprost z tezami Jerzego Franczaka w jego mocnym artykule o murach i Bartlebym. (Jak już mówiłem, to zabawne (i smutne), jak wiele w lekturach jest czasu‐i‐miejsca ich podjęcia; dodajmy: i obieranych towarzyszy wędrówki.)

Ale wróćmy do „mieszczanina”. Ja jeszcze pamiętam rodzaj onto‐osadzenia w peerelowskiej rzeczywistości postaci/zjawiska „inteligenta”, tego „pracownika najemnego z umysłu”, często z plebejskim rodowodem. I to, co się z tą warstwą stało po balcerowiczowskim przeoraniu; wtórna pauperyzacja, wypchnięcie („za chlebem”) w inne rewiry itd., itp. Tak, inteligent, również jego dzisiejszy, nieco zdegradowany wariant, prowadzi w większej swej masie „życie miejskie”, czy jednak oznacza to z automatu „życie mieszczańskie”? Wątpię.

W twórczości Sośnickiego szczególne miejsce zajmują Państwo P. (2009), ta mikro‐epopeja (czy raczej duża epopeja mikro‐kadrów) właśnie „życia miejskiego”, inteligenckiego. „P” jak polskie, jak „z Poznania”, wreszcie [małą literą też można:] poznania. Znakomity tom!

Jest tam i prawdziwe, klasyczne endecko‐katolicko‐ponure mieszczaństwo w wariancie Poznań, to od Paetza i Akademickiego Klubu Obywatelskiego im. prez. Lecha Kaczyńskiego. W wierszu Państwo P. i Noc Muzeów podmiot mówiący komentuje:

Wszyscy tam będą, kochana, prezydent i biskup,
kustosz nastawi kawę, a kurator sprawdzi obecność
dyskretnie jak nigdy dotąd. I będzie radny Z.,
enfant terrible pięciu ostatnich kadencji,
tyle razy mu obiecano, że to naprawdę ostatnia.

Staram się (nadal) odróżniać, bo – jak w cytacie z blogonoty komentującej tezy innego poznaniaka, Przemysława Czaplińskiego –

[...] najbardziej sobie cenię tych autorów, którzy kopią, ryją, odsłaniają – nazywają – owo „zasłonięte”. Niech się nawet mylą, myślę, ten trud sam w sobie jest ciekawy i wart kibicowania (komentowania itd.). Przeciwieństwem takiej postawy jest postawa niwelująca, która polega na zamazywaniu różnic, na „uniwersalizowaniu” pod hasłami zdrowego rozsądku, na unieważnianiu konfliktu itp. W największym skrócie: nazywanie dynamizuje, niwelowanie banalizuje.

...a ten Skurtysowy „mieszczanin”, jako rodzaj łaty – zdaje mi się być po stronie niwelowania (choć nie ze „zdrowego rozsądku”, a z innego kąta).


PRZYPISY

Wiersze z MarlewaIkarusa cytuję za zbiorczą reedycją tych tomów pt. Folia na wietrze (BL 2007).
Tytuł blogonoty obrazuje bezinteresowność (no i, przyznaję, jest nieco clickbaitowy).

reply

Your email address will not be published. Required fields are marked *