zaćmienie

O Zaćmieniu Agnieszki Wolny‐Hamkało.

credo

Oczywiście pamiętała, jak w dzieciństwie koledzy bawili się żołnierzykami. Już wtedy dziwiła ją ta zabawa. Ona wolała grzebać martwe chomiki, modlić się do chomiczego boga i kłaść na ściółce z trawy ofiarną marchewkę. [Zaćmienie, s. 12]

autorka

Jest takie (zapomniane) słowo pieczeniarz [SJP podaje: „człowiek, który prowadzi wygodne życie na cudzy koszt”; wzięło się pewnie stąd, że jeśli kawał mięcha = pieczeń można podzielić na N części, to można również podzielić na N+1, i cała sztuka polega na tym, żeby się wkręcić na tego pluspierwszego do stołu], denotujące proceder w istocie cyniczny, podszyty hucpą. Gdy się popatrzy na biografię AWH, blog w „Polityce”, karierę telewizyjną czy – last but not least – wieloletnią pracę dla utalentowanego pana Replaya w „Bluszczo‐Chimerach”, można zapewne przypisać ją do tego pieczeniarsko‐literackiego światka, pełnego wzajemnych głasków, miziań, usług towarzysko‐promocyjnych itd.

A jednak (trudno powiedzieć skąd) powziąłem przekonanie, że to nietypowa, dzika pieczeniarka. Pieczeniarz, który jest zadowolony, że innym przy stole smakuje? Który lubi się dzielić? Pamiętam też (co starsi [stażem] czytelnicy również powinni) jej początki jako hm, performerki, które były zdumiewająco skromne w obu znaczeniach: ten akt czytania wierszy spowity w ciemność, dowodzący bardziej bycia kręgowcem niż ssakiem; do dziś został jej jakiś ujmujący rys. O samych wierszach nic tu nie będzie, choć zgadzam się z Marcelim, że sporo tam ładnych rzeczy.

chomiczenie

Tak, Zaćmienie jest rodzajem ofiary (dla chomiczego boga). Nikt, może nawet sama autorka, nie jest w stanie przedstawić pełnego inwentarza owego szpargalium, recyklingu pomysłów, strzępów, notatek, zdarzeń. Mnie stać na zaledwie kilka przykładów.

Korony, jak małe radary, były skierowane na księgarnię Świętego Stanisława, w kierunku której Ewa poszła szybkim krokiem, zostawiając za sobą starość.

Kupiła Sny księdza Bosko i zapaliła, stojąc przed księgarnią, na wąskim chodniku. Wyjęła z kieszeni telefon.

Buenos días, Pablo – powiedziała do słuchawki. [s. 166]

A tutaj, 2007 rok:

Czytam „Sny księdza Bosko”!

Sklepy z dewocjonaliami państwu gorąco polecam, choć trudno tam trafić: są chimeryczne – czynne w tajemniczych momentach (po mszy).

Ale warto wstąpić na parafię, nie tylko żeby zaczerpnąć woskowego, drewnianego powietrza parafialnych sklepików. Również ze względów kolekcjonerskich! Prócz obrazków i figurek znaleźć tam można rzadkie okazy księgarskie – białe kruki niedostępne w innych księgarniach. Na przykład sny świętych: [...]

Pełnokrwisty pisarz Tofik:

ten przeuroczy autor charyzmatycznych, obrazoburczych dzieł, których bohaterowie dymali się na potęgę w realu i w internecie – ogólny tartak, aż się narządy człowiekowi kurczą ze strachu. W jego ostatniej powieści pod tytułem Skąd przychodzimy, dokąd zmierzamy i kto nam obciąga penis na podium peroruje z emfazą jako profesor nadzwyczajny z dziedziny lingwistyki stosowanej, a łechtaczki zapisują się na kurs samoobrony oraz taniec brzucha. [s. 67]

Pierwowzór (czy raczej: któryś z przedwzorów, nie wiemy, jak głęboko, w którą studnię to idzie) tutaj, 2008:

Do polskich literackich neuroz można zaliczyć lęk przed wielokropkiem, który w pewnym momencie stał się synonimem literackiego kiczu: westchnień, wahań, „znaczących” pauz. Jakiegoś zawieszania głosu? Zwłaszcza w wierszu wielokropek kusi młodych twórców do uniesień w stylu: „Ja... i świat... Ty... i ja... Skąd przychodzimy... Dokąd zmierzamy... Kto nam obciąga...” (Państwo wybaczą parafrazę).

Do ostatniego obrazu (z Lessing; 2007) nie podam cytatu z książki (byłby to chyba rodzaj spoilera; po tym zastrzeżeniu wiadomo, że ślad [drugiej] sceny jest w książce AWH istotny):

W „Piątym dziecku” są dwie wstrząsające sceny. Jedną z nich jest przyjazd Harriet do zakładu, w którym zamknięto kilkuletniego Bena. Opis wynaturzonych ciał dzieci, skandalicznych warunków, w których trzyma się je w kaftanach bezpieczeństwa i faszeruje środkami z ampułek bez etykietki mrozi krew w żyłach i przywodzi na myśl „Królestwo” Larsa von Triera.

Drugi obraz jest liryczny, niejednoznaczny: Harriet znalazła Bena na strychu, stojącego w prostokącie światła, które wpadło przez otwarte okno. Chłopiec stał i po prostu patrzył w słońce.

Widzicie, o co mi chodzi?

A rzecz zaczyna się od samego tytułu (i na tytule nie poprzestaje). W notatce (2004!) o Zaćmieniu Banville’a AWH pisze:

Człowiek nie ma pod maską nic. Kiedy już przestanie żyć udawanym, nieprawdziwym życiem, kiedy już nie jest w stanie grać z przejęciem codziennych ról, orientuje się, że tak naprawdę nigdy go nie było. Nigdy nie był i nigdy nie będzie prawdziwym sobą; nigdy nie wiedział, kim jest i co jest ważne, prawdziwe. Niezrozumiały świat płynie przez niego jak przez wydmuszkę. Wydmuszkę od urodzenia. Taka jest mniej więcej wymowa najnowszej powieści Johna Banville’a.

Nie, nie formułuję zarzutu (byłby absurdalny!), że plagiat. Mówię tyle: to jawne nawiązanie definiuje zarazem główny trop, sposób na czytanie Zaćmienia AWH. Daruję sobie wszelkie streszczenia akcji („akcji”), kto ciekaw, niech gugla.

Tu powiem tylko, że bohaterka książki, Ewa, była kiedyś policjantką (sama twierdzi, że w tamtej roli życie ją styrało, ale niekoniecznie w to wierzę), teraz robi w dziwnym wydawnictwie za agentką polującą w realu na historie, które można sprzedać pisarzom jako pomysł czy kanwę ich (na przykład) powieści, której sami by nie napisali, bo zasadniczo nie wiedzą czy nie mają – o czym pisać (sytuacja z gatunku nagminnych).

Mam tu dobry pretekst, żeby patrzeć na Zaćmienie jakby to była

autobiografia

Kiedyś polowała na prawdę w ramach męczącej procedury śledczej. Teraz – jest palaczem w kotłowni i szufluje cudzą (a może i własną, trudno odróżnić) fikcję, aby miała się przy czym ogrzać – św. publisia. I rzeczywiście, to dość poślednia funkcja w bardzo przecież rozległym świecie śledczych prowadzacych wewnątrz‐literackie dochodzenia (por. choćby Eco); jest czym się znużyć! A i historie, jakie w czasach kryzysu wchodzą zastępczo na rynek, znikczemniały:

Kiedy poinformowała Pabla [przełożonego w wydawnictwie], że być może nic z tego nie będzie, że to, na co tym razem trafiła, to jakiś pop kicz o wampirach, popłuczyny po amerykańskim kinie klasy B – zamilkł wymownie, a potem obniżył głos i syknął złowrogo:

– Ty mi przynieść wampir story. My musieć iść za koniunktura z powodu recesja i kryzys na rynek wydawniczy. Inaczej zero złoty – dodał, jakby groził jej dubeltówką. [s. 166]

w książce

najmocniejszą stroną jest konstrukcja, która scala cztery opowieści główne (i parę pobocznych) w jakąś tam całość. Piszę to jednak sceptycznie, bo treść do tej konstrukcji nie zawsze dosięga. Jest w książce mnóstwo zdań i większych narracyjnych całostek – niekoniecznych.

Powtarzająca się sytuacja fabularna – Ewa wchodzi do sklepu/knajpy/marketu, ogląda/konsumuje/kupuje, wychodzi – zbyt często wydaje się jedynie pretekstem dla zaprezentowania jakiegoś punktu miniosobliwości (pijana staruszka domaga się pieniędzy na swoją (!) ciążę, kloszard tarasuje drogę na dworcu, dwóch facetów w knajpie prowadzi jakiś dialog odstający od średniej [ale nienajciekawszy], religijna świrka kasandrzy dramatycznie ws. końca świata, w telewizorni dzieciaki szturmują Grabowskiego o autograf, a pisarz Rudnicki pociąga z gwinta itp.).

Tam, gdzie autorka nie kokietuje aż tak, elementy satyry (obyczajowej, środowiskowej czy nawet politycznej) działają bardziej przekonująco. Chciałoby się nawet, aby AWH zrezygnowała ze sztafażu i rąbnęła prawdziwie autobiograficzną opowieść, pełną historii dramatycznych, wstydliwych czy po prostu – nieznanych; śmiało, po nazwiskach albo i nie, bez znaczenia, aby odważnie, bez cenzury, bezpruderyjnie. (Tylko co wówczas z pieczenią?)

Chociaż nie, wróć, bezpruderyjnie już jest. Partie książki, w których Ewa zajmuje się funkcjonowaniem swojego ciała (a i cudzego, gdy seks), należą do wyraźnych (obok uroku niektórych opowieści wewnątrz‐szkatułkowych, z lirycznym Schwarzeneggerem na czele) zalet Zaćmienia.

Do zalet jednak nie zaliczyłbym poziomu kontroli nad słowem (co aż dziwne, gdy ma się w oczach wiersze AWH, na ogół b. precyzyjne maszynki).

– Chciałbym pani coś pokazać – powiedział cicho, tonem niepasującym do pospolitego perwera: jego głos był ciepły, miał miękkość bursztynu. Mężczyzna aksamitnym ruchem popchnął Ewę w stronę schodów do piwniczki znajdującej się za stoiskiem. Zwykła dziewczyna za nic by z nim nie poszła. Normalna kobieta przypomniałaby sobie dziesiątki legend miejskich o rozpruwaczach i wampirach, albo przynajmniej uwodzicielach, którzy futrują ofiary tabletkami gwałtu, a potem penetrują ich przestronne wnętrza. Ale nie Ewa. [s. 8]

Mężczyzna tymczasem otworzył brzydkie drzwi, których wcześniej nie zauważyła, i pociągnął ją za sobą. [s. 11]

Zaznaczyłem, co mi zazgrzytało. (Jest tego znacznie wiecej.)

czytać czy nie czytać?

To zależy. Najbardziej ta książka była chyba potrzebna samej autorce (w ramach, hm, częściowego bilansu). Jeśli chcecie śledzić wierszową twórczość AWH (a wydaje się, że warto), to ta prozatorska książeczka może być przydatna jako właśnie dodatkowe szpargalium, apendyks do (lepszej) lektury. Jeśli lubicie anegdotę, to powiem, że objętość tej prozy (200 stron) jest niewygórowana. Jeśli natomiast oczekujecie olśnienia, przypatrzcie się tytułowi i pomyślcie o antonimach.

  1. telemach’s avatar

    4 (słownie: cztery) blogonoty w 5 (pięć) dni. Co się stało?

  2. nameste’s avatar

    @ telemach:

    Prokrastynacja (jak podaje Ingrid – „dojutrowanie”). A poza tym – przepraszam.

  3. panJan’s avatar

    4 (słownie: cztery) blogonoty w 5 (pięć) dni.

    Z czego trzy szczująco‐obszczekujące, znaczy blog przechodzi w stadium supernovej. ;(

  4. nameste’s avatar

    @ panJan:

    Etam.

  5. telemach’s avatar

    Prokrastynacja?
    Znam, też mam. Ja to nazywam produktywnością zastępczą.

    Przeprosiny nie na miejscu. Może Ci się spokojnie zdarzać częściej.

  6. ingrid’s avatar

    Więcej!

  7. Marceli Szpak’s avatar

    Dziękuję, dorzucam do książek na zaś. Co do fragmentu z brakiem kontroli nad słowem, akurat sięgnięcie po „futrują” mnie ucieszyło (i bez tego „aksamitnego” – i zaraz obok przywoływania bursztynów, które niepotrzebnie łagodzą ten kawałek – cały ten akapit nie jest taki zły).

  8. nameste’s avatar

    @ Marceli Szpak:

    Mężczyzna robi w bursztynie (dosłownie; ma sklepik i sporo – co się powoli okazuje – więcej), scena rozgrywa sie na ulicy Bursztynowej w Gdańsku, cóż więc dziwnego, że i głos wyposaża mu autorka w „miękkość bursztynu”, jako pendant do aksamitnego ruchu. Nie mówiłem też, że akapit jest zły, a tyle tylko, że w nim (i w dziesiątkach innych) miejscami zgrzyta. Co do „futrować”, cóż, ja to odbieram jako przedobrzenie, odnosząc do rejestru stylistycznego mowy autorki‐narratorki w ogóle (pewnie są i czytelnicy, których szalenie cieszy Karpowiczowskie acz).

    Przy okazji wytłumaczę, że w drugim przytoczonym fragmencie nie mam nic przeciwko samemu słowu „brzydkie”. Chwilę wcześniej Ewa dostaje od mężczyzny bursztynową kolię, która ją oszałamia, dodatkowo zaś czuje się zbita z tropu tym, że facet znienacka zwrócił się do niej per „ty”. W długaśnym akapicie zastanawia się zatem nad tym, przechodząc stopniowo do refleksji ogólniejszych. Wtem! gość ją chwyta (powiedzmy: za ramię) i ciągnie za sobą: przechodzą do innych pomieszczeń, których istnienia Ewa jeszcze parę sekund wcześniej nie podejrzewała (zresztą, jako się rzekło, była zajęta rozmyślaniami). I co się dzieje? Wewnątrz ram czasowych (i psychologicznych) tej szybkiej akcji autorka‐narratorka odnotowuje: drzwi są brzydkie! Wg mnie – ot, chlapnęła epitetem, w sytuacji percepcyjnie mało prawdopodobnej; co gorsza, nic dokładnie nie wynika z tej estetycznej oceny. Takie afunkcjonalne użycie słowa lokuje mi się w szufladzie „brak kontroli”.

  9. Tomek Grobelski’s avatar

    „– Chciałbym pani coś pokazać – powiedział cicho, tonem niepasującym do pospolitego perwera: jego głos był ciepły, miał barwę bursztynu. Mężczyzna aksamitnym ruchem popchnął Ewę (...)”

    Imho, błąd w sztuce. Niekonsekwentna synestezja. Miękkość bursztynu sprawdza się operacyjnie wiertłem i ścierniwem. Temu gość musiał tu zgrzytnąć jak ciepła szlifierka.

reply

Your email address will not be published. Required fields are marked *