utalentowany pan Replay

Na polski biznes pn. Klaster Przemysłów Kultury i Czasu Wolnego najwłaściwiej patrzeć w optyce Dantego, czyli wyróżniając kolejne kręgi piekieł. Oczywiście, nie chodzi o grzeszników‐konsumentów, chodzi o personel. Najgłębiej, w najbardziej wewnętrzym kręgu siedzi Moc Najciemniejsza, a więc kasa, zwana też panem kapitałem. Dalej idzie krąg karuzelowy, w którym krecą się wciąż ci sami ogoniaści, zajmujący się zarządzaniem agendami handlu medio‐sieczką; to krąg równie zamknięty i obrotny jak niegdysiejsza komunistyczna nomenklatura.

Później idą demony‐maski, których zadaniem jest firmowanie danego przedsięwzięcia nośną (medialnie) twarzą. To z nich rekrutują się naczelni czasopism itp.; niektórzy z nich, po latach terminowania, nabrali nawet pewnych kompetencji. Najczęściej jednak brudną, codzienną robotę odwalają mniej widoczni pospolici diabłowie roboczy. A na granicy piekieł lokuje się tłumek półdiabłów‐półludzi, tych, którzy za stosownym wynagrodzeniem (czasem w grę wchodzą też transakcje dotyczące tzw. duszy) dostarczają teksty, zdjęcia i inne materiały, za pomocą których Moc Najciemniejsza (przez cały ten łańcuch pomocników) opodatkowuje ludzkość, pobierając mamonę w zamian za iluzję kontaktu z czymś ważnym, zabawnym, kształcącym, inspirującym.

To piekielne towarzystwo ma własne biuletyny (jak np. publicznie dostępne wirtualnemedia.pl czy płatne mmp24.pl), rytuały, rauty i bale, programy w telewizji śniadaniowej i grafomańsko‐marketingowe programy w radiu; niektórym uderza to do głowy tak, że czują się wręcz właścicielami świata. Odgrodzone od świata zwykłych ludzi produkcją półdiabłów, którą wypełnia przestrzeń między reklamami, środowisko to jest mniej wiecej tak samo interesujące, jak (średnio; wówczas zdarzały się jeszcze wybitniejsze jednostki) tłumek zaludniający telewizyjne korytarze za (prehistorycznych) czasów prezesa Szczepańskiego, czyli wcale.

Czasem pojawi się postać budząca pewne zaciekawienie. Podczas przygotowań do napisania tej blogonotki napotkałem taką osobę; nazywa się Mañana Chyb. Zaraz jednak okazało się, że zaintrygowanie dość (przyznacie) nietypowym nazwiskiem nie zaowocowało niczym istotnym, bo pani Mañana Chyb okazała się przeciętnym diabłem, który awansował z roboczych (m.in. teksty w „Filmie”) do karuzelowych (naczelna „Puls Biznesu Weekend”, przez moment naczelna „Zwierciadła”). Choć raz jeszcze pojawi się w tej blogonocie.

Pora jednak przejść do głównego bohatera.

Pierwszy raz usłyszałem

o Rafale Bryndalu, gdy w 2008 roku wpadła mi w ręce książeczka wydana przez W.A.B. z pseudolimerykami jego autorstwa. Były to czasy, gdy (jak się dowiedziałem później) Bryndal brylował w jakimś „Tańcu z gwiazdami”, dyskontował (nienajciekawszą, jak wiem dziś) przeszłość „satyryka” i tekściarza [brr]), i zapewne – zwykle przyzwoite (wówczas) – wydawnictwo chciało spieniężyć tę popularność. A może chodziło o przysługę dla znajdujacego się (najwyraźniej) w wielkiej potrzebie rysownika Marka Raczkowskiego, który hm‐ozdobił ów koszmarny tomik ilustracjami przedstawiającymi tańczącego autora? Widziałem w życiu parę strasznych książek: ta biła wszelkie rekordy. Oto przykładowy „utwór”:

Pewien etnograf z Mogadiszu
wciąż był pod wpływem haszyszu.
I to w stopniu takim,
że atlas „Gady i ssaki”
można było wyczytać z jego rysów.

Jestem limerykowym purystą. Pominę już to, że limeryk powinien mieć jakiś pomysł i szczyptę wdzięku (najlepiej: pieprznego), bo nic z tych rzeczy tu nie znajdziecie. Ale to musi być przede wszystkim precyzyjnie zestrojona maszynka, musi trzymać rytm i rym bez zarzutu! Produkt limerykopodobny, serwowany przez Bryndala, to żałosna karykatura gatunku. (Gdybyście chcieli bliżej zapoznać się z tematem, zapraszam do mojej własnej lekcji limerycznej sprzed lat.)

Nikt nie wie

jak to się stało, jakim bladym, skacowanym świtem i w otoczeniu jakich gości [„Pod stołem trzech leży, na stole aż pięciu / W wannie pełnej wody nurkuje dziewięciu / Goście się schlali, instynkt nawalił” – to cytat z tekściarskiego debiutu Bryndala (1982), którym dokumentuje swoją kombatancką#jasssne peerelowską przeszłość]. Dość że po paru dniach Bryndal zastąpił na stanowisku redaktora naczelnego pisma „Bluszcz” Joannę Laprus‐Mikulską, która szefowała temu dziwnemu przedsięwzięciu przez dwa poprzednie lata. Gdyby stosować rozumowanie z amerykańskich filmów sensacyjnych, za pismem, na którym nie zarabia stosowna Moc Najciemniejsza, a które mimo to nadal się ukazuje, stoi zapewne jakiś proceder pralniczy. Trzeba było aż śmierci właściciela wydawnictwa Elita, które firmowało „Bluszcz”, aby spadkobiercy natychmiast, odkrywszy gigantyczny deficyt, z trzaskiem tytuł zamknęli.

Minęło pół roku. Coś zostało ustalone w czeluściach i na początku stycznia 2013

pewna spółka

o angielskiej nazwie Conversations sp. z o.o. wymieniła w całości poprzedni zarząd (w składzie: prezes Mañana Chyb, członkowie Elżbieta Moczarska, Jolanta Szarlak) na nowy (w składzie: prezes Ryszard Sobol, członkowie Rafał Bryndal, Juliusz Donajski). W tym czasie pierwszy numer replayu „Bluszczu”, czyli miesięcznik „Chimera” wydawany przez Conversations sp. z o.o., był już w sprzedaży.

Replay różni się od swojego poprzednika, sądząc z dostępnych spisów treści, tylko zestawem nazwisk półdiabłów‐półludzi (zapewne też nastąpiły roszady w personelu czarnoroboczym). Również pseudowstępniak Bryndala zmienił jedynie nazwę z „Naczelna myśl” na „Naczelny myśli” (zbytni optymizm, moim zdaniem), a tam, gdzie w „Bluszczu” gościła Bluszcz bajka autorstwa RB (na szczęście ominęła mnie lektura jakiejkolwiek bluszczbajki), w „Chimerze” jest na końcu dzialik „Humorfreski”, w którym widzę (numer 11/2013) przytoczony tekst piosenki „biesiadnej” Chodźmy na kebab (słowa RB).

Czy takie pismo jest potrzebne/pożyteczne?

Tak. Jest rodzajem funduszu stypendialnego, wspomagającego pewne grono autorów („półdiabłów‐półludzi”). Dzięki honorariom z „Chimery” niektórzy z nich może nawet wychodzą z ciężkich opresji #czekając‐na‐przelew. Wystarczy przejrzeć spisy treści dotychczas wydanych numerów, by upewnić się, że drukowani są tam autorzy godni stypendialnego wsparcia.

Sprzeciw budzą jednak trzy rzeczy. Po pierwsze, to pismo brzydkie, które kiepsko się czyta. Po drugie, znakomita większość funduszy, pobieranych od ludności (w zamian za, autocytat, „iluzję kontaktu z czymś ważnym, zabawnym, kształcącym, inspirującym”) trafia chyba jednak nie do piszących, a do Mocy Najciemniejszej; jako społeczne urządzenie wsparcia kultury jest takie pismo bardzo nieefektywne. Choć w jakimś stopniu przynosi efekt niewymierny: przyczynia się do rozpoznawalności nazwisk i utworów.

A po trzecie – czy z (ograniczoną) promocją ludzi utalentowanych musi iść w parze promocja grafomanii i bylejakości? Rodzynki tekstów dających się przeczytać poprzetykane są zdawkowym żurnalizmem, który dość łatwo upchnąć w numerze, bo każdy z nich ma swój „temat przewodni”; łatwo machnąć dwie stroniczki banałów. Nie mam tu miejsca na głębszą analizę, powiem więc krótko: połowa numeru 11/2013 (na którego przykładzie oceniam zawartość) to niewiele znaczące śmieci.

A nasz utalentowany pan Replay wręcz to pismo

kompromituje

Po trzech kwartałach wydawania pisma naczelny „Chimery” zawitał w radiowej Dwójce, wspomagany telefonicznym głosem wiceszefowej, Agnieszki Wolny‐Hamkało, aby promować kolejny, wrześniowy numer. Jest nagranie, lekko podredagowane w prezentowanym zapisie tekstowym niektórych fragmentów rozmowy:

Czuliśmy, że jest zapotrzebowanie na pismo przedstawiające najciekawszych autorów, ale też o ciekawej szacie graficznej – wspominał początki magazynu „Chimera” jego redaktor naczelny Rafał Bryndal. [...] główną siłą „Chimery” są według gościa „Poranka Dwójki” autorzy. – Jest to przekrój od Etgara Kereta, poprzez Janusza Rudnickiego czy panią Joannę Bargielską.

W rzeczywistości powiedział:

jest potrzeba na pismo, które przedstawia najbardziej ciekawych autorów [...] główną naszą siłą są autorzy, ponieważ poprzez Etgara Kereta, poprzez Janusza Rudnickiego czy panią Joannę Bargielską mamy plejadę autorów, bez których nie wyobrażam sobie „Chimery”

Co ciekawe, Dwójka nie naprawiła imienia Bargielskiej, może nie znają? Ale że nie zna naczelny pisma, w którym ta autorka drukowała już wielokrotnie wcześniej? Niesłychane.

Wiecie, może bym nawet odpuścił Replayowi Bryndalowi. A co tam, sam zdecydowanie wolę np. dwutygodnik.com, ale inni niech kupują (wspierając stypendialnie autorów), czytają i tak dalej. Jednak pojawiła się kropla, która przelała czarę. Oto dość tajemniczy organizator sztuka pisania (nie mam siły na kolejne śledztwo) proponuje

za jedne 300 złotych (w tym koszt obiadu)

niedzielne, jednodniowe warsztaty

kreatywnego pisania, które prowadzą wybitni wykładowcy: pisarze, dziennikarze, scenarzyści i reżyserzy.

Warsztaty przeznaczone są zarówno dla debiutantów, jak i twórców, którzy chcą pod okiem doświadczonych praktyków doskonalić swoje umiejętności. Kameralne grupy zapewnią komfort pracy i bezpośredni kontakt z wykładowcą.

A w gronie „wybitnych wykładowców” (obok całkiem poważnych nazwisk) znajdujemy, a jakże, Rafała Bryndala, który już za parę tygodni będzie nauczał pisania limeryków.

I to jest już gruba bezczelność.

  1. telemach’s avatar

    nameste :

    Jednak pojawiła się kropla, która przelała czarę

    Widzę (jednak) trochę inaczej: doskonale to się wpisuje w martwy krajobraz zwany niegdyś życiem kulturalnym. Prawie zabawna alegoria tego co jest.

    Piękniejszy Bardziej fascynujący jest jednak ambitny program skierowany do adeptów trudnego gatunku:

    http://www.sztuka-pisania.pl/kurs-powie%C5%9Bciowy‑i/

    Widzę już jak go Sylwia Chutnik krok po kroku mozolnie realizuje. W najbliższym czasie oczekuje nas zalew Chatwinów, Franzenów, Rothów i Chabonów. Ani chybi.

  2. nameste’s avatar

    telemach :

    Prawie zabawna alegoria tego co jest.

    Dobrze, że jest to „prawie”. (Czy mnie jest do śmiechu? Niezabardzo.)

    Widzę już jak go Sylwia Chutnik krok po kroku mozolnie realizuje.

    OK, spójrzmy na to całkiem cynicznie: ‘sztuka pisania’ organizuje na czym innym polegające wsparcie stypendialne dla pozyskanych wykładowców. Czy pomogą (np. Chutnik) w wyhodowaniu Franzena‐Chabona? Zapewne nie. Warto jednak zadać inne pytanie: czy, nawet jeśli nie bardzo pomogą, to nie skrzywdzą przy okazji? Bryndal może (co prawda, ludziom, którzy zapiszą się świadomie na jego kurs, należy się jakieś kuku).

    A poza tym: czy ten utalentowany kasotrzep naprawdę potrzebuje wsparcia stypendialnego? Czy ‘sztuka pisania’ upadła na głowę?

  3. babilas’s avatar

    Dafnis w drzewo bobkowie przemienieła się... Historia Bluszczu, który stał się Chimerą jest bardzo pouczająca, a pan Replay dodaje kolorytu należnego i podkręca kontrast.

    Podobna rzecz dzieje sie równolegle, gdzie na Ruch Muzyczny zdesantowano Tomasza Cyza (właśnie z dwutygodnika.com), który utrzymał tytuł (bo dotowany), ale zmienił wszystko inne (łącznie z poziomem, profilem, składem redakcji, częstotliwością wydawania i reputacją pisma) Ale to jest już inna, bardzo smutna historia. Miałem jeszcze napisać akapit o tym, czym był RM a czym już nie jest ale się nie nadaję do wygłaszania przemówień nad trumną.

  4. nameste’s avatar

    @ babilas:

    Miałem (podczas pisania blogonoty) na końcu języka uwagę, że poziom, tak naprawdę, jeszcze trzyma jedynie tych kilka pism dotowanych (miałem wszakże w głowie jako podręczny przykład – „Literaturę na Świecie” raczej). W końcu nie zapisałem tej uwagi, bo nie wszystkie pisma tej grupki miałem ostatnio w rękach, więc z ostrożności itd. A teraz – odbierasz mi złudzenia.

  5. telemach’s avatar

    nameste :

    Warto jednak zadać inne pytanie: czy, nawet jeśli nie bardzo pomogą, to nie skrzywdzą przy okazji?

    No więc nie wiem. Nie wiem. Może jeszcze 10 lat temu to chyba tak. Ale teraz? Teraz?

    Ciemności kryją ziemię. Trafiliśmy w takie czasy, że pełen tytuł „Rękopisu znalezionego w Saragossie” jeszcze by się zmieścił w foremkę tłytera. Ale tylko tytuł. Inne pozycje już nie. Byłyby skazane na nieistnienie.

    Kultura – jaką znamy z wcześniej – jest skazana na nieistnienie wobec nieprzystawalności do nowych norm wyznaczanych przez obecnie miłościwie nam panujące środki rozprzestrzeniania bezsensu. To, że uczestnicy „kursów” jeszcze tego nie zauważyli, niczego tu nie zmienia.

    A że organizatorzy praktykują cynizm? Boszemój.

  6. ingrid’s avatar

    W czasach bez krytyki literackiej, bez awangardy, twórczych sporów, ba, nawet bez kawiarni literackich, mamy kursy pisania poezji i celebrycki yntelektualny onanizm.

    Nie sądzę, nameste, że jest to dobre wsparcie stypendialne dla twórców‐wykładowców. Uczestnicy kursów zapłacą, więc będą wymagać. Co innego może gdyby brali udział w kursach sfinansowanych przez sponsora – instytucjonalnego czy prywatnego, dopuszczeni po choćby pobieżnej selekcji. Obawiam się, że twórcy‐wykładowcy za skromne sumy (nadwyżka pójdzie dla jarzeniówkowego centrum kreatywnego czegoś tam czegoś i dla organizatorów) będą użerać się z grafomanami i beztalenciami, którzy wyniosą z tych kursów jedynie splendor bycia na ty z Sylwią Chutnik czy innym Bryndalem.

  7. nameste’s avatar

    @ ingrid:

    Może masz rację. Jakoś czuję poważną niechęć do badania, co się kryje za „sztuką pisania” i czy może istnieje jakaś okoliczność, która ich ew. obroni (w dotychczasowych opiniach kierowałem się jednym, może dwoma nazwiskami tutorów).

  8. plu’s avatar

    A propos „kursów kreatywnego pisania”: wzruszył mnie konkurs Znaku.
    http://booklips.pl/konkursy/literackie/to-sie-musi-powiesc-konkurs-literacki-wydawnictwa-znak/

    A najbardziej wzruszyło mnie to: Najlepsza powieść zostanie wydana przez Znak Literanova. Dla zdobywców IIIII miejsca przewidziano także atrakcyjne nagrody (m.in. kurs kreatywnego pisania).

    Czy urządzanie konkursu na najlepszą powieść bez nagrody pieniężnej to nie smętne szumy medialne i przygnębiający PR? Ubieranie w szatki zwyczajnej sytuacji: w końcu każdy autor in spe – bez żadnej halo!-akcji! – wysyła swoją książkę do wydawnictwa, gdzie nagrodą jest jej wydanie? No dobrze, tu ma plus, kurs: kiedy indziej za niewydanie nie dostałby nagrody. Nagrody.

reply

Your email address will not be published. Required fields are marked *