angielskość

Angielskość jest wielowymiarowym konstruktem, powoływanym w głowie uczestnika/konsumenta kultury, zwłaszcza czytelnika i/lub ogladacza seriali/filmów. Typów i odcieni angielskości jest wiele. Zapewne dotyczy to także native’ów, samych Anglików – nie jest tak, że wysysają z mlekiem matki / z instytucji edukacyjnych / z powietrza, krajobrazu, architektury, Cities i slumsów / z miejsc rozrywki (kluby oldboyów, rauty, puby, stadiony) / itd., że (sumując) doznają „angielskości” na sposób jednolity, zwłaszcza że, jak wiemy, to nadal społeczeństwo cholernie klasowe. A także silnie zregionalizowane; prof. Higgins, fonetyk z Pigmaliona G.B. Shawa rozróżniał po akcencie miejsce pochodzenia/bytowania danej osoby z dokładnością do 400 metrów.

Na to nakładają się jeszcze dwa biasy: imperialny i językowy. (Wielko)brytyjskość jako figura (post)imperialna, kategoria naraz poszerzająca i zawężająca. Jej istotnym faktorem okazuje się język, wspólny (choć także przecież zróżnicowany), którego zakres pokrywa się z historycznymi granicami imperium. Jerzy Jarniewicz w posłowiu do niedawnego wydania Doktora Jekylla i pana Hyde’a bardzo mocno podkreśla szkockość Roberta Louisa Stevensona, z zewnątrz (z pola widzenia innej kultury) niezbyt widoczną, przesłoniętą przez anglojęzyczność. A przecież obok potężna irlandzkość czy (nadal zapoznana) skromniejsza walijskość. (A także inne faktorie: angloindyjskość, rodezyjskość etc., splot bursko‐angielski w RPA i Namibii; Kanada i Australia – odrębne anglo‐kontynenty, oba pomieszane, obok mniejsza Nowa Zelandia, także pomieszana; o USA lepiej nawet nie wspominać.)

Wydaje się zatem, że o angielskości można z sensem mówić tylko ograniczając pole badań. Albo – zgoła subiektywnie.

Proponuję więc wycieczkę po angielskości na przykładzie klasyki kryminałów (whodunit-ów) ze Złotej Epoki; poniżej wymienieni autorowie albo wprost tę epokę tworzyli, albo byli postrzegani jako wierni kontynuatorzy.

  • Gilbert Keith Chesterton (1874–1936, St Paul’s School [Londyn, 1509], University College London) – ksiądz Brown
  • Agatha Christie (1890–1976, „home‐schooled”) – Hercule Poirotmiss Jane Marple
  • Dorothy Leigh Sayers (1893–1957, Godolphin School [Salisbury, 1726], Oksford) – lord Peter Wimsey
  • Ngaio Marsh (1895–1982, St Margaret’s College [Christchurch NZ, 1910], University of Canterbury [NZ, 1873]) – inspektor (ale należący do gentry) Roderick Alleyn
  • Margery Louise Allingham (1904–1966, Perse School for Girls [Cambridge, 1881], Regent Street Politechnic [„drama and speech training”]) – Rudolph K. znany jako Albert Campion, dżentelmen
  • Edmund Crispin (właśc. Bruce Montgomery, 1921–1978, Merchant Taylors School [Londyn, 1561], Oksford) – prof. Gervasy Fen, oksfordzki don
  • Peter Dickinson (1927–2015, Eton College [Eton, 1440], Cambridge) – inspektor James Pibble

Podaję – po datach urodzin‐śmierci – edukację przedwyższą [tu, dodatkowo, położenie i datę założenia danej instytucji edukacyjnej], wyższą, a na końcu – detektywów‐bohaterów.

Szereg ten jest prawie regularny.

Wyjątkiem jest Agatha Christie – jako jedyna nie odebrała pełnej instytucjonalnej edukacji. Wyjatkiem wśród Anglików i Angielek jest Ngaio Marsh, Nowozelandka, która jednak zaczeła pisać kryminały podczas pobytu w Londynie (do którego często później wracała) zainspirowana Christie i Sayers, a jej bohater pracuje w londyńskiej policji (czasem na występach gościnnych poza Anglią). Marsh i pozostałe trzy wymienione kobiety tworzą ponadto ekskluzywną grupkę „Królowych kryminału”, jak nazywano tę czwórkę w latach 30. i później; stąd też jej tu obecność.

Wreszcie, wyjątkami są Peter Dickinson oraz (częściowo) właśnie Marsh – bohaterowie pozostałych autorów to detektywi‐amatorzy (Poirot ma wszakże „profesjonalną” przeszłość); u Marsh „częściowo”, bo jej policyjny bohater wywodzi się z klas wyższych i nie jest typowym policjantem. (Nie od rzeczy będzie wspomnieć tu Josephine Tey [właśc. Elizabeth MacKintosh, 1896–1952], szkocką pisarkę, autorkę sztuk teatralnych, powieści historycznych i kryminalnych; jej bohater, „niedościgle szykowny” inspektor Alan Grant, powołany do życia w 1929, był jednym z pierwszych fikcyjnych policjantów Scotland Yardu przełamujących tradycję whodunit-ów z grającym pierwsze skrzypce utalentowanym amatorem.)

Co jeszcze ich łączy? Wielość zainteresowań i zatrudnień. Chesterton – wiadomo. Sayers podejmowała różne wyzwania; pisała wiersze, eseje, parała się krytyką literacką, tłumaczyła Dantego. Marsh – malarka, aktorka. Allingham napisała też sztukę (w kórej sama zagrała). Crispin był [pod właściwym nazwiskiem] kompozytorem, napisał muzykę do ok. czterdziestu filmów, ale jest też autorem wielu innych, „poważniejszych” kompozycji. Dickinson pisał wiersze, pisywał (sporo) dla dzieci.

Christie od wczesnych lat sporo podróżowała, przedkładała aktywności towarzyskie nad „biblioteczne”, tajemniczo znikała (w tej rozmaitości „pozapisarskich” zatrudnień też jest nieco wyjątkowa).

zastrzeżenie

Chestertonowskiego Browna czytałem w liceum, niewiele pamiętam (z ówczesnych wrażeń). Sayers wychodziła w Polsce przed wojną, okazjonalnie po, ostatnio wzięto się do wznowień / nowych przekładów systematycznie, wreszcie będzie można bez kłopotu zajrzeć do środka. Dostawa Christie na rynek polski jest stała, choć rwana. Książki pozostałych autorów pojawiały się od lat 60. w „srebrnych kluczach” czy „jamnikach”, ale b. wyrywkowo; tak się składa, że mam na półce jeden lub dwa tytuły każdego z nich (poza Marsh; jej Vintage murder (1937) [pol.: Szampańskie wesele, 1961] mogłem czytać, ale mogłem też nie; jest ta autorka tutaj poniekąd gościnnie).

W sukurs przychodzą filmy, a zwłaszcza seriale (Anglicy naprawdę potrafią robić retro!). Poza indywidualnymi ekranizacjami, siedemdziesięcioodcinkowy Poirot w dwóch, że tak powiem, transzach: wczesny, z kpt Hastingsem (lub, zazwyczaj „zagranicznie”, solo), późny, z kamerdynerem George’em; kanoniczny „jajogłowy Belg”, David Suchet.

Podobnie z Marple: prócz filmów mamy 26 odcinków w 6 seriach, zwłaszcza początkowe sezony, z Geraldine McEwan w roli tytułowej – znakomite. Była ona jakby stworzona do tej roli, odpowiednio staruszeczkowata, ale żwawa, strzelająca znad nieśmiertelnej robótki bystrymi ślepkami na prawo i lewo, w każdy kąt i po każdy istotny szczegół. Zastąpiła ją Julia McKenzie, młodsza o dekadę, jednak zbywało jej mocno na marple’owatości.

Wreszcie (znowu: prócz indywidualnych ekranizacji) telewizyjny ks. Brown, przeflancowany fabularnie z oryginalnego okresu 1910–1936 we wczesne angielskie lata pięćdziesiąte, ze świetną rolą Marka Williamsa; sto (jak dotąd) odcinków.

Koncentruję się tu na serialach ze względu na „wolumen”, scenograficzną (tak to nazwijmy) spójność, powtarzalność aktorską, dającą iluzję towarzyszenia postaciom literackim „jakby były żywe” (bo stale takie same, choć może starzejące się nieco). Przykładowo, w ekranizacjach jednego tylko Murder on the Orient Express grali Poirota wybitni aktorzy (Albert Finney, Peter Ustinov, Kenneth Branagh; ach! kiedyś nawet Albert Molina), ale to łysiejąco‐przylizany, z pocztówkowym wąsikiem, przesuwający się charakterystycznym drobiącym krokiem pionowego pingwina i dysponujacy co najmniej trzema wariantami zbywająco‐uprzejmego, formalnego półuśmiechu David Suchet jest Poirotem najbardziej!

Co do „scenografii”. Poirot to niesamowity przegląd art deco, od architektury, przez wystrój wnętrz, meble itd., po ubiory czy rozmaite drobiazgi. Marple szerzej eksploruje różnorodność rural England, bohaterka pojawia się w wielu różnych (klasowo, majątkowo, itd.) środowiskach, każde z nieco odmiennym wystrojem, obyczajem, ubiorem; ktoś włożył wiele pracy w odwzorowanie tych zróżnicowań. Wreszcie tuż powojenny [wczesne lata 50.] Brown osadzony w peryferyjnej parafii rzymskokatolickiej (a więc: nie anglikańskiej). W tym światku jeszcze nie zakrzepły na powrót różnice klasowe, zniwelowane częściowo przez swego rodzaju solidarność trudnego wojennego czasu i etap pospołu dzielonego (choć oczywiście w niejednakowym stopniu) powojennego niedoboru. Wizualnie – angielskość w wielu aspektach, oddana perfekcyjnie; pod tym względem literackie pierwowzory nie są (bo nie mogą być) tak naoczne.

język, kod kultury

„Nadrabiają” to jednak (cudzysłów, bo odwracam tu poniekąd kauzalną strzałkę) zakresem językowym, literackim, kulturowym. Nie bez powodu podałem wyżej szczególy dotyczące instytucji edukacyjnych, które ukształtowały autorów Złotej Epoki; proszę zwrócić uwagę zwłaszcza na daty ich założenia (najwcześniejsza: 1440). To (dla nas) niewyobrażalna ciągłość nawarstwień. U bohaterów tych whodunits z każdego pora w skórze wycieka cytat, ich język (w codziennym dialogu) jest przepełniony tradycją literacką.

Najzabawniej przedstawiła to Allingham w More Work for the Undertaker (1948) [pol.: Jak najwięcej grobów, 1973], którego fabuła jest nieco myszowata, w wiktoriańsko‐romantycznym klimacie Wilkie Collinsa czy Arthura Conan Doyle’a. Działa tam szajka przestępcza, trudniąca się m.in. nietypowym przemycaniem uciekających przed wymiarem sprawiedliwości zbrodzieniów. Centralnym miejscem akcji jest jednak podupadły dom zubożałej rodziny Palinode’ów, podwójny cień dawnej świetności, otoczony podlondyńskim rzemieślniczo‐drobnomieszczańskim żywiołem (metaforycznie:) cockneya. Mocno już starsze rodzeństwo Palinode składa się z postaci uważanych za ekscentryczne. Jessica Palinode, jedna z sióstr, bywa mylona (po łachmanowatym ubiorze) z żebraczką, próbuje wcielać w życie przepisy z poradnika niejakiego Boona Jak żyć za jednego szylinga i sześć pensów, pochodzącego z roku 1910. A jednocześnie rozwiązuje „łacińską krzyżówkę w pewnym snobistycznym tygodniku” w piorunującym tempie.

Pojawia się trup, za nim miejscowy inspektor policji Charlie Luke, b. inteligentny trzydziestopięciolatek, który jednak odbija się od Palinode’ów jak od ściany: nie rozumie ni w ząb, co do niego (i między sobą) mówią.

Trzeba dopiero Alberta Campiona, solidnie wykształconego dżentelmena, detektywa‐amatora współpracującego z policją, by ten kod zdeszyfrować i objaśnić Luke’owi.

[Lawrence Palinode] stanął przed panną Evadne [swoją siostrą] i przemówił dziwnym, nosowym, podobnym do gęgania i niepewnym, jakby go rzadko używał, głosem:

– Czy wiesz, że heliotrop jeszcze nie wrócił?

Wydawał się tym bardzo przejęty. Campion z początku nie mógł zrozumieć, o co chodzi, gdy nagle przypomniał sobie, że Klytia White [córka jedynej siostry Palinode, która opuściła gniazdo: wyszła za lekarza, udali się do Hong Kongu, „podczas podróży statek zatonął i oboje omal się nie utopili, a dziecko urodziło się, kiedy matka jeszcze była mokra od wody morskiej”] urodziła się w morzu, albo przynajmniej prawie w morzu. Mitologiczna Klytia była córką [tytana] Okeanosa. Przypomniał też sobie, że któraś z córek boga morza została zamieniona w heliotrop. [...] W duchu gratulował sobie własnej przenikliwości, gdy panna Evadne powiedziała spokojnie:

– Nie, nie wiedziałam o tym. Czy to ma jakieś znaczenie?

– Oczywiście, że ma – w głosie Lawrence’a brzmiała wyraźna irytacja. – Czyżbyś zapomniała o stokrotkach, które nigdy nie rosną?

Campion przeżył moment uniesienia. Raz jeszcze zrozumiał aluzję. Wyłoniła się szybko z zapomnianego zakamarka jego mózgu.

Grób jej w cieniu niesławy,
Bez kwiecia, bez trawy,
Stokrotki nawet wiosną
Więdną tu, nie rosną.
I ty unikaj płochej zabawy...

„Jarmark chochlików”. Christina Rosetti. Mądrzejsza siostra ostrzega głupią siostrę, żeby nie przebywała do późna w wątpliwym towarzystwie.

Biedny inspektor, nie miał szans.

To przykład skrajny; Palinode’owie nie tylko mówią tym zagęszczonym rodzinnym idiolektem, oni (w) nim myślą! Jednak nieco rozrzedzony ów język „aluzji literackiej czy mitologicznej” okazywał się powszechnym socjolektem, żywym kodem warstwy klasycznie wykształconej. [Por. też uwagi o przestrzeni między ‘by Jove’ i ‘my foot’.] Jeśli Christina Rosetti jest tu grzanką z dżemem, to Shakespeare czy Milton stanowią chleb powszedni tej mowy.

Podobnie brzmią kwestie lorda Petera Wimseya, Gervasy Fen („oksfordzki don”) grasuje w tych samych rewirach. Nieco inna jest tradycja mowy (i myśli) księdza Browna; może najkrócej da się ją scharakteryzować, przywołując Williama z Baskerville, prowadzącego śledztwo w Imieniu róży Eco.

Ale nawet średnioklasowy (i to z awansu) inspektor Pibble (Dickinsona) nie może się oprzeć literackiemu głosowi w swojej głowie. Powieść A Pride of Heroes (1969) [pol.: Lwy mają apetyt, 1974] otwiera scena pociągowa: Pibble zostaje wysłany przez Scotland Yard do Herryngs, rezydencji „świetnego rodu” Claveringów; jedzie i w bezgłośnym monologu obraca okoliczności:

Ja to ten sęp wybrany, myślał Pibble. Krąży coraz niżej nad dogorywającym lwem. [...]

Pibble trzymał na kolanach i przeglądał otwarty skoroszyt z wycinkami prasowymi, ale nie zaczął jeszcze czytać: ciepło październikowego słońca, łagodnie bijące w okno wagonu, rozleniwiło go tak bardzo, że pozostał juz przy tym niemądrym, melodramatycznym obrazie w y b r a n e g o  s ę p a. [...] W Scotland Yardzie przez ubiegłą dobę panowało szalone podniecenie. To naprawdę sępy, myślał Pibble, sępy łaknące padliny. Tom Scott‐Ellis i Harry Brazzil zadziwili nawet swoich wrogów gotowością, z jaką chcieli się zająć sprawą w Herryngs, aby przyłożyć scotlandyardowską pieczęć na to zwyczajne samobójstwo starego rezydenta. Wreszcie podkomisarz stracił cierpliwość i wysłał poczciwego Pibble’a. [...]

[dalej, o Claveringach] A więc lew jeszcze nie dogorywa, po jego łapach jeszcze nie chodza przybyłe na rekonesans mrówki. W każdym jednak innym sensie Claveringowie to niedorzeczna fikcja, wytwór psychiki brytyjskiej (podobnie jak Beefeaters bądź Stratford‐upon‐Avon); to bohaterowie ery Sofoklesa, w sposób mile absurdalny przeniesieni w erę Menandera. Owa absurdalność była dla Pibble’a oczywista we wszystkim, cokolwiek Claveringowie robili.

Oczywiście „zwyczajne samobójstwo starego rezydenta” wcale samobójstwem nie jest, a Pibble, zmuszony (do czasu), by ukrywać rosnące zdumienie poziomem bezczelnej arogancji Claveringów, nie znających umiaru w kolejnych próbach zrobienia inspektora w konia, zakończy swoje apulejuszowskie przemiany na stadium kozła ofiarnego, po drodze mało co nie straciwszy życia.

(Na marginesie dodam, że książki Dickinsona pod względem literackim plasują się w czołówce utworów naszej czeredki, jego proza jest żywa, inteligentna, stylistycznie – na miarę potrzeb – różnorodna i bardzo miejscami zabawna.)

A co z Agathą Christie? Ona otóż wykonuje jeden tylko znaczący „założycielski ruch”, za to w jakimś sensie genialny. Całą tę sferę „aluzji literackiej czy mitologicznej” (w której może nie czuje się swobodnie, nie odebrawszy wykształcenia klasycznego) ściąga do punktu i umieszcza symbolicznie w imieniu swojego detektywa. Odtąd może, rzuciwszy od czasu do czasu powszechnie czytelnym nawiązaniem (typu „dwanaście prac Heraklesa”), przywoływać bardziej nizinne literackie rewiry: a to dziecięcą wyliczankę, a to wodewilowy kuplet.

(Choć trzeba odnotować, że imię Hercule nosił również Flambeau, złodziej klejnotów, stylistycznie podobny do Arsene Lupina (Leblanca); ta Chestertonowska postać była emblematycznym przeciwnikiem ks. Browna, później połączyła ich „trudna przyjaźń”. Zastanawiano się, czy aby to nie Flambeau właśnie wpłynął na ochrzczenie Poirota.)

Jest też drugi pożytek z postawienia w centrum figury kulturowo obcego, ostentacyjnie nieangielskiego Poirota. Dzięki niemu Christie może się bezkarnie podśmiewać z tej angielskości, która – wyzuta z greko‐szekspirowskiej patyny (czy pozłoty) – okazuje się bufonowata, zadufana w sobie, uwięziona w powierzchownych schematach zachowań, ksenofobiczna, niezbyt lotna. Poirot staje się zwierciadłem, w którym może przejrzeć się „angielskość”; to, że sam jest bufonem (tyle że w innym stylu), może być traktowane jako autorski akt od‐zwierciedlania wyższego stopnia czy poziomu. Ma jednak Christie drugi nurt, Marple’owski, w którym te same wyznaczniki angielskości traktuje [jak Tolkien hobbitów] z sympatią i zrozumieniem (dopóki nie obrodzą zbrodnią).

stosunki międzywarstwowe, klasa próżniacza, arogancja

Kryminalne powieści Złotej Epoki osadzone były na stabilnym (meliorowanym pracowicie przez Dickensa w sentymentalno‐chrześcijańskim duchu) gruncie konserwatywnej wizji „społeczeństwa harmonijnie klasowego” [por. też polski wariant: Grochola Tyrmand‐Makuszyńska], w którym różne warstwy znają swoje miejsce, świadczą sobie wzajemne usługi w stosownych formach, a w przypadkach losowych albo zainterweniuje jakiś rodzaj opatrzności (np. charytatywna), albo, cóż, bóg‐tak‐chciał. W światku księdza Browna działa w powojennej inercji pod‐wariant: „społeczeństwo harmonijne w potrzebie”; jakoż i obok księdza zgodnie współdziałają lady Felicia Montague, jej szofer Sid (zresztą były kryminalista i gagatek) i sekretarzująca parafii pani McCarthy, która wtopiłaby się idealnie w tło miejscowości znanych z Miss Marple.

Taki psychospołeczny klimat b. celnie ilustruje scena ze wspomnianego już Pigmaliona Shawa (1913). Profesor Higgins znajduje swoją Galateę w osobie Elizy Doolittle (ulicznej kwiaciarki), dziewczyna zamieszkuje w jego domu, pilnowana przez zastępy żeńskiej służby pod wodzą zdecydowanej pani Pearce, i zostaje poddana edukacji. Nagle zjawia się ojciec Elizy Alfred

elderly but vigorous dustman, clad in the costume of his profession, including a hat with a back brim covering his neck and shoulders

...z temperamentu i praktyki jednak bardziej londyński bałaguła [wybaczcie, wystarczająco już się naczekałem na okazję dla użycia tego wyrazu] niż „regularny śmieciarz”. Słusznie uznał, że cała ta dość nietypowa sytuacja wymaga opodatkowania; żąda pięciu funtów. Zaintrygowany Higgins proponuje dziesięć, ale Alfred stanowczo odmawia. „Może i nie zasługuję, ale tak samo potrzebuję, jak każdy z klasy średniej”, dziesięć funtów to jednak za dużo, tłumaczy dalej, taka kwota nasuwałaby myśli o porzuceniu beztroski obecnego stanu, o podjęciu jakichś zobowiązań; o, nie, pięć wesoło przebalujemy, dziesięć wtrąci nas w rozterkę.

Każdy robi swoje na sobie przypisanym miejscu (to, że Shaw niekoniecznie podzielał w swych intencjach wizję Dickensa, nie umniejsza ilustracyjnych walorów tej sceny).

Mija lat dziesięć i Dorothy Sayers publikuje debiutancką powieść Who’s Body? (1923) [pol.: Czyje to ciało? 2012, Trup w wannie 2022]; na scenę wkracza lord Peter Wimsey (syn księżnej Denver z anglo‐francuskich Delagardierów); ma lat 33 i byłby typowym przedstawicielem własnej „klasy próżniaczej”, gdyby nie detektywistyczne hobby. Absolwent Eton i Oksfordu (jakże by inaczej, „dyplom z najwyższym wyróżnieniem”) perli się na kartach Sayers tym charakterystycznym stylem, frazą naraz błyskotliwą i arogancką, którą uwiecznił w swoich sztukach Oscar Wilde – oddał tam głos wielu próżniaczym dandysom (i ich wymownym cynicznym matkom).

Wimsey rozmawia ze swoim służącym Bunterem (który na jego polecenie wziął w zastępstwie lorda udział w aukcji cennych ksiąg; właśnie dostarczył zamówiony łup):

[...] przypuszczam jednak, że ty, Bunter, uznałbyś siedemset pięćdziesiąt funtów za dość wygórowaną cenę za starą, brudną książkę napisaną martwym językiem, co?

– Wygłaszanie takich twierdzeń wykracza poza zakres moich obowiązków, milordzie.

– Owszem, Bunter, płacę ci dwieście funtów rocznie, żebyś zachował swoje myśli dla siebie. Ale powiedz mi, w końcu mamy demokrację, czy nie uważasz, że to niesprawiedliwe?

– Nie, milordzie.

– A czy zechciałbyś może wyznać mi całkiem szczerze, czemu to twoim zdaniem nie jest niesprawiedliwe?

– Wasza lordowska mość otrzymuje przychód należny dżentelmenowi za to, że zaprasza lady Worthington na kolację i powstrzymuje się od wygłaszania ciętych ripost mimo posiadania niewątpliwego po temu talentu.

Jednak wobec służby (własnej i cudzej), wobec przyjaciela, inspektora policji Parkera, i innego policjanta Sugga (którego ma za „doprawdy wyjątkowego osła”, skądinąd słusznie, ale którego protesty pacyfikuje bezceremonialnie dzięki koneksjom z „górą” Scotland Yardu, traktując go przy tym tak per nogam, że Sayers używa w tym miejscu oryginału frazy the harassed Sugg, w przekładzie nieco zaginęło) – Wimsey nie powstrzymuje się wcale. No dobrze, wymiany z Parkerem można brać za przyjacielskie (słowne) kuksańce, są dostatecznie blisko, ale cała reszta istot z niższych szczebli drabiny społecznej może tylko grzecznie łykać arogancję lorda. Dla nich samych, a zapewne i dla ówczesnego czytelnika, owa przemoc werbalno‐symboliczna, jak byśmy dziś powiedzieli, może być zgoła przezroczysta: arystokracji wolno wszystko.

O czym arystokracja wie, a właściwie nie tyle rozumowo „wie”, ile jest tym poczuciem wyższości przepełniona, by tak powiedzieć – organicznie. Gdy przychodzi do zabijania, z wielką łatwością pojedyncze morderstwo pociąga za sobą serię kolejnych – ofiarą padają niepożądani świadkowie, a nawet osoby całkiem przypadkowe, jak w The A.B.C. Murders Christie; tu piątym, dodatkowym zabitym miał się stać A.B. Cust, wybrany na kozła ofiarnego. Podobnie wspomniani już Claveringowie z powieści Dickinsona: nic dla nich nie znaczy życie‐czy‐śmierć gminu (jak postrzegają wszystkich spoza własnej warstwy).

U Dickinsona jednak (późne lata 60.) nie jest już arystokracja postrzegana jako „naturalny żywioł”, jak w latach 20., a bardziej – szkodliwy relikt, absurdalna „niedorzeczna fikcja”, „wytwór brytyjskiej psychiki”. Niemniej jeszcze i wtedy „strach przed” / „poczucie własnej niższości” są mocno wkodowane w psychikę średniego czy nizinnego Anglika; w innej powieści Dickinsona, Skin Deep (1968) [pol.: Tajemnica plemienia Ku, 1975] inspektor Pibble zdradza swój największy lęk:

Pibble odwrócił się i ujrzał zesłanego mu przez los Wroga. Poznał go od razu i przejał go dreszcz. To upiór z jego snów, gotów niszczyć wszystko, cokolwiek on przedsięwziął – zawsze ten sam, pełen niedbałej arogancji, z drwiącym uśmieszkiem mieszkańca Olimpu. Ten upiór wcielał się w czlowieka raz na kilka lat, i to było niewątpliwie jedno z jego wcieleń.

Nie wydaje się to (zwłaszcza dla mnie) wykonalne, ale b. byłbym ciekaw wyników następującego badania. Wziąć korpus wszystkich angielskich powieści kryminalnych z interesującego nas tu okresu i ustalić, kto kogo zabija – w aspekcie klasowym. Warstwy wyższe wybierające ofiary wewnątrz własnego środowiska i warstw niższych (świadkowie etc.). Przedstawiciele warstw niższych mordujący „wyżej postawionych”. Jak miałyby się do siebie liczności obu grup?

Nie, ani przez moment nie byłaby to socjologia, co najwyżej ustalilibyśmy preferencje czytelnicze: jakie powieściowe światy są poczytniejszym tłem dla whodunita.

pomocnik

Wycieczka po „angielskości w ujęciu kryminalnym” nie może się oczywiście obejść bez zwiedzenia ważnej postaci tuż obok bohatera-detektywa, mianowicie pomocnika (oba typy postaci występują w Morfologii bajki Proppa, wraz z innymi, a także katalogiem funkcji, na których budowany jest sjużet, Proppowska analiza okazałaby się może całkiem przydatnym narzędziem badania whodunita.)

Poirot ma kpt Hastingsa, postać po angielsku ćwokowatą; podobnie jak dr Watson, lekarz wojskowy wyposażony w zdolność użycia krótkiej broni palnej, Hastings okazuje się przydatny nie tylko jako opowiadacz: prowadzi samochód, ma niezły refleks, który niekiedy ratuje Poirota w sytuacjach wymagających zręczności lub siły, itp.

Miss Marple raczej pomocnika nie potrzebuje, poprzestając zazwyczaj na policyjnych wykonawcach (o tej kategorii później). Czasem improwizuje, dobierając siłę pomocniczą z personae sceny zbrodni; preferuje wtedy postacie nizinne, pokojówki etc., bo widzą one i wiedzą więcej niż inne (choć nie zawsze zdają sobie z tego sprawę).

O zróżnicowanych społecznie pomocnikach ks. Browna już wspominałem.

Pomocnikiem lorda Petera Wimseya jest nienaganny służący Bunter, postać – po bliższym zbadaniu – zdumiewająca. Nie tylko jest zapalonym fotografem, wspierającym detektywa w dokumentowaniu śladów w miejscu zbrodni, bywa także wysyłany w rozmaitych misjach. Ale na tym nie koniec. To, że dba o garderobę milorda (w trosce o doskonałość wymaganą przez pewne okoliczności socjety potrafi się niemal posunąć do przemocy, by powstrzymać Wimseya od pokazania się publicznie w poplamionych nieco spodniach), że organizuje spotkania, wyjazdy etc. – nie jest dziwne. Ale to on dokonuje wstępnej lektury prasy codziennej, wybierając z niej pozycje, z którymi Wimsey winien się zapoznać.

[lord Peter:] Co powinienem przeczytać dziś rano, Bunter?

– Wystawiają na sprzedaż kolekcję lorda Eritha, milordzie. Jest artykuł na ten temat w „Morning Post”. Myślę, że wasza lordowska mość powinien zerknąć na recenzję nowej książki sir Juliana Freke’a Fizjologiczne podstawy sumienia w dodatku literackim „Timesa”. Następnie mamy dość osobliwą kradzież w „Chronicle”, milordzie, oraz atak na utytułowane rodziny w „Heraldzie”. Napisany w dość marnym stylu, jeśli wolno mi zauważyć, lecz z pewną dozą niezamierzonego humoru, który wasza lordowska mość z pewnością doceni.

– Dobrze, daj mi to. I tę kradzież.

– Przejrzałem też inne gazety – ciągnął Bunter, wskazując onieśmielającą stertę – i zaznaczyłem waszej lordowskiej mości artykuły do przeczytania po śniadaniu.

Wimsey wydaje się w pełni akceptować i te (ponadprzeciętne) kompetencje Buntera. Choć niekiedy, na przykład po lekturze wyczerpującego raportu służącego z pewnej wywiadowczej misji, którą, by zdobyć zaufanie innego służącego, przeprowadził on głównie w domu Wimseya i za pomocą lordowskiego zapasu szlachetnych trunków...

[...] nie wydaje mi się, by był to człowiek, którego z czystym sumieniem mógłbym polecić [...]. Zauważyłem, że obcasy jego trzewików są lekko zdarte.

Chciałbym dodać jako wyraz hołdu dla znakomitej zawartości piwniczki Waszej Lordowskiej Mości, że choć byłem zmuszony wypić dość znaczną ilość zarówno cockburna rocznik 1868, jak i napoleona z 1800 roku, nie dręczy mnie tego ranka ból głowy ani inne niemiłe przypadłości.

Z nadzieją, że Wasza Lordowska Mość zażywa z korzyścią dla siebie wiejskiego powietrza i że ta odrobina informacji, którą zdołałem uzyskać, spełni oczekiwania Waszej Lordowskiej Mości, pozostaję z szacunkiem

Uniżony sługa całej rodziny

Mervyn Bunter

...niekiedy zatem świta mu pewna nieproszona myśl:

– Tak się czasem zastanawiam – powiedział lord Peter w zamyśleniu sam do siebie – czy Mervyn Bunter nie stroi sobie ze mnie żartów.

Pomocnikiem Alberta Campiona jest dla odmiany szemrany nieco typ, Magersfontaine Lugg, wyglądający jak „tylna część słonia z pantomimy”; Campion jest jego „chlebodawcą”, bywa nazywany „szefem”, Lugg jednak jest bardziej „towarzyszem różnych eskapad” detektywa‐dżentelmena niż jego służącym; bywa przydatny, jako że jego koneksje sięgają londyńskiego półświatka.

Biedny James Pibble! Osadzony najpóźniej w czasie (lata 60.), musi się obejść bez żadnego pomocnika (choć jego odpowiednik z lat 30., inspektor Alan Grant, również musiał przeważnie poprzestawać na „instytucjonalnej” pomocy).

Policjanci jednak występują często w roli odwrotnej, wykonawców poleceń pierwszoplanowych detektywów‐amatorów.

Niby można (idźmy „chronologicznie”) usprawiedliwić ową skwapliwą spolegliwość inspektora Parkera w wykonywaniu poleceń lorda Petera przyjacielskimi stosunkami (no, może i po części „autorytetem z arystokracji”). Ale jakże często Wimsey nawet nie ubiera polecenia w formę „prośby”.

Poirot jakby grzeczniej komenderuje nadinspektorem Jappem, choć niekiedy pilność spraw (pochodna okoliczności) mobilizuje go do nalegania wprost: „musi pan, chief inspector, zrobić dla mnie jeszcze jedną rzecz...”, powiada. Japp słucha.

Campion harmonijnie współpracuje z inspektorem Luke’em, ten bowiem rychło uznaje wartość jego kompetencji kulturowych (i innych). Nie od rzeczy jednak będzie wspomnieć o zwierzchniku Luke’a, naczelniku wydziału w Scotland Yardzie, Oatesie, dawnym znajomym Campiona; to przez niego właśnie Campion zostaje posłany „do pomocy”.

Gervase’owi Fenowi współpraca z jego policyjnym wykonawcą, inspektorem Humbleby, idzie sinusoidalnie: raz jest słuchany, innym razem spotyka się z niechętną irytacją. Można to odbierać jako znak czasu; powieść Frequent Hearses (1950) [pol.: Niejeden pogrzeb, 1969] zaczyna już lekko wykraczać poza klasyczny schemat whodunita, choć nadal ochoczo bawi się tradycją literacką (a także muzyczną); widać, że topos detektywa‐amatora wchodzi powoli w fazę schyłku.

(Dobre miejsce, by odnotować pełną skrywanej satysfakcji premedytację, z jaką autorowie Złotej Epoki nadawali inspektorom policji specyficzne nazwiska, krótkie, dźwięczne, z podwojoną głoską. Sugg, Japp; również Humbleby bez dwóch zdań brzmi znacząco. Lugg [przewrotna Allingham!] jest rodzajem anty-policjanta. Pibble, ich „potomek”.)

Oddzielną kategorią (zachęcającą do dalszych badań) byłby katolog sposobów, na jakie panna Marple formatuje inspektorów policji, których dostarczają jej kolejne sprawy. Startuje z miejsca potrójnie podrzędnego (płeć, wiek, pozycja społeczna), intryguje policyjnych krótkimi wzmiankami / spostrzeżeniami ad meritum, po rzuceniu których natychmiast (i jakby ostentacyjnie) wycofuje się w cień. A kończy nie tylko wprowadzona we wszelkie tajniki śledztwa, ale wręcz proszona o ostateczne publiczne wyjaśnienie i podsumowanie sprawy. Co się dzieje pomiędzy? Niemal magia.

Na koniec użalmy się nad ks. Brownem. Powiedzieć, że jego stosunki z miejscowymi inspektorami, władcami lokalnego posterunku, są napięte, to (prawie) nic nie powiedzieć. Nie znoszą go tam, ale muszą tolerować, bo oto, patrzcie, kolejny zbrodzień na tacy (a pochopnie i niesłusznie aresztowanego trzeba, niestety, wypuścić; cholerny klecha!).

imitacje

Mając nadzieję, że powyższy zestaw klocków, nieco tylko uporządkowany, może posłużyć do własnego ułożenia angielskości przez uprzejmego czytelnika lub lekko zrewidować konstrukcję już wyrobioną przez (zwykle nieco bardziej oczytaną) czytelniczkę, przejdę do sumującego temat wskazania dwóch imitacji angielskości.

Jedna jest dobra, rzetelna – oraz „nasza”, polska. Druga kiepska, „międzynarodowa” i wpływowa.

Polska to oczywiście Joe Alex [Maciej Słomczyński] w podwójnej roli autora i bohatera cyklu dziewięciu powieści. (Było jeszcze paru innych polskich imitatorów piszących pod angielskimi pseudonimami: Szczypiorski, Kwiatkowski; żaden nie dorównał, moim zdaniem, Słomczyńskiemu.)

Mamy więc Alexa (rocznik 1920), który jeszcze jako nastolatek zagarnięty z urzędniczej posadki przez wojnę, wyszedł z niej jako ex‐pilot RAF‑u; cóż miał robić? Został autorem powieści kryminalnych. Ma swojego inspektora [„supernadintendenta”] Scotland Yardu, również [zob. Wimsey] Parkera (choć o innym imieniu), przyjaciela z lotnictwa. Jako pisarz odniósł sukces i cieszy się sławą, na którą obojętna jest jedynie Karolina Beacon, młoda przyjaciółka (i więcej), archeolożka. Zapewne jako owoc sukcesu obok coraz zbytkowniejszych mebli i przedmiotów (fotele Adama/Chippendale’a, dzbanuszki z Sévres etc.) pojawia się w którejś z kolejnych powieści Higgins, niezrównany służący:

Joe spojrzał na Higginsa z cichą satysfakcją, którą odczuwał co dnia od chwili, gdy szczupły, cichy, siwiejący służący rozpoczął rządy w jego nowym mieszkaniu. Higgins był absolutnie bezbłędny, tak bezbłędny, że wywoływał poczucie niższości. Poza tym posiadał zdumiewająco wielkie wykształcenie.

...brzmi znajomo, nieprawdaż.

Słomczyński, podobnie jak ongiś Chesterton, wszedł w przygodę z kryminalnym pisaniem (zapewne) dla chleba. W obu przypadkach powstała przyzwoita literatura. Alex pojawił sie w Polsce w 1959; świetny moment, bo klasyków Złotej Epoki ledwie co zaczęto (znowu) wydawać, od początku (a skończył z Alexem w 1991) Słomczyński zajął mocną pozycję.

Tym bardziej, że jego imitacja angielskości jest b. kompetenta. Solidnie osadzona w tradycji literackiej; większość powieści zaczyna mottem z klasyki (Ajschylos, Rowley [z sugestią współautorstwa Shakespeara], Milton, Kipling, ale i Ionesco), frazę z którego chętnie pokazuje już w tytule; również postacie zainteresowane są literaturą; „Joyce, mój ulubiony autor”, wyznaje wybitna aktorka Sara Drummond. Dzięki wspólnym wyjazdom z Karoliną Alex odwiedza stanowiska archeologiczne (greckie wyspy itp.), bezkarnie imitując podróże Anglików w ramach historycznych granic Imperium. Wreszcie, ma dobrze skonstruowane intrygi kryminalne; to złożone szarady, których nie powstydziłby się angielski autor whodunit-ów.

Tak, b. udana imitacja.

Inaczej było z urodzonym w brytyjskim wtedy Singapurze, z matki Angielki i ojca Chińczyka, Lesliem Charterisem (właśc. Leslie Charles Bowyer‐Yin, 1907–1993). Wylądowawszy w Anglii, liznął edukacji w King’s College, Cambridge, rzucił jednak studia, gdy otworzyła się przed nim kariera pisarska. W 1928 powołał do istnienia postać Simona Templara („Świętego”), której doglądał przez kolejnych 55 lat, z czego 51 już w USA. Bezpieczniej jest traktować go jako autora amerykańskiego, który jedynie imituje angielskość swojej postaci. Simon Templar, ten współczesny Robin Hood, okradający i zwalczający przestępców itd., itp. Oto on, z powieści The Saint in New York (1935) [pol.: Święty w Nowym Jorku, 1982]; parę epizodów wcześniej wychynął spod przebrania za zakonnicę jako wysoki, muskularny mężczyzna „o wesołych błękitnych oczach i ogorzałej twarzy pirata”, teraz zakrada się do mieszkania nowojorskiego sędziego, skorumpowanego do cna:

[Sędzia] trzeciego ruchu nie zdążył ukończyć, spostrzegł się bowiem, że oto wlepia wzrok w wycelowaną w siebie groźną stal rewolweru i że z otwartymi ustami gapi się w parę najbardziej kpiących niebieskich oczu, jakie kiedykolwiek widział. Były to oczy, pod których spojrzeniem skurczył się ze strachu, oczy tak bezceremonialne jak pchnięcie rapiera, oczy, które Jego Sędziowską Mość przeraziły bardziej niż nieruchomy kształt rewolweru.

Widzą państwo sami, jakim ściegiem robiony jest ten haft. Sporo się tu deklaruje, używa się przymiotnikowych spiętrzeń, liczy się na to, że sama wzmianka o „piracie”, straszliwych „kpiących błękitnych oczach” itp. wystarczy za zapewnienie, ze Templar jest niepokonanym postrachem złoli. W tej powieści akurat nie jest; gdyby nie kobieta, poważnie uwikłana w mafijną ośmiornicę, której męski urok Simona zmiękczył kolana, Święty już by nie żył; mało tego, przez całą powieść jest wodzony za nos przez Największego Złola.

Co tu angielskiego? Fraza padła wyżej: „pełen niedbałej arogancji, z drwiącym uśmieszkiem mieszkańca Olimpu”. Ale to człowiek „akcji” (oraz: filmów i seriali akcji, już bez cudzysłowu); amerykańska, licha podróbka. Niemniej, jak się okazało, bardzo wpływowa. (Czytanie odradzam stanowczo, czy b. popularny serial z Rogerem Moore’em lub inne ekranizacje są warte grzechu? Nie mnie [tutaj] osądzać, to jawnie inny gatunek.)

  1. babilas’s avatar

    Do listy/litanii brakuje mi Grantchester, „anglikańskiej odpowiedzi” na księdza Browna. W pewnym sensie ‘insider’s job’ (–> biografia Jamesa Runcie).

    Skądinąd, oglądając obydwa seriale zastanawiałem się, kiedy w Kembleford (i Grantchester) wyludnią się całkowicie, biorąc pod uwagę ‘małowioseczkowy’ charakter obu parafii w połączeniu z częstością morderstw.

    W ogóle topos kleru praktykującego detektywistykę jest zdumiewająco nośny – „Father Dowling Mysteries”, „Don Matteo”, „Cadfael”, polski „Ojciec Mateusz” (że wymienię tylko seriale).

    I jeszcze: dobra robota, milordzie. Bardzo wartościowy kontent.

  2. nameste’s avatar

    @ babilas:

    Runcie (ur. 1959) trochę nie pasuje epoką, za to (klasycznie) pasuje wykształceniem: Dragon School [Oxford, 1887], Marlborough College [Marlborough, 1843], Cambridge. Czytałem jednego czy dwóch Chambersów, pamiętam (mgliście), że klimat moralnych rozterek przeważał tam nad złożonością szarad.

    topos kleru praktykującego detektywistykę

    Zajrzałem po przypomnienie w sieć i okazało się, że Don Matteo obrodził nie tylko polskim klonem, ale i rosyjskim: Отец Матвей.

    Wszystkie te seriale mają charakter propagandowy. Szeregowy kler jest w nich ubogi i przepełniony chęcią pomocy parafianom, staje się rycerzem dobra ujawniającym morderców, ale daleko od inkwizycyjnej zaciekłości: wierzy się tu w resocjalizację (w duchu pokuty). Obowiązkowe są też elementy „fajnoksiężowskie” (z trudną do pobicia pod tym względem siostrą Steve z Dowlinga).

    W ramach studiów tematu przypomnialem też sobie niedawno filmowe Imię róży (1986; błyskawicznie zekranizowaną powieść Eco z 1980), obraz krwisty i jednoznacznie antykościelny (by nie powiedzieć: antyreligijny); oto różnica między kulturą „wysoką” a popkulturową propagandą^.

    I jeszcze: dobra robota, milordzie. Bardzo wartościowy kontent.

    Dzięki.

  3. babilas’s avatar

    W moim odbiorze relacja (zapewne resocjalizacyjna w zamiarze twórców) pomiędzy ks. Brownem a Flambeau jest tak nieprawdopodobna psychologicznie, że sugeruje jakąś fascynację homoerotyczną (przynajmniej ze strony Browna).

    Duchowni zaś w Grantchester są heteronormatywni (aż do przesady) – choć oczywiście jest jeden poprawnościowy wyjątek, zobrazowany w obrzydliwie stereotypowy sposób.

    Dla kompletności obrazu trzeba pewno jeszcze wspomnieć o protoplaście tych wszystkich szlachetnych ojców, pastorów i księży – Don Camillo.

  4. nameste’s avatar

    babilas :

    tak nieprawdopodobna psychologicznie, że sugeruje jakąś fascynację homoerotyczną (przynajmniej ze strony Browna)

    Tak, rzeczywiście trochę to tak wygląda; Brown [serialowy] kolejny raz podkłada się Flambeau jak naiwny kochanek, choć wie, że w podobnych sytuacjach zawsze bywał oszukiwany.

reply

Your email address will not be published. Required fields are marked *