rzecz chodzi

0

Po dobowym namyśle dodaję niniejszy punkt zerowy. Pozostałych dziewięć było/jest adresowane bardziej do osób, które już podjęły (czy wręcz ukończyły) lekturę. Sam stanowczo odradzam sięganie po Poniewczasie, chyba że ktoś czuje się jakoś zbieżny z prezentowanymi na tym blogu opiniami czy kątami oglądania literatury (świata), wtedy (prywatnie) mogę powiedzieć: koniecznie. Ostra, wciągająca jazda na wielu planach naraz. Osoby, które znają poprzednie książki autora, same wiedzą.

Poza kameleonem podszytą formą, (auto?)biograficzną, sylwiczną, diarystyczną, metatekstową w trybie serio i metażartu, filozoficzną, wreszcie eseistyczną‐bez‐kokieterii [mówię wam: to rzadkie], jest w tej książce dużo mięsnej treści. Jest powrót do małego miasta (migawkowe Reims), jest rozpisana na trzy pokolenia kwestia awansu (społecznego, kulturowego), jest – w duchu autentyzmu – przedstawienie PRL‑u, z przodu (międzywojnia) sięgające delikatnie po kwestię nazwijmy żydowską, a z tyłu po „pociągi na Wschód” i partyjnego burżuja‐aparatczyka, jest ewolucja obyczaju i tło społeczne, jest śledztwo w sprawie zaistnienia przestępstwa (ja, jak wiecie, śledztwa pasjami). Jest też subtelnie poprowadzana historia małżeńska, z bermudzkim (żartuję) trójkątem erotycznym, z małymi i większymi zdradami, z powracaniem; napisane to jest tak, że idźcie‐się‐uczcie. Śmierć też jest, i muzyka, i nie tylko.

1

Poniewczasie czytam osobiście, w czasie teraźniejszym, bo już teraz wiem, że powrót (odbicie metody samego autora) przynosi każdorazowo nowe odkrycia‐przeżycia; oto przewaga programowej afabularności książki (co nie znaczy, że się nie dzieje, ale nie o to chodzi). Dlatego nie umiem tu „recenzować”, szukać zaokrąglonych formułek.

Mogę co najwyżej spisać urywki, strzępy z relacji o czytaniu, którą mam nielinearnie w głowie, w postaci poplątanego kłębu (nie ma co go atakować, bo to mało ciekawe dla innych, a jeszcze mniej popłatne – dla mnie).

2

Filozofia to dziedzina pojęć i związków między nimi; tak w diachronii, jak i w synchronii pojęcia (mówi się) pracują, niosąc na grzbiecie znaczenia, ale nie punktowo, jak odosobnione wielbłądy, tylko jak przenikające się na obrzeżach energetyczne pola transportowe. Pojęcie pracuje w czasie, otorbiając zmieniające się konfiguracje sensów i przyległości z innymi pojęciami (lub odległości do nich); pracuje wewnątrz systemu, synchronicznie, równobieżnie, tworząc relacje, siatki i kłącza.

Można lekceważyć filozofię jako jeszcze jeden rodzaj literatury, hermeneutykę polatującą względnie beztrosko (wobec np. empirii), prowadzoną bez szczególnej odpowiedzialności; przecież nawet z odpowiedzialnością koherencyjną ma nieuleczalny bodaj problem. Streściwszy jednak zadanie filozofii jako uporządkowany i porządkujący namysł, przekonujemy się, że jego efekty, systemy metafor, pomagają w dalszym (czy: nowszym) namyśle, a nawet są wręcz tego kolejnego namysłu i motorem, i budulcem. Siecią melioracyjną myśli.

Pojęcia pracują. A praca to (metafora fizyczna) przemieszczanie masy (czyli energii). Myślenie, namysł, jest ruchem sensów w polu znaczeń i znaków. W tej metaforze odnajdziemy pojęcia centralne, ku którym ciążą pomniejsze, poboczne, i przez które są wiązane te relatywnie peryferyjne; można tę metaforę ciągnąć, ale nie ma po co: ważny jest ruch. Fala w przestrzeni przyciągań.

3

Wit Szostak jest filozofem podwójnie (zawodowo i literacko). W Poniewczasie szczególnie, choć ta książka przenika się na obrzeżach z wcześniejszymi, z pewną nawet nonszalancją czy raczej dezynwolturą; ścichapękową (nazwijmy) ostentacją.

Filozoficzny ruch Szostaka jest tu robakowy. Polega na deleksykalizacji pojęć, które się niemal na sztywno zleksykalizowały, na rozrywaniu związków frazeologicznych, które wydają się nierozerwalne; wdrążanie się w nie mamy na co dzień za doskonale zbędne. To faza mięśniowego skurczu robaka, naprężenia. A usunąwszy więzy z językowych molekuł, robak posuwa się, rozkurczając, dalej, pełznie przez pył, na kórym nie odcisnęła się jeszcze (tak się może zdawać czytelnikowi) stopa słowa. W każdym poszczególnym przypadku ruch jest niewielki, ale te małe – dywersyjne wobec uzusu – przesunięcia składają się w fale.

4

Rzeczownik „rzecz” orzeka w sprawie świata, oznacza ‘realne coś’. Wbrew przyzwyczajeniu to orzeczenie nie jest czasownikiem, jest podmiotem. Czasownik „chodzić” konotuje ruch, posiłkując się jego zwierzęcą, kroczącą skalą. Kiedy pytasz: „ale o co chodzi?”, dajesz wyraz niepewności: „ale w czym rzecz?”. Słowniki suflują, że pierwotna forma zwrotu miała jawny podmiot. „Chodzi o” = „Rzecz chodzi o”. Chodzić o, chodzić po: to ruch celowy. Chodzi o to, by dokądś dojść, skądś coś wziąć, znaleźć się w miejscu znanym, odnaleźć się; dojść do pewnej rzeczy. Ale zarazem, dualnie, w sprzężeniu – to rzecz chodzi. Chodzi sama dążność do miejsca, przedmiotu, stanu. Dążność podąża, człowiek (idący) to jej ledwie nosiciel. Ta para w ruchu przylega niejawnie; żeby ową dualność wysłowić, wyrzec, trzeba się najpierw wyrzec wygody pozaświadomego frazeologizmu, rozłupać pancerzyk uzusu. Orzekanie wymaga wyrzeczeń. Dopiero wtedy możesz w rzecz wstąpić albo nawiązać porozumienie wylęgane w rzeczy wzajemnie wymienianej, współdzielonej, pospólnej, pospolitej.

W takim [to nie cytat czy streszczenie, to moje ćwiczenie na prawach ilustracji] zagęszczeniu pierwsza faza ruchu robakowego jest już nie skurczem, ale bez mała przedagonalną konwulsją. Szostak jednak posuwa się delikatnie, powoli; częstymi powtórzeniami przypomina czytelnikowi, gdzie jest (pospólnie jesteśmy), układa na nieznanej ziemi pomocne uchwyty. Jego srebrny robak ożywa i ożywia.

[...] wychowanie też na wy‐. Tajemnicze słowo, ciepłe i groźne. Dzieci się chowa, pochowane czekają na ujawnienie. Trzeba uczłowieczyć, żeby ujawnić. Wychować, wyjaśnić, wywlec z ciemności niewychowania. Małe przemoce w imię wartości. Tak mówi to słowo. Dzieci nie wiedzą o trosce wychowania. Przemagane, płaczą, chowają się głębiej. Strategie wychowawcze, podręczniki, fortele. Cała przemyślność Zachodu, by wychować. Platon użył tego słowa w paraboli jaskini. Wychowano kajdaniarza z ciemności, bronił się, zapierał. A potem przestraszył się i skreślił. Po prostu go wywleczono.

5

Bycie komuś współ‐czesnym o niczym w zasadzie nie przesądza. Może jedynie oznacza, że klocki, z których światoobraz, pochodzą z zestawów o zbliżonym czasie trwania i półrozpadu. Statyczne katalogi, tu „tak”, tam „nie”; bezruch. Od iluś jego książek mam z Szostakiem współ‐bieżność. A ściślej (i koniecznie; przecież nie wystarczająco) ileś trajektorii, po których realizuje się podobny ruch.

Na przykład od długiego czasu fascynuje mnie osadzenie mowy w ciele. Te wszystkie „na czele staną bezczelni, poręczający wbrew faktom” [w brew, ponad oczy; trop prowadzi ku pewności], „żołądkował się, przeoczywszy oczywistość”, „poglądy z lewego skrzydła”; noga, nogi: 107 frazeologizmów; ręka, ręce: 347 frazeologizmów. I tak dalej. Poczynając od pra‐splotu, „wieloczynnościowego tworu mięśniowego, podsuwającego i mieszającego pokarm, wytwarzającego podciśnienie umożliwiające ssanie, modulującego strumień powietrza dobywający się z płuc” – języka.

Nie przygotowuje się wywlekania, nie obmyśla na sucho. Wywlekanie dzieje się tu, słowo po słowie, przy pisaniu. Obcość tego, co wywleczone, jak obcość gruczołów.

Szostak wróży z wnętrzności, zapuszcza się we wnętrze zagrody zębów i z niej się (sam) próbuje wy‐chować. Obcość gruczołów, organ wątpienia (mamy: „wątpia”; raz jeden ruch języka odwrotny, z abstrakcji do trzewi), ciało.

6

To nie tak, że ciało rejestruje zdarzenia i emocje, przechowuje pamięć. Ciało jest pamięcią. Przed‑, po‑, pod‑, nad‑, poza‑, oboksłowną. Połowa (dokładnie 51,32%) literatury mierzy sie z zagadnieniem rycia w geologicznym osadzie pamięci, w tym niebezpiecznym kompoście. Literatura jako (zbiorowa) pamięć ciała fantomowego. (Multimedialna gędźba kilku(nastu) osób (niech to będzie „rodzina”), prywatniejszy analogon literatury.) I popatrzcie: z grubsza tyle samo ciało wie (ujmuje w słowa, w sensy, poddaje pracy pojęć) o tym, co pamięta, ile z literatury wiedziałoby o sobie ciało fantomowe, gdyby przysługiwała mu inna modalność istnienia. Wielowymiarowa fragmentacja, obszary zaniechań, wygodne (i komu) wyparcia, racjonalizacje, bryki niszczące, zakrywające treść, spychające ją (znowu i znowu) w mroczną domenę gruczołów.

Czasy przedwojenne, pudełko przedwojenne, dziadek przedwojenny, opowieści babci o przedwojennych wędlinach. Pomarańczowe pudełko, które dostał od dziadka, było drzwiami do innego świata. Józef, otwierając je, wyobrażał sobie tamten świat ze strzępów, które dotarły do niego poprzez słowa i rzeczy. Czy wiele lat później, otwierając i zamykając opakowanie po miętówkach, Józef myślał o tym świecie, wówczas już nieobecnym, ulotnym, utkanym z cieni, czy też widział tylko dziadka, jego zmęczone oczy i gest, z którym wręcza wnukowi szkatułkę z nieistniejącego świata?

[...] Dotknąć ludzi, których się prawie nie znało. Nie pamiętam dziadka, pojedyncze opowieści, dwie fotografie. Te same historie w ustach matki, ciotki, legendy rodzinne owinięte wokół wrażeń, opowieści o tym, co na dnie oka. Pomarańczowe pudełeczko, łatki na gorąco, dziadek.

Dno oka.

7

Szostak jest człowiekiem Odyseusza, stara się być socjuszem Odysa dla nas współczesnych, choć bywa pewnie tylko dla współbieżnych. Przeczytałem od dechy do dechy (było to umowne sto lat temu; lektura przyszła i spłynęła) Noce i dnie Dąbrowskiej; dzieło z porządku Iliady w miętowym hezjodowskim sosie (Dabrowska zastępuje pracenocami; kobieta–realistka: praca nie zna godziny). Historia lęgu i oblężenia; gniazda rodowe, Bogumił oblegający Barbarę; apollińskie kwietne rozrództwo i drama władzy; odepchnięci Marsjaszowie.

Drugie wielkie (choć niedokończone) dzieło Dąbrowskiej (jakieś osiemdziesiąt lat temu), Przygody człowieka myślącego, wywarło na mnie o wiele mocniejsze wrażenie; to rzecz z porządku Odysei. Jakie mogą być przygody człowieka myślącego (w domyśle: nie działającego, a jedynie myślącego)? Refleksje, obrazy, zatrudnienia wewnętrzne – tak. Ale przygody?

Idzie wojna, potem już wewnątrz czasu okupacji; Troja zburzona. Bohaterowie Przygód... stają wobec zasadniczego pytania: o dom. Jaki (jeszcze) możliwy, dokąd sięgają kręgi jego sedn. Jak – nie ruszając się z miejsca, bezsilni wobec żywiołu codziennie grożącego utonięciem – mają omijać rafy, szukać sprzymierzeńców, rozpoznawać pułapki. Jak powrócić i do czego się wróci (i kim), jeśli kiedyś się uda?

Zmyśliłem wiele rodzin, należałem do nich, słowo ze słowa. Miałem dziadków i ojców opowiedzianych, żyłem w wielu domach. Ciągle zmyślam rodziny i domy, nie ciekawi mnie to, co za progiem. Cały świat mam w domu, poza nim strzelaniny i pościgi, złodzieje i policjanci, udawanie życia. Tu jest codzienność, nasyca się wolno, trzeba umieć patrzyć, słuchać. Łatwo przegapić, minąć życie domowe, szukać go po miastach i polach. Tu jest miejsce na cichy oddech, na tchnienia, suche łzy. Dostroić się do tej skali, usłyszeć szmery życia, czytać z ruchu warg. Zgiełk za oknem niepotrzebny, uwodzący, wywodzący na pustynię.

8

Dwa lata temu pisałem o innej książce, także problematyzującej uchodzenie:

Jesteś u siebie wewnątrz ciała, już mniej jesteś u siebie w domu (w miejscu urodzenia i dorastania), bo to miejsce od początku bardziej zajęte przez innych. Póki nie zaczną się pytania. I na tym koniec. Świat zewnętrzny jest kłączowatą gęstwą opowieści (cudzych), historyj i historii (opowieści o zdarzeniach‐w‐czasie i ich różnorodnym i niepewnym znaczeniu), tekstu milionotwarzej kultury. I tam można tylko przycupnąć na jakiś czas, wynająwszy stancję w cudzych pamięciach, cudzych historiach. Raz, że to akces do (jednak) obcości. Dwa – nie za darmo.

A o innej jeszcze książce, bardziej drążącej pochodzenie:

[Autorka] wysyła w Opowieść swoją agentkę, małą dziewczynkę, z misją, której (ogólny) cel jest znany [...], ale sukces – hm, wcale nie taki pewny.

To samo (choć, oczywiście, zupełnie inaczej) robi Szostak. Swoich agentów konstruuje i nazywa całkiem jawnie; przychodzi mu to bez trudu, bo sam przecież jest agentem‐kogoś‐innego, jest włamywaczem, złodziejem, „przybyszem z twarzą osłoniętą płaszczem”.

Nazywali mnie chytrym, przebiegłym i tolerowali w swoim towarzystwie herosów. [...] W rzeczywistości myślałem tylko ściśle. Myśl moja biegła dalej niż myśli bohaterów, przemyśliwałem wszystko do końca. Gruntowne myślenie czyni człowieka wytrwałym, oni zaś brali moją wytrwałość za bohaterstwo.
[Ernst Schnabel, Pieśń szósta, PIW 1970, przeł. Gabriela Mycielska]

Poniewczasie, roczny zapis (tworzony trzy lata; w rzeczywistości – tam gdzie rzecz chodzi – nie ma ani początku, ani końca); prowadzona wytrwale, choć pełna wątpliwości, zaniechań i ponowień, relacja z przygód człowieka myślącego. Praca pojęć, renowacja zdarzeń, wyobraźnia rekonstruująca sens z fasetowych odblasków w okruchach potrzaskanego i straconego.

9

Lektury Szostaka, w połowie także moje, w drugiej – chętnie wezmę jako rekomendacje. Od pierwszego sygnału: smarkozielonej marynarki. Czego słucha; w sprawie Milesa Davisa nie możemy się różnić, zaskakuje mnie Coltrane (jako bóstwo), ale biorę: znacząca różnica, która może otworzyć.

Szostak jest człowiekiem bezwzględnie lojalnym (moja lojalność nie każdą wytrzyma próbę); jest organicznie uprzejmy, tym rodzajem uprzejmości, który nawet bęcwała potraktuje tak, aby nie poczuł jakiegokolwiek dyskomfortu; traci w tym żywość, zyskuje klasę. (A potem taki bęcwał chlapnie gdzieś coś o „naiwnych poszukiwaniach rodzinnej historii”; marketoid od gładkiej, choć niezbyt gramatycznej gadki. Tak, zdecydowanie zbywa mi na uprzejmości.) Ale, jak każdy, nawet agent‐zmyśleniec, nosi w ciele mrok. I w tym mi brat, w krewieństwie zadr.

Najważniejsza jednak współ‐bieżność w pomyśle, podejściu do poruszania zastygłymi formami pamięci jednostkowej, które uleżały się w wygodne fałdy spetryfikowanego czasu, a kryją w sobie klucze do wielu niejasnych niepokojów, żalowstydu. W rozumieniu roli tych rzadkich momentów krystalizacji chwili‐nastroju, które tkwią, mimo przysypania, mocniej niż pamięć dat, osób, konkretów.

reply

Your email address will not be published. Required fields are marked *