emysł

Jestem (cichym) fanem wierszy Rafała Wawrzyńczyka, z kilku powodów.

Po pierwsze, podoba mi się ich różnorodność, i tematyczna, i stylistyczna, swego rodzaju autonomia, z jaką poszczególne teksty przybierają swoją formę, jakby organiczną (zob.: bonsai), nie podporządkowaną jakimś staraniom o wyróżniający się klucz (zwany własnym językiem, na który wybija się itd.), punkt w przestrzeni In(dykcja, idiom, gest). Jest to też autonomia względem dominującego dziś sposobu wytwarzania, pracy zaprzęgniętej w projekt, którego spójności (i, hm, efektów specjalnych) pilnują redaktorzy‐promotorzy; ci sami niekiedy, co potem piszą wnikliwe recenzje z tomiku.

Praca RW inwestowana jest znacznie szerzej (może w innej skali), a wiersze są jej znakami przestankowymi (przystankowymi?), to po drugie; są śladami na polu przygód człowieka myślącego. Ile razy czytam wiersz RW, tyle razy mam wrażenie, że mogę (mógłbym) pożywić się owocami namysłu (nie zawsze potrafię).

Ale gdyby to tylko na tym miało polegać, po trzecie, byłoby mało: wiersz nie esej (choć z esejów RW mamy mnóstwo frajdy & pożytku). Tu namysł jest ciekiem, ukrytym nurtem, pod (obok, w, nad etc.) przestrzenią obrazów brzemiennych w emocje (afekt, osobę, biografię, życie). Wiersze RW są dowodem na sztuczność rozdzielania refleksji od przeżyć. Stąd niezgrabny neologizm w tytule blogonoty.

Poniższy wiersz kradnę stąd; w prezentowanym tam zestawie jest jedynym, który ma solidny tytuł...

Popołudnie myszki

I kiedy przysypiałem, zrozumiałem, 
że przysypiam na brzegu morza, na krótko, 
płytko, jak brodate rasy, które stawiały 

rusztowania bogom. I że rytm „wstań”, 
„zaśnij”, „wstań” jest tylko tu, na plaży. 
Ocean, który na nas czeka, 

wisi jak Jowisz nad polami, 
ani za daleko, ani za blisko, ani 
przyjazny, ani nieprzyjazny. „Czeka”, powiedzieliśmy tak, 

ale czy powinniśmy tak mówić? Raczej my nań czekamy. 
„Nań”, jeszcze śmieszniej. Kiedy zbliżamy się do wielkich 
słów, język robi się starszy. Godzimy się z tym, 

bo inaczej się nie da. Walczy się tylko o punkt, do którego dojdzie 
się bez zmarszczki. Potem siedzi się w zmarszczce. Karmi z niej harcerzy.

...pomocną dłoń: wiersz nie esej, myszka nie faun.

Nie ma co tego komentować głębiej. Powiem tylko, że znowu poczułem się jak obity laską przy frazie „brodate rasy. które stawiały // rusztowania bogom”. Jeśli chodzi o harcerzy, pamiętajmy, że to etymologicznie harcownicy, prolegomena wojny w formie budującej zabawy. O czym tu mowa?

  1. Michał Babilas’s avatar

    Wiem, że to obniża poziom (póki nie przeczytam czegokolwiek Sebalda tak niestety będzie), ale nieuchronnie tytuł w połączeniu z końcówką wiersza rodzi w mojej głowie takie skojarzenie.

  2. nameste’s avatar

    @ Michał Babilas:

    Skojarzenie wydaje się słuszne i na poziomie; brodate rasy na pytanie „ile” mogłyby odpowiedzieć: „ze dwie, trzy na epokę”.

    Co do Sebalda, w Czuję. Zawrót głowy:

    Beyle doznał, jak pisze, wielkiego rozczarowania, gdy przed kilku laty, przeglądając stare papiery, natknął się na rycinę przedstawiającą prospetto d’Ivrea, i musiał przyznać w duchu, że jego wspomnienie zasnutego zmierzchem miasta jest jedynie kopią tej ryciny. Toteż, zaleca, nie należy kupować rycin pięknych widoków oglądanych w podróżach. Albowiem rycina niebawem zajmuje całe miejsce wspomnienia, jakie w sobie nosiliśmy, ba, można wręcz powiedzieć, że je niszczy. Na przykład cudownej Madonny Sykstyńskiej, którą oglądał w Dreźnie, mimo wszelkich wysiłków nie może już sobie przypomnieć, ponieważ przesłoniła ją rycina wykonana przez Müllera, natomiast liche pastele Mengsa z tejże samej galerii, na których imitacje nigdy nie natrafił, nadal ma wyraźnie przed oczyma.

    z: Beyle albo osobliwy fakt miłości, przeł. Małgorzata Łukasiewicz

reply

Your email address will not be published. Required fields are marked *