kasa w spa

Przedsięwzięcie wydawnicze to organizm, którego celem jest wydawanie książek, czyli produktów opatrzonych numerem ISBN. Przedsięwzięć takich jest kilka typów, zależnie od sposobów finansowania działalności produkcyjnej.

A te są trzy: sprzedaż, dotacja (stała lub celowa) i self‐publishing.

Dla ustalenia (jak mawiają matematycy) lub wyostrzenia (jak może mawiać reszta) uwagi, zajmijmy się przedsięwzięciami wydającymi głównie książki z wierszami.

* * *

Od razu trzeba stwierdzić, że kategoria sprzedaż jest w tym kontekście kategorią ironiczną.

Chyba że w korpusie tytułów danego przedsięwzięcia dominują: klasyka (nazwiska dostatecznie omszałe lub znajdujące się na listach lektur szkolnych, niech wzorem będzie Shakespeare), nobliści i noblistki (np. Miłosz, Szymborska, Glück), prawienobliści (np. Zagajewski) itp. (w „itp” mieszczą się nazwiska, które można spotkać w podręcznikach, o ile zostaly już napisane) – tu sprzedaż istnieje, a nawet może finansować wydawanie książek autorów spoza [tak rozumianego] kanonu.

Gdzie indziej kategoria ta budzi pusty śmiech, zwłaszcza gdy idzie o debiuty. Jest to śmiech gorzki.

* * *

Nie da się ukryć: na tym poletku siłą rzeczy rządzi dotacja.

Są przedsięwzięcia pre‐dotowane, których działalność finansowana jest w całości z budżetu instytucji‐matki. Są np. w Polsce zacne Biblioteki [o znaczeniu regionalnym], prowadzące na marginesie zasadniczej działalności również wydawniczą. Gra w dotacje jest grą o sumie zerowej (dotacja w jednym miejscu oznacza brak dotacji w innym). Widać to wyraźnie na przykładzie przedsięwzięć wydawniczych, których instytucją‐matką jest Partia dziś rządząca.

Inne typy dotacji dzielą się na dwie grupy: dotację wydębia ssacz z ramienia przedsięwzięcia wydawniczego albo też przynosi ją autor. W drugiej grupie warto odnotować rosnącą popularność „dotacji publicznej”: autor organizuje zrzutkę na wydanie swojej książki. Byłby to zatem przykład na self‐publishing za cudze (nie własne) pieniądze; oczywiście autor musi mieć siłę przekonywania (zrzucających się).

* * *

Za własne pieniądze autor może się zgłosić do którejś z self‐publishing agencies [dalej: SPA] albo działać indywidualnie. Prestiż jest o rząd wielkości większy w przypadku SPA, bo (1) przeważnie zachowują one prawo selekcji (inaczej mówiąc, odmawiają wydawania grafomanii) oraz (2) udają, że są wydawnictwami. No i organizują proces wydawniczy (za stosowną, zwykle niemałą, opłatą).

Zasadnicza różnica jest taka:

  • wydawnictwo to przedsięwzięcie wydawnicze, w którym praktykuje się honorarium autorskie, niechby było (z książek z wierszami – zazwyczaj jest) groszowe: idzie o zasadę, czy to bedzie honorarium kwotowe, czy udział w zyskach ze sprzedaży, czy forma mieszana
  • w przypadku SPA autor zamiast zyskać – sam płaci

Punkt (2) powyżej [„udają, że są wydawnictwami”] jest istotny.

Dlatego że SPA‐charakter takiego przedsięwzięcia zwykle jest ukrywany przez publicznością. Słyszysz: taki‐a‐taka wydała tom z wierszami w wydawnictwie X, aaa! radość (względnie zawiść), sława mołojecka itd. Tymczasem autor miał po prostu kasę. W żadnym razie nie odmawiam wartości tak powstałym publikacjom książkowym (por. zdanie o „prawie selekcji”), niemniej tu też działa w jakimś zakresie gra o sumie zerowej: za innymi, być może równie wartościowymi propozycjami wydawniczymi nie stanęła kasa, i to ona zdecydowała.

Można zasadnie podejrzewać, że nierzadko SPA udające wydawnictwo po części nim jest. Czyli część tytułów wydaje jako SPA, a część – ze względu na własny ranking nazwisk? kumplizm? whatever? – wydaje w trybie zbliżonym do trybu wydawnictwa. Z zewnątrz nie odróżnisz jednego od drugiego. Ale fakt pozostaje: w takiej sytuacji jedni autorzy finansują innych.

Co budzi wątpliwości natury estetycznej i etycznej. (Wpisujcie miasta^)

* * *

Na koniec słowo o przedsięwzięciach wydawniczych, które próbują działać jak wydawnictwa (model „sprzedaż”, bez dotacji), ale – oczywiście – nijak nie może się im spiąć budżet. Siłą rzeczy. Są to przedsięwzięcia szalone.

Smutek budzą wyrażane (np.) w społmediach uznanie i deklarowany szacunek dla nich. Typowa sytuacja jest wszakże taka: lajków 100, a sprzedane egzemplarze – 2. Rodzaj hipokryzji obserwatorów rozciągniętego w czasie samobójstwa.

Co takim wydawnictwom można by polecić, jeśli upierają się przy istnieniu? Chyba tylko przejście na model SPA.

  1. Boni’s avatar

    Moim zdaniem troszkę nie trafiłeś z typologią SPA. Najistotniejsze IMHO jest nie to, w jaki sposób SPA rozlicza się z autorami, tylko czy w ogóle robi jakąś selekcję (hint – nie, że mówi, że robi, ale że ją robi).

    Jeśli robi selekcję, KTOŚ TO WSZYSTKO CZYTA zanim wybierze coś i przepchnie przez proces, to jest prawie‐wydawnictwo w normalnym rozumieniu. Nieistotne czy rozliczają się z dołu, z góry, z boku, na procent, z dotacją, z podskokiem, w dolarach, czy w żabich skórkach.

    Jeśli nie robi, tzn. każdemu chętnemu, po spełnieniu warunków FORMALNYCH a nie LITERACKICH (np. warunków co do formatu, metadanych, języka, PODATKOWYCH (wysoce zabawne: SPAUSA vs. autor EU po POLSKU, życzę powodzenia nie wróżę sukcesu), itd. itp.) puszczą „proces wydawniczy” dzieła, to nawet nie udają wydawnictwa, tylko są zwykłym brokerem‐pośrednikiem. Bytem żyjącym z synergii marketingowej („duży może więcej”) oraz „desperacji” dostawców i wygody konsumentów; tak jak Uber, Etsy, Spotify itp. podmioty oraz nie zapomnijmy skąd nam się ulągł Moloch aka Amazon.

    Co do crowdfundingu, to też jest brokerka jw. tylko wyspecjalizowana w „marketing + żebranie”, zamiast „marketing + sprzedawanie”, ale mechanizm ten sam; poza synergią i „zasięgami” pod spodem jest nadal „desperacja” dostawców i wygoda klientów.

    Ogólniej – brokera nie interesuje ani przedmiot, ani podmiot „brokerki”, interesuje go tylko obrót i marża.

    W kwestii wydawania po polsku (nawet tylko ebooka) własnym sumptem wprost, czy z subwencjonowaniem SPA „na starcie” („ale potem kokosy będą!”), to może należałoby najpierw ustalić jaki jest cel ćwiczenia, jaki sobie nieznany autor postawił – na poziomie zero („żeby koszt wydania i operacyjne się zwróciły”) to iluzja; na poziomie pierwszym („żeby koszta napisania się zwróciły, po niziutkiej stawce”) to szaleństwo; na poziomie drugim („żeby się z pisania utrzymać”), to szaleństwo do kwadratu, równie dobrze można grać na loterii, też jeden na milion trafia. Bo mam wrażenie, że z czystego pisania beletrystyki po polsku utrzymuje się ze 20–30 osób.

    Wypowiadam się tak autorytatywnie, bo akurat po ok. półtora roku zakończyłem zabawę w wydawanie swoich ebooków tylko za pieniądze (a wcześniej przeczołgałem się przez próby ze SPA), gdyż jak zaznaczyłeś, metaforyczne „100 lajków daje 2 sprzedaże”. A kilkadziesiąt sprzedanych ebooków wystarcza na serwer, czy na ISBNy, itp. ale nic więcej. Na moje oko, żeby w ogóle zabawa się yako‐tako opłaciła, obecnie trzeba ebooków sprzedać około 1000. To nierealne dla początkującego autora, nawet jeśli zamiast coś następnego pisać, dreptałby przez rok około marketingu, crowdfundingu, fejsa, insta i co tam jeszcze maveni obecnie zalecają (co przyznaję, „dreptanie” nie zaszło w moim przypadku, więc nie znam się; ale za koszta miałem niższe!).

    Co do papieru, nie wypowiadam się, bo do głowy mi nie przyszło, żeby porywać się z motyką na TAKIE słońce.

    Jeśli ktoś lubi Lema i twardszą SF w starym stylu, polecam się, dwa tomiki za darmo, ew. „za co łaska (ale nie mniej niż 25zł)”:

    http://media.wind-forge.co.uk/#labirynt_1_pos

    Jeszcze obserwacja: po miesiącu wystawienia jw. – marketing szeptany (innego nie mam, poza wciskaniem linka jw. na paru znajomych blogach / stronach itp.) działa jakieś 10 razy lepiej przy „ebook‐darmówka za co łaska”, niż „ebook za pieniądz”. W sensie wejść/pobrań mam 10x więcej niż przed rokiem, i wyraźnie idą falami (ktoś gdzieś dziełko podlinkowuje, podrzuca, a naród ma „za darmo? bierem!”). Ale płatności też nieco wpada, czyli nie tylko „bierem!”...

  2. nameste’s avatar

    Boni :

    Moim zdaniem troszkę nie trafiłeś z typologią SPA. Najistotniejsze IMHO jest nie to, w jaki sposób SPA rozlicza się z autorami, tylko czy w ogóle robi jakąś selekcję (hint – nie, że mówi, że robi, ale że ją robi).

    Jeśli robi selekcję, KTOŚ TO WSZYSTKO CZYTA zanim wybierze coś i przepchnie przez proces, to jest prawie‐wydawnictwo w normalnym rozumieniu. Nieistotne czy rozliczają się z dołu, z góry, z boku, na procent, z dotacją, z podskokiem, w dolarach, czy w żabich skórkach.

    [...]

    Ogólniej – brokera nie interesuje ani przedmiot, ani podmiot „brokerki”, interesuje go tylko obrót i marża.

    Od końca. W domenie książek z wierszami nie istnieje (moim zdaniem) coś takiego jak „obrót”. Walutą jest rozpoznawalność/prestiż, szczególnie przy [wytęsknionym przez rzesze] debiucie. Książka na papierze z ISBN‐em to próg wejścia do puli tytułow w ogóle branych pod uwagę przez większość nagród literackich, takie mają regulaminy. Oraz pozycja w CV. Wobec czego „czystymi” brokerami w domenie zainteresowani są jedynie grafomani napędzani próżnością; miałem w ręku kilka takich książek, np. dzieło życia [zebrane] pewnego pana, kilkaset stron, wydane na kredzie, w twardej oprawie, ksiażka ważyła ze 3 kg, autor strzelił sobie pomniczek pychy, będzie rozdawał rodzinie, znajomym, podwładnym. (Self‐publishing autorów, którzy są, być może, geniuszami trzeciego rodzaju wg Lema, nie da się zgodnie z definicją rozpoznać i wyróżnić.)

    Wydawnictwo [z def. (mojej) praktykujące honorarium autorskie] żyruje decyzję o wydaniu finansowym wkładem własnym, bez tego domniemana selekcja jest, no właśnie, domniemana. Nie ma metody stwierdzenia z zewnątrz, czy miała miejsce LEKTURA (krytyczna). Zwłaszcza że „kryteria jakości” w poezji zasadniczo redukują się do argumentu z autorytetu; autorytetami pierwszymi są redakcje pism, publikujące utwory [inaczej jeszcze nieznanych] autorów czy żury rozlicznych konkursów na wiersze; wydawca jest autorytetem drugim (lub pierwszym, gdy człowiek pojawia się „znikąd”).

    Dlatego interesuje mnie raczej szara strefa w wydawnictwach‐a‐zarazem‐SPA niż [niespecjalnie istniejący] brokerzy ksiażek z wierszami.

    Sytuacja w beletrystyce jest zupełnie inna. Wielkie (i uznane) wydawnictwa wypuszczają tysiące stron komercyjnej szmiry [por. np. szmirę holokaustową], w nadziei [często spełnianej] na obrót; autorytetem w jego [obrotu] sprawie jest bardziej portal lubimyczytać.pl niż głosy [zresztą skorumpowanej przez marketing] krytyki.

  3. Boni’s avatar

    Ok, pewnie niesłusznie skontaminowałem niszową beletrystykę i poezję, bo jednak (polskie, nieznane, itd.) poezja do niszowej hard SF ma się tak, jak niszowa hard SF do pulpy Mrożonej.

    Miałem skojarzenie, że biblioteka czy sponsor wydający „hurtowo” poezję jest SPA – brokerem, jak SPA beletrystyczne, ale pewnie w takich niszach „wiedzą co wydają” i jest jeszcze bardziej niszowo. Stąd np. jeszcze trudniej spiąć budżet.

  4. nameste’s avatar

    Boni :

    Miałem skojarzenie, że biblioteka czy sponsor wydający „hurtowo” poezję jest SPA – brokerem

    Konkurencja jest szalona (parcie chętnych), a limit dotacji ograniczony.

reply

Your email address will not be published. Required fields are marked *