[z tomu: Czarna Wenus, przeł. Aleksandra Ambros, Czytelnik 2000]

Angela Carter
Oblubienica Tygrysa

Ojciec przegrał mnie do Bestii w karty.
      Szczególne szaleństwo ogarnia podróżnych z Północy, kiedy znajdą się w tej pięknej krainie, gdzie cytryna dojrzewa. Przybywamy z krajów zimnej pogody, u siebie toczymy wojnę z przyrodą, ale tu, ach! można by pomyśleć, że jesteśmy na ziemi błogosławionej, gdzie lew spoczywa obok jagnięcia. Wszystko kwitnie, żaden ostry wiatr nie porusza aromatycznego powietrza. Słońce obsypuje cię owocami. Zabójcze zmysłowe odrętwienie słodkiego Południa zatruwa wygłodniały umysł, który łaknie „rozkoszy! jeszcze więcej rozkoszy!” Ale wtedy zaczyna padać śnieg, nie ma od niego ucieczki, podążał za nami z Rosji, jak gdyby biegł za powozem, aż nas dopadł na koniec w tym ciemnym, gorzkim mieście i kłębiąc się za szybą, drwi sobie z owych nadziei na wieczną przyjemność, jakie żywił mój ojciec, któremu teraz pulsują na czole nabrzmiałe żyły, kiedy trzęsącymi się rękami rozdaje diabelskie obrazki.
      Gorące, cierpkie łezki wosku skapywały ze świec na moje obnażone ramiona. Przyglądałam się grze z wściekłym cynizmem właściwym kobietom, które, zmuszone przez okoliczności, stają się niemymi świadkami głupoty, gdy tymczasem ojciec, coraz to rozgrzewając się w swoim zapamiętaniu kolejnymi łykami wody ognistej zwanej „grappa”, wyzbywał się ostatnich resztek mojego dziedzictwa. Wyjeżdżając z Rosji, mieliśmy czarną ziemię, błękitny las, pełen niedźwiedzi i dzików, chłopów pańszczyźnianych, pola zbóż, folwarki, moje ukochane konie, białe noce chłodnego lata, ognie zorzy polarnej. Jakim ciężarem musiał być dla niego cały ten majątek, skoro na drodze do ruiny śmieje się najwyraźniej z dziką radością; namiętnie pragnie oddać wszystko Bestii.
      Każdy, kto przyjeżdża do tego miasta, musi rozegrać partię z le grand seigneur; niewielu przyjeżdża. Nie ostrzegli nas w Mediolanie, a jeśli to zrobili, nie zrozumieliśmy ich – moja kulawa włoszczyzna, pułapki lokalnego dialektu. Prawdę mówiąc, sama byłam za odwiedzeniem tej odległej, prowincjonalnej miejscowości, niemodnej od dwustu lat, ponieważ, o ironio! nie mogła się poszczycić ani jednym kasynem. Nie wiedziałam, że ceną za pobyt w jej grudniowym zaciszu jest gra z Jaśnie Panem.
      Pora była późna. Chłodna wilgoć tego miasta wsącza się w kamienie, w kości, w gąbczasty miąższ płuc; wkradła się, przenikając dreszczem, do naszego saloniku, dokąd przybył Jaśnie Pan zagrać w koniecznej dla niego prywatności. Kto mógł odmówić zaproszeniu, jakie jego lokaj przyniósł do naszych wynajętych pokoi? Na pewno nie mój rozrzutny ojciec; lustro nad stołem odbija jego rozgorączkowanie, moją bierność, filujące świece, opróżniane butelki, kolorową falę unoszonych i spadających kart, nieruchomą maskę zakrywającą wszystkie rysy Bestii poza żółtymi oczami, które przenoszą się od czasu do czasu z rozwiniętego wachlarza kart na mnie.
      – La Bestia – powiedziała nasza gospodyni, ostrożnie obracając w palcach kopertę zwieńczoną jego wielkim herbem z tygrysem wyprostowanym na tylnych łapach, a na jej twarzy ukazał się wyraz na poły strachu, na poły zdumienia. A ja nie mogłam jej spytać, dlaczego pana tej okolicy nazywają La Bestia – czy to ma coś wspólnego z jego heraldycznym znakiem – ponieważ język jej tak zesztywniał od zduszonej flegmą, chropawej mowy regionu, że ledwo ją rozumiałam, z wyjątkiem kiedy wykrzyknęła na mój widok: – Che bella!
      Odkąd zaczęłam stawiać pierwsze kroki, byłam ślicznotką ze lśniącymi lokami koloru orzecha i różanymi policzkami. A że urodziłam się w dzień Bożego Narodzenia, angielska niania nazywała mnie swoją „zimową różą”. Chłopi mówili: „Żywy portret matki”, żegnając się z szacunku dla nieboszczki. Matka nie kwitła długo, przefrymarczona za wiano potomkowi rosyjskiej arystokracji, tak nieudanemu, że wkrótce umarła przez jego hazard, dziwkarstwo, zadręczające akty skruchy. Zaraz po przybyciu, gdy lokaj czyścił ze śniegu jego czarną pelerynę, Bestia podarował mi różę z własnej nieskazitelnej, choć już trochę niemodnej butonierki. Białą różę1, nienaturalną, rozkwitłą nie w swojej porze – oskubywałam ją teraz nerwowymi palcami płatek po płatku, podczas gdy ojciec brawurowo kończył karierę, jaką zbudował na katastrofie.
      To region melancholijny, zamknięty w sobie, krajobraz bez słońca, bez wyrazu, smutna rzeka parująca mgłą, odarte, przykucnięte wierzby. I okrutne miasto, posępny plac, wyjątkowo dobrze przystosowany do publicznych egzekucji, pod długim cieniem złowrogiego, przypominającego stodołę kościoła. Niegdyś wieszali skazańców w klatkach na zewnątrz miejskich murów; okrucieństwo przychodzi im łatwo, mają blisko osadzone oczy i wąskie wargi. Marne jedzenie, makarony nasiąkłe olejem, wołowina gotowana w sosie z gorzkich ziół. Wszędzie pogrzebowa cisza, mieszkańcy tak skuleni z zimna, że trudno dostrzec ich twarze. I kłamią ci w żywe oczy, oszukują – oberżyści, woźnice, wszyscy. Boże, jak nas oskubali.
      Zdradliwe Południe, gdzie myślisz, że nie ma zimy, ale zapominasz, że przywozisz ją z sobą.
      Moje zmysły zaczynał coraz bardziej drażnić odurzający zapach Jaśnie Pana, o wiele za mocna z tak bliskiej odległości, w tak małym pomieszczeniu, woń purpurowego cybetu. Chyba kąpie się w perfumach, moczy w nich koszule i bieliznę, czymże więc pachnie, skoro potrzebuje takiego kamuflażu?
      Nie widziałam nigdy, żeby tak duży mężczyzna sprawiał wrażenie równie dwuwymiarowego, mimo osobliwej elegancji i staroświeckiego fraka, sądząc po wyglądzie, kupionego zapewne w owych dawnych czasach, zanim Bestia narzucił sobie samotność; nie czuje potrzeby nadążania za modą. Jest coś prymitywnie niezgrabnego w jego sylwetce, zwalistej i olbrzymiej; ma się też dziwne uczucie, że sam siebie trzyma na uwięzi, sam z sobą toczy walkę, by pozostać wyprostowanym, kiedy znacznie chętniej opadłby na cztery łapy. Biedny facet, ukazuje nasze ludzkie aspiracje do podobieństwa bogom w dziwnie krzywym zwierciadle; tylko z daleka można przyjąć, że Bestia niewiele się różni od pierwszego lepszego człowieka, choć nosi maskę z pięknie namalowaną ludzką twarzą. O tak, piękna to twarz, ale rysy cechuje symetria zbyt formalna, by można je było uznać za całkowicie ludzkie, jeden profil jest lustrzanym odbiciem drugiego, za doskonałe to, niesamowite. Nosi też perukę, fałszywe włosy związane na karku kokardą, takie peruki widuje się na starych portretach. Skromny jedwabny żabot, przeszyty perłową szpilą, skrywa szyję. Natomiast giemzowe rękawiczki, choć wielkie i nieforemne, wydają się nie całkiem osłaniać jego ręce.
      Jest postacią karnawałową, z papier-mache i w peruce, ale w karty gra jak sam diabeł.
      Kiedy Bestia pochyla się nad kartami, wydobywający się zza maski głos dudni głucho, jakby dochodził z dużej odległości, a gardłowe pomruki tak zakłócają wymowę, że tylko lokaj, który go rozumie, może przekazać jego słowa, jak gdyby pan był niezdarną kukłą, a sługa brzuchomówcą.
      Knot zapadł się w roztopiony wosk, świece okapywały. Kiedy moja róża straciła już wszystkie płatki, ojcu również nie pozostało nic.
      – Prócz dziewczyny.
      Hazard to choroba. Ojciec mówił, że mnie kocha, a jednak uzależnił los córki od wyniku jednej rozgrywki. Rozłożył karty, w lustrze ujrzałam błysk szalonej nadziei w jego oczach. Kołnierzyk miał rozpięty, zmierzwione włosy stały dęba, na twarzy malowała się udręka człowieka w ostatnim stadium rozwiązłości. Od starych murów ciągnął chłód, który mnie przenikał, marzłam więcej niż kiedykolwiek w Rosji podczas najbardziej zimnych tamtejszych nocy.
      Królowa, król, as. Zobaczyłam w lustrze. Och, wiem, myślał, że nie może mnie stracić, poza tym razem ze mną wróciłoby do niego wszystko, co stracił uprzednio, resztki naszej rodzinnej fortuny odzyskane za jednym zamachem. A w dodatku czyżby nie wygrał rodowego palazzo Bestii pod miastem, jego olbrzymich dochodów, włości po obu stronach rzeki, czynszów, jego skarbca, jego Mantegnów, Giuliów Romanów, solniczek Celliniego, tytułów – samego miasta?
      Nie wolno wam myśleć, że ojciec nie żądał za mnie bajońskich sum, ale też nic ponad bajońskie sumy.
      Było piekielnie zimno w tym salonie. I wydawało mi się, dziecku surowej Północy, że tak naprawdę to nie moje ciało, ale dusza mojego ojca znalazła się w niebezpieczeństwie.
      Ojciec oczywiście wierzył w cuda, który gracz nie wierzy? Czyż nie w poszukiwaniu takiego właśnie cudu odbyliśmy podróż z krainy niedźwiedzi i spadających gwiazd?
      Balansowaliśmy na krawędzi.
      Bestia wydał dźwięk przypominający ujadanie myśliwskiego psa; wyłożył na stół wszystkie trzy pozostałe asy.
      Obojętni słudzy pomknęli teraz gładko, jak na kółkach, pogasić świece jedną po drugiej. Patrząc na nich, można by pomyśleć, że nie wydarzyło się nic szczególnego. Ziewali z lekką urazą; był prawie ranek. Nie daliśmy im pójść do łóżka. Lokaj Bestii przyniósł jego pelerynę. W czasie ich przygotowań do odejścia ojciec wpatrywał się w wyłożone na stół swoje zdradzieckie karty.
      Służący Bestii poinformował mnie zwięźle, że on, lokaj, przyjdzie po mnie i mój bagaż jutro o dziesiątej i zabierze mnie bezzwłocznie do palazzo Bestii. Capisco? Byłam tak wstrząśnięta, że ledwo mogłam capire, cierpliwie powtórzył polecenie, był dziwnym, chudym, bystrym człowieczkiem, który idąc, podskakiwał nierytmicznie na powykręcanych stopach w cudacznych klinowatych butach.
      Mój ojciec, przedtem czerwony jak upiór, teraz był biały jak oblepiający szyby śnieg. Oczy wezbrały mu łzami, zaraz zacznie płakać.
      – „Na wzór indyjskiego prostego pari” – zacytował. Lubował się w krasomówstwie. – „Którego ręka na wzór indyjskiego prostego pari odrzuciła perłę / Więcej niż całe jego plemię wartą”2. Straciłem perłę moją, perłę bez ceny.
      Bestia wydał nagły, straszliwy dźwięk, coś pomiędzy warknięciem a rykiem, świece zamigotały. Bystry lokaj, sztywny hipokryta, przetłumaczył bez mrugnięcia okiem: – Mój pan powiada: skoro tak mało dbasz o swoje skarby, musisz się spodziewać, że ci je odbiorą.
      Obdarzył nas ukłonem i uśmiechem, którego jego pan nie mógł ofiarować, po czym obaj wyszli.
       
Obserwowałam śnieg, dopóki tuż przed świtem nie przestał padać; ścisnął ostry mróz, następnego ranka powietrze było jak z żelaza.
      Powóz Bestii, elegancki, choć staroświecki model, był czarny jak karawan, a zaprzężony do niego dziarski kary wałach buchał parą z nozdrzy i bił kopytami w ubity śnieg z dostatecznym wigorem, by dać mi pewną nadzieję, że nie cały świat został skuty lodem tak jak ja. Zawsze skłaniałam się do opinii Guliwera, że konie są lepsze od nas, a tego dnia chętnie udałabym się z nim do królestwa koni, gdyby mi tylko dano szansę.
      Lokaj w wymuskanej czarno-złotej liberii usiadł na koźle, ściskając, kto by to przypuścił, bukiet przeklętych białych róż od swego pana, jakby kwiaty pozwalały kobiecie pogodzić się z każdym upokorzeniem. Zeskoczył z nadprzyrodzoną zwinnością, by umieścić je uroczyście w mojej niechętnej dłoni. Ojciec, z twarzą mokrą od łez, chce różę na znak, że mu wybaczam. Łamiąc łodygę, kłuję się w palec, dostaje więc różę poplamioną krwią.
      Lokaj przykucnął u moich stóp, żeby mnie otulić pledami ze szczególnego rodzaju niepochlebną uniżonością, zapomniał jednak swojego miejsca tak dalece, że drapał się gorliwie pod białą peruką supergiętkim palcem wskazującym, rzucając mi, jak by to nazwała moja stara niania, „staromodne spojrzenie”: ironiczne, szczwane, z odrobiną pogardy. I litości? Żadnej litości. Jego oczy były wilgotne i brązowe, twarz nosiła wyraz niewinnej chytrości starego dziecka. Miał irytujący zwyczaj mówienia do siebie pod nosem przez cały czas, kiedy pakował łupy swojego pana. Zaciągnęłam zasłony, żeby odgrodzić się od widoku ojcowskiego pożegnania, moja uraza była ostra jak potłuczone szkło.
      Przegrana do Bestii! A jakiej dokładnie natury, zastanawiałam się, ma być to jego „bestialstwo”?
      Moja angielska niania opowiadała mi raz o człowieku-tygrysie, którego widziała w Londynie, kiedy była małą dziewczynką; chciała strachem wymusić na mnie grzeczne zachowanie, bo byłam stworzonkiem z temperamentem i nie dawałam się poskromić zmarszczeniem brwi ani przekupić łyżką konfitur. Jeśli nie przestaniesz zadręczać niań, moja pięknotko, przyjdzie człowiek-tygrys i cię zabierze. Przywieźli go z Sumatry, mówiła; zad miał cały włochaty i tylko górną połową ciała przypominał człowieka.
      A przecież Bestia cały czas nosi maskę, niemożliwe, żeby jego twarz wyglądała tak jak moja.
      Jednak człowiek-tygrys, mimo że włochaty, potrafił wziąć szklanicę piwa w dłoń, jak porządny chrześcijanin, i wypić. Czyż niania nie widziała tego na własne oczy „U George'a”, przy schodach prowadzących na Upper Moor Fields, kiedy była nie większa ode mnie i też sepleniła, i stawiała niepewne kroki. Następnie zaczynała wzdychać za Londynem, skroś Morze Północne przeszłych lat. Ale jeśli ta mała panienka nie będzie grzeczną dziewczynką i nie zje buraczków, człowiek-tygrys włoży swoją wielką czarną podróżną pelerynę podbitą futrem, taką samą jak twojego tatusia, wynajmie wichrowego rumaka od Króla Olch i pośród nocy przygalopuje wprost do dziecinnego pokoju i...
      Tak jest, moja piękna, POŻRE CIĘ!
      Piszczałam w rozkosznym przerażeniu, na wpół jej wierząc, na wpół zdając sobie sprawę, że się ze mną droczy. Na naszym straconym folwarku, gdzie chichoczące piastunki odsłoniły mi tajemnicę tego, co byk robi krowom, usłyszałam o córce woźnicy. Cśśś, cśśś, nic nie mów swojej nianiusi, żeśmy ci powiedziały: dziewucha woźnicy, z zajęczą wargą, zezowata, brzydka jak grzech, kto by ją chciał? A jednak, na jej hańbę, brzuch jej urósł pośród okrutnych drwin chłopców stajennych i urodziła syna niedźwiedzia, tak gadali. Urodził się z sierścią i zębami, to był dowód. Kiedy jednak dorósł, był dobrym pasterzem, chociaż nigdy się nie ożenił, mieszkał w chacie za wioską i potrafił sprawić, żeby wiatr wiał tak, jak jemu się podobało, a również powiedzieć, z których jajek wyklują się koguty, a z których kury.
      Przestraszeni chłopi przynieśli raz mojemu ojcu czaszkę z rogami długimi na dziesięć centymetrów i nie chcieli wrócić na pole, gdzie ich nieszczęsny pług zakłócił jej spoczynek, dopóki nie poszedł z nimi ksiądz: bo czaszka miała żuchwę człowieka, może nie?
      Babskie gadanie, strachy z dziecinnego pokoju. Doskonale wiedziałam, dlaczego z dreszczykiem przyjemnego podniecenia rozpamiętuję przesądy i dziwy mojego dzieciństwa w dniu, w którym moje dzieciństwo się skończyło. Bo teraz jedynym moim kapitałem w świecie była własna skóra i dziś oto dokonałam pierwszej inwestycji.
      Pozostawiliśmy miasto daleko w tyle i jechaliśmy skosem przez szeroką, płaską nieckę pokrytą śniegiem, gdzie koślawe kikuty wierzb pochylały rozwichrzone głowy nad zamarzniętymi rowami, mgła przybliżała horyzont, ściągała niebo, tak że wydawało się nie wyżej niż kilkanaście centymetrów ponad nami. Jak daleko sięgnąć wzrokiem, ani jednego żywego stworzenia. Nędzny, jałowy, martwy sezon w tym rzekomym raju, w którym wszystkie owoce zwarzył mróz. A moje delikatne róże już przekwitły. Otworzyłam drzwiczki powozu i cisnęłam zwiędły bukiet w koleiny ściętego mrozem błota na drodze. Nagle zerwał się ostry, lodowaty wiatr i sypnął mi w twarz suchym ryżem drobnego śniegu. Mgła uniosła się na tyle, by odsłonić przede mną ogrom na pół zrujnowanej fasady z jasnoczerwonej cegły, olbrzymią pułapkę na człowieka, megalomańską cytadelę: jego palazzo.
      Był to samoistny świat, ale martwy, wypalona planeta. Zobaczyłam, że Bestia kupił samotność, nie luksus, za swoje pieniądze.
      Kary konik dziarskim kłusem przejechał przez zdobioną figurami bramę z brązu, otwartą na oścież niby wrota stodoły. Lokaj pomógł mi wysiąść z powozu wprost na popękane kafle posadzki wielkiego westybulu, w wonne ciepło stajni, słodkie od zapachu siana, kwaśne od końskich odchodów. Pod wysoką powałą, do której belek przylgnęły jaskółcze gniazda z lata, rozległo się chóralne rżenie i miękki stukot kopyt; kilkanaście wdzięcznych pysków uniosło się znad żłobów i zwróciło w naszym kierunku, strzygąc uszami. Bestia oddał jadalnię na użytek swoich koni. Ściany, całkiem stosownie, pokryte były freskami wyobrażającymi konie, psy i ludzi w lesie, w którym owoce i kwiaty rosły na jednej gałęzi.
      Lokaj grzecznie pociągnął mnie za rękaw. Jaśnie pan czeka.
      Pootwierane szeroko drzwi i wybite szyby w oknach pozwalały wszędzie hulać wiatrowi. Wspinaliśmy się kolejnymi szeregami schodów, nasze buty stukały o marmur. Przez łukowate przejścia i otwarte drzwi mogłam dojrzeć amfiladę komnat o sklepionych sufitach, które przechodząc jedna w drugą, niczym w systemie chińskich pudełek, wiodły w nieskończoną plątaninę pałacowych wnętrzności. Tylko lokaj, ja i wiatr poruszaliśmy się; wszystkie meble były w pokrowcach, żyrandole owinięto płótnem, obrazy pozdejmowano z haków i oparto twarzami do ściany, jakby pan nie mógł znieść ich widoku. Pałac był ogołocony, jak gdyby właściciel się wyprowadzał lub też nigdy nie wprowadził się na dobre; Bestia postanowił żyć w nie zamieszkanym domu.
      Lokaj rzucił mi uspokajające spojrzenie brązowych wymownych oczu, zarazem jednak spojrzenie tak lekceważące, że nie dawało pociechy, i ruszył naprzód na krzywych nogach, mamrocząc cicho do siebie. Trzymałam głowę wysoko i podążałam za nim, ale mimo całej dumy serce mi ciążyło jak kamień.
      Jaśnie pan miał swoje gniazdo na górze: mały, duszny, zaciemniony pokój; w południe okiennice były zamknięte. Brakowało mi tchu, kiedy tam dotarliśmy, odwzajemniłam więc milczenie, którym mnie powitał. Nie zamierzam się uśmiechnąć. On nie może się uśmiechnąć.
      W swojej rzadko zakłócanej prywatności Bestia nosi odzież otomańskiego kroju, szatę barwy zgaszonego fioletu ze złotym haftem wokół szyi, opadającą z ramion do ziemi, żeby zakryć stopy. Nogi fotela, na którym siedzi, zakończone są pięknie wyrzeźbionymi pazurami. Ręce chowa w obszernych rękawach. Sztuczna doskonałość jego twarzy przeraża mnie. Mały ogień w małym palenisku. Porywisty wiatr grzechocze okiennicami.
      Lokaj odkaszlnął. Jemu przypadło delikatne zadanie przekazania mi życzeń pana.
      – Mój pan...
      Polano osunęło się w palenisko. Narobiło potężnego hałasu w tej straszliwej ciszy, lokaj wzdrygnął się, zgubił wątek, zaczął od nowa.
      – Mój pan ma tylko jedno pragnienie.
      Mocny, intensywny, odurzający zapach, w którym jaśnie pan skąpał się zeszłego wieczoru, otacza nas zewsząd, wznosi się skręconym błękitem z otworu na dym w cennym chińskim naczyniu.
      – Życzy sobie tylko...
      Teraz, w obliczu mojej niewzruszoności, lokaj się zawahał, zniknęła jego ironiczna pewność siebie, ponieważ życzenie pana, choćby najbłahsze, może zabrzmieć niewybaczalnie zuchwale w ustach sługi, a rola pośrednika najwyraźniej przyprawiała go o głębokie zażenowanie. Poruszył grdyką, przełknął ślinę, wreszcie zdołał wyrzucić z siebie potok wymowy bez żadnych znaków przestankowych:
      – Jedynym pragnieniem mojego pana jest zobaczyć śliczną młodą damę rozebraną nagą bez sukni i tylko ten jeden raz po czym zostanie zwrócona swemu ojcu nietknięta z poleceniem dla bankierów żeby zwrócili mu sumę jaką przegrał do mojego pana w karty a także z wieloma prezentami jak futra klejnoty i konie...
      Wysłuchałam na stojąco. Podczas tego spotkania moje oczy znajdowały się na jednym poziomie z oczami wyzierającymi zza maski, które unikały moich, jak gdyby – co świadczyło o nim dobrze – wstydził się własnego żądania, choć wypowiedziała je zań jego tuba. Agitato, molto agitato, lokaj wykręcał dłonie w białych rękawiczkach.
      – Desnuda.
      Nie wierzyłam własnym uszom. Parsknęłam ochrypłym, rubasznym śmiechem, żadna młoda dama tak się nie śmieje, napominała mnie stara niania. Ale ja owszem. Wobec wybuchu mojej niewesołej uciechy podenerwowany lokaj cofnął się tanecznym krokiem, wyłamując sobie w panice palce, jakby chciał je powyrywać, czyniąc wymówki, błagając bez słów. Uważałam, że tyle mu jestem winna, by odpowiedź sformułować w tak wyszukanym języku toskańskim, na jaki tylko było mnie stać:
      – Panie, możesz mnie umieścić w pokoju bez okien, a obiecuję, że zadrę spódnicę do pasa w gotowości dla ciebie. Ale na twarzy muszę mieć prześcieradło, abym ją mogła skryć, chociaż prześcieradło musi leżeć luźno, żebym się nie udusiła. Mam więc być przykryta całkowicie od pasa w górę, i żadnych świateł. Możesz mnie tam odwiedzić, panie, jeden jedyny raz. Potem mają mnie odwieźć prosto do miasta i wysadzić na placu publicznym przed kościołem. Jeśli życzysz sobie dać mi pieniądze, z chęcią je przyjmę. Muszę jednak podkreślić, że powinieneś dać mi dokładnie tyle, ile dałbyś każdej innej kobiecie w podobnych okolicznościach. Jeśli jednak nie zechcesz dać mi upominku, masz do tego prawo.
      Z jakąż satysfakcją zobaczyłam, że zadałam Bestii cios w serce. Za trzynastym uderzeniem serca bowiem błyszcząca pojedyncza łza wezbrała w kąciku spoglądającego zza maski oka. Łza! Miałam nadzieję, że łza wstydu. Drżała chwilę na krawędzi malowanej kości policzkowej, by następnie stoczyć się po malowanym policzku i z nagłym brzękiem spaść na kamienną posadzkę.
      Lokaj, mrucząc gniewnie pod nosem i cmokając, pospiesznie wyprowadził mnie z komnaty. Liliowa chmura perfum jaśnie pana wydobyła się falą razem z nami na zimny korytarz i rozpłynęła w wirujących podmuchach wiatru.
      Przygotowano mi celę, prawdziwą celę, bez okien, bez powietrza, bez światła, w czeluściach pałacu. Lokaj zaświecił lampę: wąskie łóżko, ciemna szafa z rzeźbionymi owocami i kwiatami wychynęły z mroku.
      – Zrobię pętlę z prześcieradeł i powieszę się – powiedziałam.
      – O nie – odparł lokaj, wpatrując się we mnie szeroko otwartymi i nagle posmutniałymi oczami. – O nie, nie uczynisz tego. Jesteś kobietą honoru.
      A co on robi w mojej sypialni, ta podskakująca karykatura człowieka? Czy ma być moim strażnikiem, dopóki nie podporządkuję się kaprysowi Bestii albo on mojemu? Czy moje położenie jest tak nędzne, że nie wolno mi mieć pokojówki? Niejako w odpowiedzi na nie zadane pytanie lokaj zaklaskał w ręce.
      – By umilić pani samotność, madame.
      Pukanie i łoskot za drzwiami szafy, które otwierają się na oścież i wysuwa się operetkowa subretka: lśniące, orzechowobrązowe loki, różane policzki, błękitne, ruchliwe oczy – mija chwila, zanim ją rozpoznaję w jej czepeczku, białych pończoszkach, falbaniastych halkach. W jednej ręce trzyma lusterko, w drugiej puszek do pudru, a w miejscu serca ma pozytywkę; podzwaniając, sunie ku mnie na maleńkich kółeczkach.
      – Żadna istota ludzka tu nie mieszka – mówi lokaj.
      Pokojówka zatrzymuje się raptownie, kłania, z pękniętego pod pachą szwu sukienki wystaje uchwyt klucza. Jest cudowną maszyną, najdoskonalszym pod słońcem systemem sznurków i kółek.
      – Pozbyliśmy się służby – wyjaśnił lokaj. – Otoczyliśmy się natomiast, dla wygody i przyjemności, imitacjami i nie narzekamy bardziej niż większość panów.
      Moja nakręcana bliźniaczka staje przede mną, jej wnętrzności odgrywają menueta settecento, ofiarowuje mi zuchwały róż uśmiechu. Brzdęk, brzdęk, unosi ramię i pilnie pudruje mi policzki różową sproszkowaną kredą, która przyprawia mnie o kaszel, następnie podsuwa lusterko.
      Ujrzałam w nim nie własną twarz, ale twarz ojca, jak gdybym nałożyła ją na swoją, przybywając do pałacu Bestii jako uiszczenie ojcowskiego długu. Czego ty, samooszukujący się głupcze, jeszcze płaczesz? W dodatku pijany. Wychylił swoją grappę i cisnął kubek precz.
      Widząc moje zdumienie i przestrach, lokaj zabrał lusterko, chuchnął na nie, niezdarnie wytarł urękawiczoną pięścią i wręczył mi z powrotem. Teraz zobaczyłam jedynie siebie, zmizerniałą po nie przespanej nocy i dostatecznie bladą, by przydał mi się zapas różu mojej pokojówki.
      Usłyszałam, jak klucz obraca się w ciężkich drzwiach, a potem tupot nóg lokaja oddalającego się kamiennym korytarzem. Tymczasem mój sobowtór nie przestawał pudrować powietrza przy akompaniamencie brzękliwej melodii; okazało się jednak, że nie jest nieznużony. Pudrowanie stawało się coraz powolniejsze, metalowe serce słabło, jak gdyby zmęczone, pozytywka się wyczerpywała i nuty, wysupłane z melodii, pluskały niby pojedyncze krople deszczu, aż wreszcie pokojówka przestała się poruszać, jakby zmożona snem. Kiedy ona zapadła w sen, nie miałam innego wyboru, jak tylko uczynić to samo. Padłam na wąskie łóżko jak ścięta.
      Mijał czas, nie wiem jednak, ile go upłynęło; raptem lokaj obudził mnie, przynosząc bułeczki i miód. Gestem ręki wskazałam, żeby zabrał tacę, postawił ją jednak zdecydowanie obok lampy. Z tacy zdjął szagrynowe puzderko i podał mi.
      Odwróciłam głowę.
      – Och, jaśnie panienko! – Jakiż ból zabrzmiał w jego piskliwym głosie! Zręcznie otworzył złoty zameczek: na wy ściółce ze szkarłatnego aksamitu leżał pojedynczy diamentowy kolczyk, doskonały jak łza.
      Zamknęłam puzderko z trzaskiem i rzuciłam w kąt. Ów nagły, raptowny ruch musiał pobudzić mechanizm lalki: z perlistym pierdnięciem gawota wyrzuciła ramię w taki sposób, jakby chciała udzielić mi nagany. Po czym znowu znieruchomiała.
      – Bardzo dobrze – powiedział urażony lokaj. I dał mi do zrozumienia, że czas, bym znowu odwiedziła mego gospodarza. Nie pozwolił mi się umyć ani uczesać. Tak mało było naturalnego światła we wnętrzu pałacu, że nie potrafiłam powiedzieć, czy to dzień, czy noc.
      Można by pomyśleć, że Bestia nie ruszył się ani na cal, odkąd ostatnio go widziałam. Siedział w swoim olbrzymim fotelu, trzymając dłonie w rękawach; ciężkie powietrze stało nieruchomo. Mogłam przespać godzinę, noc albo miesiąc, ale w jego posągowym spokoju, w dusznej atmosferze pomieszczenia nie zaszła żadna zmiana. Dym kadzidła nadal unosił się z naczynia, nadal kreślił ten sam podpis w powietrzu. Płonął ten sam ogień.
      Rozebrać się dla ciebie, jak dziewczyna z baletu? To wszystko, czego ode mnie chcesz?
      – Widok skóry młodej panienki, której nie oglądał wcześniej żaden mężczyzna – wyjąkał lokaj.
      Przyszło mi żałować, że nie tarzałam się w sianie z każdym parobkiem na ojcowskim folwarku, bo wtedy nie mogłoby być mowy o tym upokarzającym targu. To, że chciał tak mało, było powodem, że nie mogłam mu tego dać; nie musiałam się odzywać, żeby Bestia mnie zrozumiał.
      Łza spłynęła z jego drugiego oka. I wtedy się poruszył, wtulił swoją tekturową karnawałową głowę z masą przewiązanych wstążką fałszywych włosów w – miałabym ochotę powiedzieć – ramiona, wysunął swoje – miałabym ochotę powiedzieć – ręce z rękawów, i zobaczyłam porośnięte futrem łapy, pazury stworzone do rozrywania.
      Łza, która spadła, lśniła zaplątana w jego futrze. A u siebie w pokoju przez wiele godzin słyszałam, jak owe łapy przemierzają tam i z powrotem korytarz pod moimi drzwiami.
      Gdy lokaj zjawił się ponownie ze swoją srebrną tacą, stałam się posiadaczką pary diamentowych kolczyków najczystszej w świecie wody; cisnęłam drugi kolczyk do kąta, gdzie już leżał pierwszy. Lokaj zabełkotał coś ze smutkiem i żalem, ale nie proponował, że mnie znowu zaprowadzi do Bestii. Natomiast uśmiechnął się przymilnie i wyznał:
      – Mój pan powiada: zaproś panienkę na przejażdżkę konną.
      – A to co znowu?
      Żywo odegrał scenkę galopowania i ku mojemu zdumieniu wykrakał raczej niż zaśpiewał: – Pojedziemy na łów, na łów!
      – Ucieknę. Pojadę do miasta.
      – Och, nie – odparł. – Czyż nie jesteś kobietą honoru?
      Zaklaskał w dłonie i pokojówka z klekotem i brzękiem powróciła do imitacji życia. Pomknęła na swoich kółeczkach do tej samej szafy, z której uprzednio się wyłoniła, i wyciągnąwszy stamtąd moją amazonkę, przerzuciła ją sobie przez syntetyczne ramię. Kto by to pomyślał... Moja własna amazonka, którą zostawiłam w kufrze na strychu wiejskiej rezydencji pod Petersburgiem, dawno przez nas utraconej, jeszcze zanim wyruszyliśmy w ową szaleńczą podróż na okrutne Południe. Albo wręcz ta sama amazonka, którą uszyła mi stara niania, albo też wierna kopia tamtej, uwzględniająca nawet urwany guzik na prawym rękawie i rozdarty obrąbek, podpięty szpilką. Obracałam zniszczony materiał w rękach, szukając jakiejś wskazówki. Wiatr hulający po pałacu sprawiał, że drzwi drżały we framugach; czy północny wiatr przywiał mi moją odzież przez całą Europę? U nas syn niedźwiedzia kierował wichrami, jak mu się podobało; co za magia rządziła pospołu w tym pałacu i w jodłowym lesie? Czy może powinnam uznać to za dowód słuszności maksymy, którą ojciec wbijał mi do głowy, że jeśli ma się dostatecznie dużo pieniędzy, wszystko jest możliwe?
      – Na łów – zaproponował rozpromieniony teraz lokaj, najwyraźniej ujęty moim przyjemnym zdziwieniem. Nakręcana pokojówka podała mi fraczek, który pozwoliłam sobie włożyć niby niechętnie, chociaż paliłam się, żeby się wyrwać na otwartą przestrzeń z tego trupiego pałacu, nawet w takim towarzystwie.
      Wrota westybulu wpuściły jasne światło dnia, zobaczyłam, że jest ranek. Nasze konie, osiodłane, z założonymi lejcami, bestie w niewoli, czekały na nas, krzesząc iskry z posadzki niecierpliwymi kopytami, podczas gdy ich towarzysze swobodnie przechadzali się wśród słomy, rozmawiając z sobą w bezgłośnej końskiej mowie. Parę gołębi z nastroszonymi z zimna piórami spacerowało po płytach, dziobiąc kłosy. Mały kary wałach, który mnie tu przywiózł, pozdrowił mnie donośnym rżeniem; pod zaparowanym dachem echo odbiło się jak w pudle rezonansowym. Wiedziałam, że przeznaczony był dla mnie.
      Zawsze uwielbiałam konie, najszlachetniejsze ze stworzeń – ta zraniona wrażliwość w mądrych oczach, to rozumne powściąganie energii nerwowych zadów. Cmokałam i chrumkałam do mojego lśniącego czarnego towarzysza, który w odpowiedzi złożył pocałunek na moim czole miękkimi wargami. Włochaty kucyk, zwiedziony efektem trompe l’oeil, usiłował wsunąć pysk w liście pod kopytami namalowanych na ścianie koni; to na jego siodło wskoczył z cyrkową zręcznością lokaj. Bestia, w czarnej pelerynie podbitej futrem, wspiął się na grzbiet dostojnej siwej klaczy. Trudno by go było nazwać urodzonym jeźdźcem: uczepił się grzywy jak żeglarz masztu po katastrofie okrętu.
      Zimny poranek, ale oślepiający tym ostrym zimowym słońcem, które rani siatkówkę. Gwałtowny wicher zdawał się podróżować wraz z nami, jak gdyby ów ktoś, zamaskowany i ogromny, kto się nie odzywał, wiózł go pod peleryną i wypuszczał, kiedy mu się podobało, bo wiatr poruszał końskie grzywy, a nie podnosił nizinnych mgieł.
      Dookoła krajobraz w smutnych brązach i sepiach zimy, bagna posępnie schodzące ku szerokiej rzece. Bezgłowe wierzby. Od czasu do czasu pikowanie ptaka, jego bezlitosny krzyk.
      Powoli ogarniało mnie głębokie poczucie obcości. Wiedziałam, że dwaj moi towarzysze pod żadnym względem nie przypominają innych mężczyzn: małpi dworak oraz jego pan, za którego mówił; pan miał łapy i pazury i był w zmowie z czarownicami, które uwalniały wiatry z zawiązanych na supełki chusteczek i kazały im lecieć do fińskiej granicy. Wiedziałam, że obaj żyją według odmiennej logiki, niż żyłam ja, dopóki ojciec nie rzucił mnie na pastwę tych dzikich bestii przez swoją ludzką niefrasobliwość. Ta świadomość wciąż napełniała mnie pewnym lękiem, ale powiedziałabym, że nie tak znowu wielkim... Byłam młodą dziewczyną, dziewicą, a zatem mężczyźni odmawiali mi zdolności racjonalnego myślenia, jak odmawiali jej tym wszystkim, którzy nie byli dokładnie tacy jak oni, z całym ich brakiem rozsądku. Nie mogłam dostrzec żywej duszy w tej pustyni opuszczenia wokół, ale nasza szóstka – zarówno wierzchowce, jak jeźdźcy – też nie mogła pochwalić się ani jedną duszą, wszystkie bowiem największe religie świata stwierdzają kategorycznie, że ani bydlęta, ani kobiety nie zostały wyposażone w tę marną, niematerialną rzecz, gdy dobry Bóg otworzył bramy raju i kazał się wynosić Ewie i jej domownikom. Zrozumiałe więc, że chociaż nie posunęłabym się do tego, by twierdzić, że podczas jazdy w kierunku rzeki przez zarosłe trzciną przesmyki zajmowałam się po cichu metafizycznymi spekulacjami, to z całą pewnością rozmyślałam nad własną sytuacją, jak mnie kupiono i sprzedano, przekazano z ręki do ręki. Ta nakręcana dziewczyna, która mi upudrowała policzki – czyż mnie nie wyznaczono takiego samego pozorowanego życia wśród mężczyzn, jakim ją obdarzył lalkarz?
      Jednak co do prawdziwej natury maga z pazurami, dosiadającego jasnej klaczy w stylu, który przypominał mi lamparty Kubla Khana wyruszające konno na polowanie – nie miałam o niej pojęcia.
      Przyjechaliśmy nad rzekę, tak szeroką, że nie widać było drugiego brzegu, tak po zimowemu spokojną, że się zdawało, iż stoi w miejscu. Konie pochyliły łby, żeby się napić. Lokaj odchrząknął, chcąc przemówić; znajdowaliśmy się w miejscu idealnie odosobnionym, za zaroślami zimowego tataraku, żywopłotem trzcin.
      – Jeśli nie pozwolisz, żeby zobaczył cię bez ubrania...
      Mimo woli potrząsnęłam głową.
      – To musisz przygotować się na widok mojego pana nagiego...
      Woda rozpryskiwała się na kamieniach z gasnącym westchnieniem. Spokój mnie opuścił, nagle byłam bliska paniki. Nie wyobrażałam sobie, bym mogła znieść jego widok, niezależnie od tego, kim był. Klacz uniosła ociekający pysk i wpatrywała się we mnie przenikliwie, jakby mnie ponaglała. Woda znów rozprysła się u moich stóp. Byłam daleko od domu.
      – Musisz – powtórzył lokaj.
      Kiedy zobaczyłam, jak bardzo się boi, żebym nie odmówiła, kiwnęłam głową.
      Trzciny skłoniły się pod raptownym warknięciem wiatru, niosącego podmuch ciężkiego zapachu, który należał do kamuflażu Bestii. Lokaj trzymał rozpostartą pelerynę swego pana, by go przede mną zasłonić, kiedy ten zdejmował maskę. Konie strzygły uszami.
      Tygrys nigdy nie spocznie obok jagnięcia, nie uznaje żadnego paktu, który nie byłby obustronny. Jagnię musi nauczyć się biegać z tygrysami.
      Wielki, koci, brązowy kształt; sierść poprzecinana barbarzyńską geometrią pasów koloru palonego drewna; sklepiona, ciężka głowa, tak straszliwa, że musiał ją skrywać. Jakże wyrafinowana gra mięśni, jakie wysokie podbicie. I ta niszcząca gwałtowność oczu, podobnych bliźniaczym słońcom.
      Czułam, że pierś rozdziera mi się na dwoje, niby od cudownej rany.
      Lokaj postąpił naprzód, jakby chciał zasłonić pana, skoro dziewczyna już go zobaczyła, ale ja powiedziałam: „Nie”. Tygrys siedział nieruchomo jak heraldyczne zwierzę, dotrzymując umowy zawartej z własną dzikością, że nie uczyni mi krzywdy. Był o wiele większy, niż mogłabym sobie wyobrazić. O wiele większy niż biedne wyleniałe stworzenia, które niegdyś widziałam w carskiej menażerii w Petersburgu, o zmatowiałym złotym owocu oka, więdnące w niewoli dalekiej Północy. Nic w nim nie przypominało mi o człowieczeństwie.
      Dygocząc, rozpięłam fraczek, by mu pokazać, że i ja nie uczynię mu krzywdy. Jednak szło mi niesporo, zarumieniłam się lekko, ponieważ żaden mężczyzna nie oglądał mnie nago, a byłam dumną dziewczyną. Duma, nie wstyd, usztywniała mi palce, a zarazem obawa, że ten kruchy egzemplarz ludzkości przed jego oczyma może sam w sobie okazać się niedostatecznie wspaniały, by sprostać jego wyobrażeniom nas dotyczącym, które, jak mogłam przypuszczać, przekroczyły wszelką miarę w ciągu nieskończonego czasu oczekiwania. Wiatr łomotał w sitowiu, szemrał w rzece, tworzył wiry.
      Obnażyłam moją białą skórę, czerwone sutki przed jego poważnym milczeniem. Konie zwróciły łby, żeby na mnie popatrzeć, jak gdyby one też były uprzejmie zainteresowane cielesną naturą kobiet. Raptem Bestia pochylił masywną głowę. Dosyć – gestem ręki dał do zrozumienia lokaj. Wiatr ustał. Wokół znowu panowała cisza.
      Oddalili się razem, lokaj na kucyku, tygrys gnający przed nim jak pies myśliwski, ja natomiast pospacerowałam chwilę brzegiem rzeki. Po raz pierwszy w życiu czułam się wolna. Zimowe słońce traciło blask, parę płatków śniegu sypnęło z pociemniałego nieba, a kiedy wróciłam do koni, ujrzałam, że Bestia znów siedzi na grzbiecie siwej klaczy, znów ma pelerynę i maskę, znów sprawia wrażenie człowieka, w ręku zaś lokaja kołyszą się piękne okazy upolowanego wodnego ptactwa; za jego siodłem wisi przytroczony ubity młody rogacz. Dosiadłam w milczeniu czarnego wałacha i powróciliśmy do pałacu w padającym coraz gęściej śniegu, zasypującym ślady, jakie wcześniej pozostawiliśmy za sobą.
      Lokaj nie zaprowadził mnie z powrotem do mojej celi, ale do eleganckiego, choć cokolwiek staroświeckiego buduaru z sofami obciągniętymi wyblakłym różowym brokatem, skarbca dżinnów, pełnego orientalnych dywanów i podzwaniających kryształowych żyrandoli. Świece w świecznikach z jelenich rogów wydobywały tęczę ze szlifowanych diamentów w moich kolczykach, leżących teraz na nowej toaletce, przy której troskliwa pokojówka stała już z puszkiem do pudru i lusterkiem. Chcąc włożyć kolczyki, wyjęłam jej lusterko z ręki, ale ono przechodziło właśnie jedną ze swoich magicznych faz, nie zobaczyłam więc własnej twarzy, tylko ojca. Najpierw pomyślałam, że się do mnie uśmiecha. Potem zrozumiałam, że uśmiecha się z czystego zadowolenia.
      Widziałam, że siedzi w saloniku naszego wynajętego mieszkania, przy tym samym stole, przy którym mnie przegrał, ale teraz był pochłonięty liczeniem olbrzymiego stosu banknotów. Jego sytuacja zdążyła już się odmienić: gładko ogolony, dobrze ostrzyżony, w eleganckim nowym garniturze. W zasięgu ręki oszroniony kieliszek musującego wina, obok kubełek z lodem. Bestia najwyraźniej zapłacił gotówką za widok moich piersi, i to zapłacił z miejsca, choć ich ukazanie mogłam przypłacić życiem. Zobaczyłam następnie, że kufry ojca są spakowane, gotowe do drogi. Czyżby tak łatwo przyszło mu mnie porzucić?
      Oprócz pieniędzy na stole leżała notatka skreślona pięknym charakterem pisma: „Panienka zaraz będzie”. Jakaś nierządnica, z którą szybko nawiązał romans, wykorzystując zdobytą gotówkę? Bynajmniej. W tej bowiem chwili lokaj zapukał do moich drzwi, by oznajmić, że teraz już mogę opuścić pałac, kiedy zechcę; niósł przerzucone przez ramię piękne sobolowe futro, drobny napiwek tylko i wyłącznie dla mnie. Poranny prezent od Bestii: w tym futrze mnie odprawiał.
      Spojrzałam ponownie w lusterko, ale ojciec zniknął, zobaczyłam jedynie bladą dziewczynę o zapadniętych oczach, którą z trudem rozpoznawałam. Lokaj zapytał grzecznie, na kiedy ma przygotować powóz; najwyraźniej nie wątpił, że wyjadę z moją zdobyczą przy pierwszej okazji. Pokojówka, której twarz nie była już odbiciem mojej, nie przestawała uśmiechać się promiennie. Przebiorę ją we własne suknie, nakręcę, wyślę, by odgrywała rolę córki mojego ojca.
      – Zostaw mnie samą – powiedziałam do lokaja.
      Nie musiał już zamykać drzwi na klucz. Zawiesiłam kolczyki w uszach. Były bardzo ciężkie. Następnie zrzuciłam amazonkę i pozostawiłam ją na podłodze. Gdy jednak doszłam do koszuli, opuściłam ręce. Nie przywykłam do nagości. Byłam tak nie przyzwyczajona do własnego ciała, że zdejmowanie kolejnych sztuk odzieży miało coś z obdzierania się ze skóry. Pomyślałam, że Bestia chciał bardzo niewiele w porównaniu z tym, co byłam gotowa mu dać, ale chodzenie nago nie jest naturalne dla rodzaju ludzkiego, odkąd po raz pierwszy zakryliśmy łona listkami figowymi. Żądał ohydy. Czułam ból równie okropny, jak gdybym żywcem zdzierała z siebie skórę, podczas gdy uśmiechnięta dziewczyna, zastygła w nieświadomości swojej nieudolnej imitacji życia, patrzyła, jak się obnażam do zimnego, białego mięsa, stanowiącego przedmiot kontraktu. A jeśli mnie nie widziała, tym bardziej przypominało to targ, gdzie oczy tych, którzy na ciebie patrzą, nie dostrzegają twojego istnienia.
      Wydawało się, że całe moje życie, odkąd opuściłam Północ, przeszło pod obojętnym spojrzeniem oczu podobnych jej oczom.
      Teraz byłam oślepiająco naga, jeśli nie liczyć jego nieskazitelnych łez.
      Dla ochrony przed przeraźliwymi wiatrami, jakie hulały po korytarzu, opatuliłam się futrem, które muszę mu zwrócić. Znałam drogę do jego jaskini, nie potrzebowałam przewodnictwa lokaja.
      Brak odpowiedzi na moje pytające pukanie.
      Wtem ukazał się w korytarzu lokaj, gnany wiatrem. Najwidoczniej zdecydował, że skoro ktoś jeden chodzi nago, to wszyscy mają chodzić nago. Bez liberii okazał się, zgodnie z moimi oczekiwaniami, stworzonkiem delikatnym, pokrytym jedwabistym, beżowoszarym futerkiem; miał brązowe palce, miękkie jak zamsz, i czekoladowy pyszczek – najłagodniejsze stworzonko pod słońcem. Chwilę pomamrotał na widok moich pięknych soboli i klejnotów, jakbym wystroiła się do opery, po czym niesłychanie delikatnie i ceremonialnie zsunął mi futro z ramion. Futro zmieniło się w stado czarnych, piszczących szczurów, które natychmiast pomknęły schodami w dół, stukocząc twardymi łapkami, i zniknęły nam z oczu.
      Lokaj z ukłonem wprowadził mnie do pokoju Bestii.
      Fioletowy szlafrok, maska, peruka leżały na fotelu, na każdej z poręczy zatknięto rękawiczkę. Puste schronienie przebrania czekało gotowe, ale je porzucił. W powietrzu unosił się odór sierści i moczu, naczynie z wonnościami leżało rozbite na podłodze. Na wpół spalone drwa wypadły z zagasłego paleniska. Świeca przylepiona wprost do gzymsu kominka rozpalała dwa wąskie płomienie w źrenicach tygrysa.
      Spacerował tam i z powrotem, tam i z powrotem, koniuszek jego ciężkiego ogona drgał, gdy tak przemierzał wzdłuż i wszerz swoje więzienie, pomiędzy ogryzionymi, zakrwawionymi kośćmi.
      Pożre cię.
      Strachy z dziecinnego pokoju nabrały ciała i mocy; najdawniejszy i najbardziej pierwotny ze strachów – że się zostanie zjedzonym. Drapieżna bestia, leże mięsożercy pełne kości i ja, biała, trzęsąca się, goła, zbliżam się do niego, jak gdybym chciała w swojej postaci ofiarować mu klucz do spokojnego królestwa, w którym jego apetyt nie musi oznaczać mojego unicestwienia.
      Skamieniał. O wiele bardziej bał się mnie, niż ja jego.
      Przykucnęłam na mokrej słomie i wyciągnęłam rękę. Znajdowałam się teraz w polu siły złocistych oczu. Wydobył pomruk z głębi gardła, pochylił łeb, opadł na przednie łapy, zawarczał, ukazał mi czerwoną gardziel, żółte zęby. Ani drgnęłam. Wciągnął w nozdrza powietrze, jak gdyby chciał powąchać mój strach. Nic nie poczuł.
      Wolno, bardzo wolno przeciągał swoją ciężką, lśniącą masę po posadzce w moim kierunku.
      Potężne wibrowanie, jakby maszyny, dzięki której ziemia się obraca, napełniło niewielki pokój: to on mruczał.
      Jego mruczenie słodkim grzmotem przetaczało się po starych murach, okiennice zaczęły uderzać w okna, aż te rozwarły się na oścież i wpuściły białe światło śnieżnego księżyca. Dachówki z łomotem leciały z dachu, słyszałam, jak spadają na dziedziniec, daleko w dole. Od jego pomruków trzęsły się fundamenty domu, ściany poczęły tańczyć. Pomyślałam: „Wszystko się zawali, wszystko się rozsypie”.
      Przysuwał się do mnie coraz bliżej, aż na dłoni poczułam szorstki aksamit jego łba, a potem język, chropawy jak papier ścierny. „Zliże ze mnie skórę!”
      I oto każdym pociągnięciem zdzierał ze mnie skórę kolejnymi warstwami, całą skórę światowego życia, pozostawiając świeżą patynę lśniącej sierści. Moje kolczyki zmieniły się na powrót w wodę i spłynęły mi po barkach; strząsnęłam krople z pięknego futra.

1 Biała róża jest rekwizytem w różnych wersjach baśni o Pięknej i Bestii.
2 W. Szekspir, Otello, V, 2, przekład J. Paszkowskiego.