c‑j‐cz‐cz

Kiedy boleśnie odczuwam (nie chcę tu uogólniać, mówię za siebie) ułamkowość, przygodność, „okruchalność” – słowem, przypadkowość i zbędność – prowadzenia tego tu bloga, chwytam się jednej z dwóch brzytew, a czasem, w chwilach szczególnego podtopienia, obydwu naraz. Po pierwsze, przypominam sam sobie, że to świadoma strategia „antyprzypisaniowa”; blog to ma być kapryśny, nieprzewidywalny (co nie do końca wszakże się udaje), osobny, nic‐nie‐znaczący w żadnym z możliwych całościowych porządkach, obrządkach i rachunkach. Dlatego przyjemność sprawił mi andsol, klasyfikując w swym blogrollu mój blog w kategorii „Kiplingowe koty”: wymarzony przydział.

Drugą brzytwą jest przeczucie‐nadzieja, że za tym chaosem kryje się jakiś porządek, którego ujawnienie i wypowiedzenie jest długofalowym motywem mojego pisania (bo takiego hm, przymusu pisania w stanie czystym to ja nie mam; sprawdziłem: milczenie całkiem nieźle mi wychodzi). I że ten porządek nie jest, a przynajmniej nie musi być, jednym z towarów wyłożonych na półki supermarketu idei. Mam bowiem odruch (arystokratyczny, hehe), żeby wierzgać przeciwko poprzestawaniu na „byciu wyznawcą”, „byciu fanem”. Jakoś uchybia to estetyce/etyce myślenia. Czy czemuś.

Najbardziej interesuje mnie podszewka. Ukryta, często nieuświadamiana, czasem ujawniająca się we fragmentach matryca myślowa (światopoglądowa, ideowa itd.) rządząca z podglebia osądami, ocenami, postulatami. Siłą rzeczy najbardziej sobie cenię tych autorów, którzy kopią, ryją, odsłaniają – nazywają – owo „zasłonięte”. Niech się nawet mylą, myślę, ten trud sam w sobie jest ciekawy i wart kibicowania (komentowania itd.). Przeciwieństwem takiej postawy jest postawa niwelująca, która polega na zamazywaniu różnic, na „uniwersalizowaniu” pod hasłami zdrowego rozsądku, na unieważnianiu konfliktu itp. W największym skrócie: nazywanie dynamizuje, niwelowanie banalizuje.

Mój niegdysiejszy dobry kolega, wyposażony w niebagatelną inteligencję i badawczą dociekliwość, zwykł chętnie (bo i poczucie humoru miał niemałe) sięgać po bon‐moty, które na pozór wydawały się śmieszną grą słów, ale pod spodem kryły istotną intuicję, poznawczą i porządkującą. Jednym z jego postulatów, właściwie uniwersalnie stawianym, była dyrektywa, aby pracę (myślową, rozpoznawczą) zaczynać od ustalenia, co jest czym czego. Nie tylko, zwróćcie uwagę, „co jest?”, albo „czym jest?” (w syntezie prowadzące do „co jest czym?”), ale jeszcze czego (jest to coś, co jest czymś).

Jak się przyjrzeć uważniej, rozpoznamy w tym bonmocie semiotyczną triadę Peirce’a. Zainteresowanych taką paralelą odsyłam tu jednak do literatury przedmiotu.

Mój kolega sam nie wyszedł zbyt dobrze na własnej dyrektywie poznawczej. W połowie lat 90‐tych stał się namiętnym czytelnikiem „Najwyższego Czasu”, z‑UPR‐zył się prawie do stopnia namiętnego zaślepienia; rozmowy stały się trudne, choć (co podkreślali świadkowie), prowadzone były bardzo przyzwoitą polszczyzną. No i nie zdziwi was fakt, że jak pracował na państwowej posadzie w tzw. sferze nauki, tak pracować tamże nie przestał.

Wydaje mi się, że zabrakło mu cierpliwości na meta‐krok. Mianowicie na postawienie pytania: „co jest czym czego” czego czym jest?!

reply

Your email address will not be published. Required fields are marked *