przelotem

Budzę się o 4 rano w nastroju „pocieszenia poszukać”, więc rzucam kostkę w sieć i po paru przedżarmuszonych #1 tekstach zaczynam rozumieć, że pocieszenie może znajduje się w ruchu (cudzym, ale i – jako socjusza #2 – moim), że chodzi (może) o to, żeby znaleźć kogoś, kto zmierza od punktu K do jakiegoś M czy jakiejś innej litery (aby tylko nie wcześniejszej). W „zmierza” jest zamiar, za zamiarem – miara, przebyty szmat drogi wyrażony w dowolnych jednostkach; w takim ruchu jest energia i ciepło #3 i jakiś cel, iluzja celu. Dziś miarą szmatu będzie zygzak.

Śliwka (trochę Ryby, trochę Zająca)

Kostka wyrzuca najpierw ostatni artPapier, w którym (szufladka „Poezja”) aż trzy teksty związane z Krzysztofem Śliwką. Zaczynam (oczywiście) od tegoż rozmowy z Robertem Rybickim. Pierwszy akapit brzmi dobrze, bo też słucham dużo doomjazzu, dobre tło do wszystkiego z niskim, wolnym pulsem. Ale na tym koniec. Potem już tylko dwóch luzaków uprawia ping‐ponga w nadziei, że zrobią wrażenie na „środowisku czytelniczym”. Nie jestem środowiskiem czytelniczym, guzik mnie obchodzi, jak balangował, czego słuchał i ile przećpał K.Ś., ani to, ilu jego zamierzchłych kumpli gryzie ziemię od spodu:

Wielu z nich już dawno wylogowało się z tego świata. Oli jako honorowy dawca krwi zapił się po kolejnej wizycie w PCK; Ćwiara spadł z zamkowego muru i pogruchotał sobie kark; Zadyma po pijaku zleciał z kamiennych schodów; Pijawa kirał tyle budyniu, że kurewskie raczysko zjadło mu pół mózgu; Zeto zaczadził się na melinie; Walec stracił przytomność, idąc do sklepu po bułki, lekarze po miesiącu odłączyli go od aparatury podtrzymującej życie, bo nie było już dla niego żadnych szans. To im wszystkim poświęcam ostatnią część „Budda Show”.

Aha, myślę, Śliwka przeszedł od punktu K do punktu H. To może zajrzę do Budda Show. Zwłaszcza że obok analitycznie jedzie Urszula Pawlicka:

Śliwka prezentuje dwie postawy: jedną polegającą na powierzchownym manifestowaniu spłaszczonych już ideałów, drugą na zaspokajaniu prostych pragnień. Obie składają się na obraz „mentalnego kataklizmu” – sformułowanie Śliwki przejawia całkowitą bezradność językową, jakby autor nie potrafił już znaleźć odpowiednio mocnych słów oddających tę apokalipsę.

Co mnie jednak średnio zachęca. A zwierzenia Kamila Zająca ze śliwkowych lektur może coś ważą u młodocianych fanek (mnie by na ten tekst nie wyrwał nawet gdybym był osiemnastoletnią miłośniczką, a od dawna już nie jestem osiemnastolatką). Czym się Zając udziela? Tym:

Można by wiele napisać o tym, jak poetyka Krzyśka zmieniła się przez te lata, i sprytnie nawiązać do nowej książki. Przeczytałem wiersze z tomu „Budda Show” w większości raz, kilka z nich rozproszonych miałem przyjemność czytać wcześniej i jest w nich coś zupełnie śliwkowego i nie bardzo wiem, jak to Państwu wytłumaczyć. Rozchodzi się o styl. Ci bardziej dociekliwi mogli by zapytać: pisania czy życia? A ja na to pytanie z przyjemnością nie odpowiem.

Jest szósta rano; ziewam. Niemniej, wskakuję do helikoptera; parę dni temu już nim chwilę latałem; było dość przyjemnie.

Tym razem jest nieszczególnie. Znudziły mnie te (po raz tysiąc pierwszy odgrzane) „proste pragnienia”, malownicze destrukcje, epatowanie burżuja; niech się tym przejmie „środowisko czytelnicze” (z Zającem na czele), jeśli nie ma lepszych zajęć. Zostaje mi w oczach tylko wystrój, japońszczyzna (więc strzelę sobie haiku:

spustoszony sad
zwierza wodzie i ziemi
ostatni owoc

marne, jak ten pierwszy zygzak). A z całego tego festiwalu Śliwki zostaje mi jedno zdanie (z rozmowy):

Według wytycznych Mariusza Grzebalskiego, 26 lutego (w dniu urodzin mojego Syna), około godziny 13:45, ale nie później niż o 13:59 miałem podjechać do Drukarni Naukowej na Lelewela i odebrać dwadzieścia egzemplarzy autorskich.

Widzicie, jaka sztuka Życia, i Syna, i Ducha Pucha amen? Zdecydowanie bardziej wolę tego

wariata Szpindlera

którego już pobieżnie zwiedzaliśmy. Pewnego innego poranka wykryłem, że – choć wariat – jest to facet zmierzający, bez żadnych kompromisów, od A do Z. O czym będzie notka (gdy ciut jeszcze bardziej ogarnę). Albo i nie.

Na razie tylko powiem, że zygzaknęło mi się do Szpindlera, bo on też (to norma; testosteron, heh) ma swoich kumpli (tylko trochę innych), z którymi odbywa publiczne rozmowy (i pewnie w tym samym celu: ku wyhaczaniu); kto ciekaw, niech sobie wygugla w „Cycu Gada”. Co można puścić mimo uszu/oczu, skoro ma się przekonanie, że zmierza, ma zamiarszmat.

Ostatecznie jednak, na dziś, zatrzymuję się helikopterem na wierszach, których autorem jest

Jacek Mączka

bez ciebie zakwitnie czeremcha

jeszcze świerszcze
skrzypią szlifowane w brązie

coś się zacina
zgrzyta i rozpada

jak gładko z grzybobrania
w Jaworniku wychynąć

pomiędzy krzyże i jeżynę
czarną ręką na język

Ten mieszkaniec litery Z robi (nieprzesadnie często) śmiały krok, zmierzając do Ź [jak: źdźbło]. Mierzy się w żmijach.


przypisy:
#1 ożywiające używki
#2 nic nie poradzę, ciągle inspiruje mnie ta tajemnicza figura pn. mój socjusz62. Model do składania
#3 to trywialne równoważności fizyki
#4 odechciało mi się dalej przypisywać

reply

Your email address will not be published. Required fields are marked *