ten wariat Szpindler

Blogonoty w niniejszej kategorii są czytane przez jedną, może dwie osoby, więc siłą rzeczy są pisane dla tych dwojga (zakładam, że także tu działa Prawo i zawsze ponad połowa to czytelniczki). No, może są też pisane dla tych, którzy teraz marnują czas na piciu piwa czy jakiemuś tam Oddawaniu Się; kiedy tu wreszcie zajrzą, o! tak będą żałować.

I dlatego mogę je pisać jak mi się żywnie, nie martwiąc się o rozumienie: to wasza sprawa. Dziś będzie wyjątkowo krótko [*] i bez uzasadnień.

Więc tak.

Parę lat temu zwracał na siebie uwagę (technicznie: zapamiętałem nazwisko), ale bez szału. Tu macie spis (czytać od dołu, jeśli komuś chce się czytać). Spis obejmuje formy krótkie, formę rozlazłą (Się jest panie panowie w odcinkach) i udział w rozmówkach (prowadzonych przez kilku bardzo inteligentnych młodych gościów, zdradzających też niekiedy objawy zboczenia pn. wykształcenie‐a‐jakże; z dzisiejszej perspektywy może wzruszać esencjalnie autoteliczny wymiar tej [publicznej] zabawy).

Gdy idzie o osobne (pozarozmówkowe) teksty Szpindlera, brak szału stał na intuicji, że niełatwo będzie o odpowiedź na pytanie „po co on to tak robi i dlaczego”, tak wtedy, jak i teraz dla mnie kluczowe (różne są zboczenia). Dziś może pokusiłbym się o próbę odpowiedzi, ale gdybym je przeczytał w całości jeszcze raz, niebezpiecznie zbliżyłbym się do pozycji szpindlerologa, a tymczasem on jest za młody na posiadanie [już] szpindlerologów; nie mamy (przecież) stuprocentowej pewności, że jest jednym z rimbaudów.

Potem

zajmowałem się czymś innym, a niedawno, o czym już wspominałem, objawił się (poniekąd komercyjnie) jako sprawny zmyślacz i opowiadacz, startujący jednak od rzeczywistego konkretu (czyli inaczej). Po drodze wydał tomik czy dwa, robił jakąś muzykę (trafiłem też na ślad opery, niezbyt zachęcającej); można znaleźć to i owo. Tych rzeczy nie znam i nie poznam, bo mi się nie chce: z polizanych okruchów wynika, że żadna z nich nie pokazuje własnego powodu, że to są kupony odcinane od czegoś ciut większego a nieujawnianego.

Ale ostatnio

nadziałem się na pewien tekst, z którego złożonym zygzakiem trafiłem do innego tekstu (sporo wcześniejszego; znowu: chyba, bo itd.). I te dwa teksty ustanawiają (dla mnie) kanon szpindleryczny, na podstawie którego sądzę, że warto, i wiem, że będę – śledzić dalsze napisane przez Andrzeja Szpindlera. Chyba że zamilknie; niejednemu już się zdarzyło utknąć w tym ostatecznym środku wyrazu.

Pierwszym

ze wspomnianych tekstów jest Jetinsynem będąc, udawać, że się go dostało udać. To zapis totalny, ilustrowany, rozległego doświadczenia w „nomadycznym czytaniu” (nazwa – za autorem). Połowy z niego nie rozumiem, nie tylko dlatego, że zanurzył się A.Sz. m.in. w jakichś przebrzmiałych osobliwcach z polskiej historii myśli i języka (brzmi to jak zboczenie pn. wykształcenie‐a‐jakże? brzmi). Bo również dlatego, że migoczące myśli/komentarze czytającego nomady wyrażone są w sposób adekwatny, czyli czymś w rodzaju pisanego języka migowego. Mrugowego.

Ale w miejscach, które rozumiem, jest tak: „i przeczytał te zdania, i zobaczył, że są dobre”. A też zobaczył, że są zrobione na oryginalny, zwinięty w trąbkę, zachęcający do „wejścia w szaradę” sposób. Ten tekst cały jest podszyty owym powodem, którego wcześniej mi brakowało.

Drugi

zaś tekst to prawie pięćdziesiąt stron prozy, której każde (każde) zdanie jest szyderczo zrozumiałe, ale całość jest – hm. A nawet: HM. Czy może (uwaga, nie do końca żartuję) nawet: JHMH. Jeśli mierzyć siłę prozy (zresztą, nie ma co szufladować, może to poezja) we wciągach, to ten tekst ma siłę 1 [maksymalną]: gdy zacząłem czytać, to tak mnie wciągł, że jednym ciurem doczytałem do końca. (Gdyby komuś podeszło, niech sobie zapisze na dysk, bo autor, gdy się – jeśli się – zorientuje, że ktoś tam dotarł i lekturuje, gotów złośliwie wziąć&zdjąć.)

Co najciekawsze:

oba te teksty, tak formalnie i treściowo różne, mają ten sam temat.


przypisy:
[*] ha ha!

reply

Your email address will not be published. Required fields are marked *