Search Results

Your search for Kontent returned the following results.

hau hau

Z nieznanego mi wcześniej adresu Malkontenty 7. kradnę wiersz Agnieszki Frankowskiej [strona 21]. Spotykałem już jej teksty w różnych miejscach, ale nie było jakoś ani licznika, ani mianownika, wspólnego. Tym razem lekkość formy opakowuje (bolesne) sedna, a użycie nawiasów (lubię nawiasy (i średniki)) b. mi się podoba.

ej ścigamy się

w którym kierunku 
– nie ma tego złego –
gdy zjadasz klasyczną 
podróżną bułkę (z serem)

jest lżej na duszy (jeśli) 
podnosi się próg 
tolerancji na ból 
(każdy ma swój)

każdy ma coś

– zawsze coś 
w każdej chwili 
możesz być poza –
bo coś nie pasuje (temu)

bieda pani
nie ma już słów
o nagrodzie zapomnij
nie zdążysz już (już już)

podepnij się pod 
zbiorowego jobla 
za daleko masz –
za krótko masz –

nie dogodzisz (temu) 
daj sobie spokój i weź 
psa ze schroniska to 
możesz (kota)

bułka zjedzona (i nie ma) 
nie będę się (z tym) ścigać 
bieda pani nie ma już słów
– skończy się ta poezja –

hau hau akurat akurat

Antonina M. Tosiek już tu była rok temu, z wierszem spośród zestawu trzech, pokazanych w ramach połowu BL. Patrzę teraz i widzę, że link do owego zestawu prowadzi w próżnię. Gdybym (w ramach nieproszonej redakcji) nie zacytował w przypisie wszystkich trzech, miałbym dziś przechlapane. Wobec czego następuje

deklaracja nienawiści

do Biuru Literackiego. Które zamieniło jawne, literkami na ekranie, teksty połowowiczów na godzinne wideło, a w nim owiż czytają (cholera jasna) własne teksty z urzędowej książeczki. A niech cię szlag, ty kumulacjo autolansiarskiego kapitału, urzędzie ds. własnego znaczenia i hoho‐zasług, ty pasożycie wsobny, ty śmieciowa umowo! Wstyd mi, bo ta ostra niechęć zagarnia również twoich urzędników, referentów i księgowych (od bilansowania „trendów”), osiołki zaprzęgnięte w kierat oliwiący tę maszynę. A wrrr tobie, wrrr, fruk ci w rzętak i glamdźba na ryj!

(tylko spokojnie)

Tylko spokojnie, wracamy do wierszy. Tym razem Tosiek przedstawia zestaw (również potrójny) w Kontencie 12–13, obok sprzężony komentarz Marii Świątkowskiej (rówieśniczki autorki, co podkreślam, nieco zaskakując samego siebie; czemuś wydaje mi się to istotne). Dość solidny, ale jednak prowokujacy do uzupełnień; oto powód drugi (pierwszy: przyjemność cytowania [gdyby nie przyzerowy nakład tego bloga, powiedziałoby się: piracka]) niniejszego wpisu.

daddy’s

szanowne panie szanowni panowie drogie osoby

napisano kiedyś w wielkiej księdze poczęcia narodu
że będziemy korzeniami się w ziemię jak zębem

brzydzi was przecież to rozlane ciało na leżaku
w nadmorskiej miejscowości do której pojechaliście
tylko tak jakby ironicznie
co to za syf a przecież wy jesteście ludzie wrażliwi
i potraficie docenić kampowo-transgresyjny wymiar
neonowej galarety która opadając na asfalt staje się asfaltem

ale gawiedź parszywa której co miesiąc
cebos akwarelami na desce portret smaruje
gęsty i zwarty
w wakacyjną pojechała polskę
a was wzdryga
a nas

tatusiów zapytajcie jak to wtedy było
kiedy wioski za dwa stare miliony odkupili

nie no
spokojnie nie waszych tatusiów
tylko ojców narodowego kapitału

wiem co mówię
spotykamy się czasem w sytuacjach zgoła beznadziejnych
i krzyczymy to samo tylko mnie chyba bardziej gryzie sumienie
u tamtych cisza
zakrywają usta palcami żeby się tylko nie porzygać

jeśli wam popsułam wakacje
to bardzo przepraszam

W powyższym wierszu wszystko wydaje się jasne. Ale (wobec braku konkretnej daty powstania) ciekawa jest samoaktualizacja treści. Bo sytuacja wyjściowa (sarkanie mieszczańskiego liberała na „gawiedź parszywą” w niesmaczny sposób okupującą nadmorskie plaże) zintensyfikowała się zeszłego sezonu letniego, jednak frazę taką:

potraficie docenić kampowo‐transgresyjny wymiar
neonowej galarety która opadając na asfalt staje się asfaltem

można zdenotować w kontekście tęczowych wydarzeń sprzed tygodnia‐dwóch. Wystarczy pomyśleć o spektrum barwnym neonu i przypomnieć sobie, że asfalt to nie tylko figura dosłownego „deptania po”, ale i polskojęzyczna wersja nigger.

W komentarzu Świątkowskiej sporo delibaracji nad „migotliwością podmiotu mówiącego”, którego „idiosynkratyczny głos niepewnie daje świadectwo”. Myślę przeciwnie, że Tosiek bardzo świadomie i w przemyślany sposób podejmuje temat nadrzędny tego zestawu: „poszerzenia miejsca” (z którego się mówi); zasadne byłoby nawet użycie elbekowskiego tytułu: „poszerzenie pola walki” (czyjej, o co, z kim/czym – to już kwestia dalszych uczonych analiz).

Punktem (miejscem) odniesienia może być („mamy tylko teksty”) pozycja zajmowana przez autorkę w owym zestawie sprzed roku; jego tytuł brzmiał „Gminne”, i to się (de‐metonimicznie) potwierdzało.

Żeby lepiej wyrazić tę intuicję (i wyjaśnić tytuł blogonoty) potrzebna będzie definicja

lemat

– to „twierdzenie pomocnicze, którego głównym zastosowaniem jest uproszczenie dowodów innych, bardziej istotnych twierdzeń. Formalnie jednak każdy lemat jest pełnoprawnym twierdzeniem, a zaklasyfikowanie pewnego twierdzenia jako lematu wynika jedynie ze sposobu jego użycia w innym, obszerniejszym kontekście” (pl wiki).

Ten zestaw to trzy współpracujące lematy, czytelniczce pozostawiam – albo się od tego wykręcam – znalezienie tezy twierdzenia nadrzędnego.

ocet, szczypiące

pochód snuł się obuty
ziemię rozłupywał krokami
stalowe dźwięki ociężałe szubienice
tak zapamiętałam wojny i pożary

stoję w błocie po kostki
tuż za krawężnikiem
moja granica widzialnego
o patrz jakie lato lato i smak soli
zlizujesz je ze mnie
jakbym nadal tam stała
różowy i mokry języczku
jesteś sankcją opowieści

piszę wiersze ręką młodej kobiety
nie wiedząc co znaczy nią być
chyba wyglądam bardzo głupio
kiedy rysuję patykiem kształty
cudzych córek zupełnie jak swoje

piszę wiersze fantomową ręką
bo widziałam jak zarzyna się zwierzę
jak się odbiera życie w imię siły

rozcina skórę na brzuchu
gorące jelita przerzuca
z brzękiem do wiader

octem polewa co swoje
szczypiące

W sprawie „różowego i mokrego języczka” Świątkowska pisze:

Mamy tutaj zatem świadkinię naszych czasów, wykorzystującą sankcję języczka do zwerbalizowania swojej opowieści. Język może być narzędziem mowy, przemocy a zarazem pieszczoty. Co zatem oznacza ten wers? Czy chodzi o to, że jedynie z perspektywy cielesności, kobiecości i lokalności można wygłaszać swoją opowieść, że te wyznaczniki sankcjonują jej autentyczność? Czy też jest to ironiczne zdrobnienie języka – jako narzędzia mowy, języka poetyckiego?

...choć może wystarczyłoby sięgnąć do lematu trzeciego: wiersza drugi; osty. W wierszu ocet, szczypiące podmiotka liryczna „stoi w błocie po kostki”, w trzecim wierszu (którego boję się cytować, piracka dezynowoltura ma swoje granice; sami sprawdźcie) łowiła (łowiły) w „suchej rzece”, oto wędrowanie negacji po lematach. Co złowione – miało języczek, choć (tam) się nie wysunął.

osobność

Tosiek jest autorką (jak dla mnie) osobną, na szczęście. Samozwańczo łączę ją (w zestaw^) z Maciejem Bobulą; razem raźniej, choć różnią się bardzo mocno. Co też dobre.

Wierszyk poniższy napisał Maciej Libich. To mój ulubiony kawałek z numeru 11 „Kontentu”. Już do niego kiedyś nawiązywałem w pewnym shitmedium, a teraz wracam; wierszyk ma wers szeroki, cytuję go, stosując subiektywną interpretację znaku / w oryginalnym (?) zapisie.

Schemat działania katarynki

jest naprawdę prosty. W środku są punkty dojścia, wejścia
i wyjścia, są też punkty styku. Katarynka operuje liczbami. W środku
katarynki siedzi kretynka i kręci korbką. Schemat działania kretynki

jest naprawdę prosty. To chodzi, to je. To myśli, to wciąga.
To nakłada i zdejmuje. W środku kretynki siedzi karzeł,
który ciągnie za sznurki i szuka punktów dojścia. W środku
kretynki siedzi karzeł, który ciągnie za łańcuch i szuka
punktu wyjścia. Schemat działania karła

jest naprawdę prosty. Karzeł cierpi na sennowłóctwo, na które
mówi się też dromomania. Karzeł cierpi na sennowłóctwo, na które
mówi się też obłęd wędrowczy. Karzeł ma skórzane, zdarte buty. Nie
pamięta, jak się nazywa. Nie pamięta, skąd przyszedł. „Jak się pan nazywa,
skąd pan przyszedł?”, pyta funkcjonariusz policji. Karzeł nie odpowiada,
ale nie dlatego, że nie pamięta, jak się nazywa i skąd przyszedł, tylko dlatego,
że myśli o swoim pępku. Pępek, tak przynajmniej myśli karzeł, jest oznaką,
nieważne zresztą czego. Fiku-miku, utnij pępowinę, będzie blizna. Ci, co nie mają blizny,
nie mają imienia. Ci, co nie mają imienia, nie mają pępka. Schemat działania pępka

jest naprawdę prosty.

„Kontent” przyjął świetną zasadę, by każdy utwór opatrywać komentarzem. Jednak komentarz do Schematu działania katarynki (pióra Julii Czajskiej) nie wydaje mi się świetny. Pisze ona:

Istotniejsza [...] wydaje się prymarna cecha świata przedstawionego, którą jest pozorna przyczynowość. Kompozycja szkatułowa jest kompozycją hierarchiczną: każda kolejna szkatułka wynika z poprzedniej. Autor sam podsuwa takie rozwiązanie, sugerując za sprawą tytułu i pierwszej strony [?] pewną wynikowość: oto działanie katarynki ma wynikać z działalności kretynki, której działalność ma wynikać z jeszcze innej działalności etc. Problem w tym, że główny bohater tej głęboko lirycznej [?!] historii, karzeł, jest z tej przyczynowości wyjęty: nie dlatego nie odpowiada policjantom, że nie pamięta, skąd przyszedł, tylko dlatego, że myśli o pępku.

Jest w tym wywodzie mnóstwo błędów logicznych (na przykład: jeśli zasadą konstrukcyjną jest „pozorna przyczynowość”, to karzeł wcale nie jest z niej wyjęty: zupełnie nie wiadomo, czemu powód nieudzielania odpowiedzi funkcjonariuszowi policji miałby podważać pozorną przyczynowość). Ale też (wg mnie) zasadniczy błąd w optyce.

Gdy się czyta tekst bez założeń dopisywanych z zewnątrz, widzi się, że mamy do czynienia ze zstępującymi warstwami („w środku”) opisu [jakiegoś – niejasnego – obiektu]. Robimy tak wszędzie. Na jednym poziomie mamy software, w którego terminach opisujemy funkcjonalne zakres & treść działania komputera, na innym („w środku”) mamy hardware (układy scalone, bramki logiczne, elektryczność i magnetyzm), inny system opisu; zależności między nimi nie układają się wedle jakiegoś zbioru warunków koniecznych/dostatecznych, nie ma między nimi możliwości redukcji jednego poziomu do drugiego (software działa identycznie na „maszynie abstrakcyjnej”, nie wyposażonej w elektroniczne ciało, i odwrotnie, hardware jest niezależny od tego, jakie obliczenia mu się każe).

Owszem, autor zastosował tu przesprytny, wzmożony powtarzalnością, myk polegający na wytwarzaniu iluzji redukcyjności warstw opisu: „schemat jest prosty” i „w środku” jednego działa inne. Zwodnicza prostota. Podobnie zwodnicze jest osadzenie leksyki podmiotowej w XIX‐wiecznej aurze cyrkowo‐kabaretowej, a leksyki epistemicznej w świecie nawet bardziej zakurzonej terminologii; łatwo prześledzić te tropy (karzeł w środku mechanicznego szachisty etc.).

Dzięki temu ten inteligentny (i poniekąd szyderczy) traktacik („o poznaniu”) nabiera – paradoksalnie – uniwersalności; każdy widzi, że semy (ocierające się o mitemy) są tu generic: są nazwami konwencjonalnymi [termami]. A użyte decorum dodatkowo sprawia frajdę czytelniczą, rodzaj uwiedzenia (może dlatego Julia Czajska nazywa tę historię głęboko liryczną).

* * *

Prawdziwa zabawa zaczyna się jednak wtedy, gdy popróbujemy podstawień.

Na przykład takie:

  • katarynka = ideologie, „nadbudowa”
  • kretynka = ludność (chodzi, je, myśli, wciąga, nakłada, zdejmuje)
  • karzeł = zbiorowa nieświadomość; obszary ukrytych motywów, obszary wyparcia itd.; „funkcjonariusz policji” jest tu oczywiście figurą psychoanalityka [ob. np. Andrzej Leder i jego Prześniona rewolucja]
  • pępek = tożsamość, obiekt węzłowy, rozmyty, wewnętrznie sprzeczny (jest i nie jest; imię a blizna itd.)

Ale można też sobie do bólu zaktualizować:

  • katarynka = kampanie wyborcze, media
  • kretynka = ludność jak wyżej, ale z naciskiem na elektorat
  • karzeł = Kaczyński (no przecież!), „funkcjonariusz policji” byłby tu dociekliwą opozycją
  • pępek = tożsamość produkowana; dodatkowego sensu nabiera tu „blizna smoleńska”, zresztą nie pierwsza w szeregu wytwarzanych krzywd

Zachęcam więc do ponuro‐wesołych, wielorakich lektur tego wiersza, a autorowi żółwik!

Ze świeżego „Kontentu” nr 10 (w korzystnie odnowionej szacie graficznej) wiersz Wojciecha Brzoski.

wielki elektryk

jutro z samego rana odwiedzi mnie
naprawdę wielki elektryk.

obiecał naprawić mi zegar

w piecach.

zrestartować ogień
w mojej głowie.

zegara strzegą dwie plastikowe maryjki
niebieska i różowa –

prosto z częstochowy.

obie z wodą pod koroną.

wielki elektryk
nazywa się jak świetny
fotograf, więc pewnie
zrobi czemuś zdjęcie

na koniec.

na lepszy początek
niech będą szerokie

wody.

Zgodnie z formułą „Kontentu” wierszom towarzyszą komentarze, za Brzoskę wziął się Filip D. Matwiejczuk (tak w zamieszczonym biogramie), skądinąd sam prezentujący w tym numerze swój zestaw wierszy (jako Filip Matwiejczuk, bez „D”); jednym z motywów tego zestawu jest „prund”, co mogłoby sugerować jakąś spersonalizowaną optykę w oglądzie cytowanego wiersza.

Tu się jednak rozczarowałem. Pisze FDM, odnotowawszy „wyrażenia [Brzoski] zawierające pewną dziwność”:

W wielkim elektryku pisał „jutro z samego rana odwiedzi mnie / naprawdę wielki elektryk”. W tych dwóch wersach może chodzić zarówno o rozmiary pana majstra, jak i o jego wysoki poziom sprawności w wykonywanym fachu, ale i tak wypowiedzenie tego w powyższy sposób brzmi groteskowo, wręcz komicznie.

Prezentowanie rzeczywistości za pomocą nieoczywistych gier językowych może stanowić kontynuację tego, co Miron Białoszewski określał „nieustannym uroczystym zdziwieniem”. Jest to swego rodzaju postawa wobec rzeczywistości.

Tezą bowiem Matwiejczuka jest osadzenie Brzoski jako „kontynuatora tradycji Nowej Prywatności, ponieważ w swojej poetyce zazwyczaj nie podejmuje kwestii wykraczających poza to, co mu bliskie, czyli: on sam (w tym wspomnienia i własne emocje) oraz jego otoczenie i to, jak je postrzega (w tym ludzie, których widzi)”.

A tymczasem trasy to wiersz, w którym Brzoska chwyta się poręczy, widząc odjeżdżającą niespełnioną obietnicę wzdłuż trasy „seks – erotyka – intymność” („zakurzony raj / pełen niechcianych płyt” odsyła w krainę wspomnień, ale dominantą wiersza nie jest konkret z pamięci podmiotu lirycznego, lecz – obserwacja generalna, przywołana przez skojarzenie ze scenki rodzajowej).

W pinach i mikrofonach rekapituluje zwierzęcość istnienia przesłanianą przez protetyczną maszynę kultury/technologii i wyłaniającą się spod niej w momentach szczególnych („dziewczyny, przy których / zapomina się pinu”, i te same, po latach, porzucone w śmietniku–urządzeniu prymarnie powołanym do zamaskowania zwierzęcości: szalecie).

Wiersz pot czytam sobie jako ponuro realistyczną konstatację, że nadzieje, które oferowała Historia, poszły w cholerę, a „bieg w miejscu”, i to w tył, przyniesie tylko „pot” („i nie będzie już żadnych / łez”, a co do ostatniej z trójcy – „krwi” – być może to ona jest narratorką; wolno wyobrazić sobie, że na chwilę przed udarem).

A znowuż wiersz szubienice przepowiada (taki czy inny) koniec Religii (czego ew. sprawdzenie pozostawiam Czytelniczce).

Taka to i Nowa Prywatność.

* * *

Wróćmy do wiersza wielki elektryk. To wiersz staro‐polityczny, w tym sensie, że operuje na poziomie Symbolicznego (nowo‐polityczny mierzy się, tak twierdzą autorytety, z Realnym) i operuje na symbolach.

„Wielki Elektryk” to jedna z tych tanich metafor na boga, tego, który jest źródłem wszelkiego „prundu”. W Polsce natomiast używane było (w czasach „naporu i entuzjazmu”) jako ksywa Lecha Wałęsy, elektryka ze Stoczni Gdańskiej, któremu – wśród innych kabotyńskich gestów – pamieta się zwłaszcza „Matkę Boską w klapie”. I tę dwoistość konotacji Brzoska rozgrywa na przestrzeni całego wiersza, balansując między tanizną „plastikowych maryjek [...] z wodą pod koroną” a kanonicznością „szerokich wód”, biblijnych dwojako: raz jako początkowy „męt i odmęt”, dwa – w oczywistym przywołaniu potopu („na lepszy początek”).

Obietnica „naprawy zegara // w piecach”, obraz o szerokim polu skojarzeń (od przywrócenia osobniczej witalności, potwierdzanego przez „zrestartować ogień / w mojej głowie”, po zegar kontrolny w wielkoprzemysłowej hucie), mnie perfidnie kojarzy się ze znaną [niegdyś] odzywką Wałęsy: „nie chcesz mieć gorączki, stłucz pan termometr” [adresowaną do Jerzego Turowicza]. Tu chodzi o czynność odwrotną: gorączka (ogień) jest znowu pożądana, trzeba naprawić urządzenie.

Ale jest ono, ów zegar, strzeżone – przez katonacjonalistyczny anty‐potworo‐genderowy amulet: „dwie plastikowe maryjki / niebieską i różową”.

W komercyjno‐dewocjonalnym uniwersum różowych maryjek nie ma, z tych samych powodów, dla których krew w reklamie podpasek jest niebieska (różowe maryjki tylko w muzeum etnograficznym). Brzosce jednak zależy na tym, aby pokazać strażników w ich kompletności. Ta bariera z wąskiej (w odróżnieniu od szerokiej, biblijnej) „wody pod koroną” jest bardzo silna, więc z naprawy nic nie wyjdzie, co najwyżej zrobi się „czemuś zdjęcie // na koniec” [w sprawie „nazywa się jak świetny / fotograf” wybór szeroki, od Lecha Wilczka po Andrzeja Jerzego Lecha].

* * *

Co napisawszy, zastanawiam się, czy przypadkiem owo „D” w komentatorskim podpisie nie oznacza aby „D jak drwina”; gdybym był redakcją „Kontentu”, uważałbym na przyszłość.

1

Mam na półkach paręset tomików poetyckich, w większości już nieco podstarzałych, w wiekszości też – polskich autorów. Polskich, dlatego że względnie dobrze znam język (i realia świata, który stoi za tymi komunikatami), a tłumaczom nie ufam (bez sprawdzenia, którego możliwości są ograniczone).

Przestałem poszerzać tę minikolekcję (z drobnymi wyjątkami), gdy dotarło do mnie, że pisanie, czytanie i krytyka poezji to aktywności przede wszystkim towarzyskie i toczące się w gronie (gronach) tworzących obieg zamknięty, samoobsługujący się. A po drugie, w konsekwencji, może i ważniejsze, że czytanie i krytyka poezji możliwe są wyłącznie dzięki gratisom; w Polsce rocznie wychodzi kilkaset tomików poetyckich, z czego (powiedzmy) 52 wypada przeczytać, a 26 (powiedzmy) – mieć na półce. Kogo na to stać, gdyby miał nabywać je drogą kupna?

Co gorsza, wiersze (pojedyncze lub pokazujące się w minizestawach sztuki) właściwie mnie nudzą. Jestem pilnym czytelnikiem „Kontentu”, „Wizji” („Małego Formatu”), co miesiąc zaglądam na „łamy” sieciowego „Helikoptera” (najbardziej chyba otwarte dla autorów jeszcze nieugruntowanych towarzysko) i – wybaczcie – znakomita większość znalezionej tam produkcji mija mnie obojętnie (lub odwrotnie).

Czemu więc to robię? Bo od czasu do czasu trafia się okazja do zabawy; zrecyklinguję tu cytat z Joanny Mueller:

[...] pokazać, że interpretacja nie gryzie, nie jest taka groźna, jak się niektórym wydaje, choć – i to jest cała zagwozdka – może być zaraźliwa. Chciałabym innych zarazić interpretacją, pokazać, że wysiłek lektury może być fajny, wartościowy, ciekawy, budujący. Nie wiem, skąd w ludziach bierze się taki lęk przed interpretowaniem, dociekaniem, uważnym czytaniem, kombinowaniem. To jakaś szkolna trauma, czy co?

2

Ten przydługi i niezbyt interesujący wstępik potrzebny był mi po to, by oznajmić, że niedawno kupiłem tomik Macieja Bobuli wsie, animalia, miscellanea. Autora przyuważyłem jeszcze przed głośnym (współ)gestem na gali Silesiusa 2019, gdzie (współ)zgarnął nagrodę główną za debiut: właśnie za ten tom. Miałem przyjemność cytowania jego pojedynczych wierszy tu i tam, a jeden z nowszych (spoza wyż.wym. tomiku) stał się tematem blogonoty brak zimy w szalejowie.

Krótko mówiąc, zostałem zaintrygowany.

Intryga polega tutaj na kilku synergetycznie wspierających się momentach. A zatem różnorodność i sprawność stylistyczna; Bobula bierze się za różne rejestry i za każdym razem wychodzi z sukcesem; czy to będzie rymowana „piosenka nibydziadowska” (brak zimy w szalejowie), czy minimalistyczne kawałki na wskroś współczesne (biała zima z przemocną „biblijną” puentą, koty psy ja, obierki), czy rozgadane, „biograficzne” longiery (epitafium dla edka, poniemiecki guz), czy (auto)reportażowe i publicystyczne (nowy korbut a serce w bojlerze, kury rosi deszcz, brona, pro patria), czy wreszcie „akcesyjne”, potwierdzające poczucie (pewnej) łączności autora z poetyckim towarzystwem (gołębie, do ryszarda krynickiego – nic), w których jeden źle postawiony wyraz mógłby zmienić owe „świadectwa przynależności‐ale‐i‐dystansu” w granaty naładowane zabójczą ironią.

Potem idzie wysoki procent „efektu aha!” w tych wierszach (adaptuję ten termin dla wyrażenia rodzaju lekturowej emocji, jaką można też opisać pytaniem: „ojej, to tak wolno?” – a tu, patrzcie, wolno; zrobił to, i działa – czy nie to jest probierzem czytelniczej satysfakcji?).

Tematyka – różnoraka. Łatwo z tego zrobić zarzut (wrócimy do tego), mnie jednak pasuje podmiot liryczny, który na świat (siebie) patrzy nie jednostronnie, monotematycznie. Wiersze można pisać jako rodzaj skwantowanego dziennika, odbiją wtedy to, czym żyje podmiot (w jakimś sensie i autor), a można jako cegiełki kruchutkiego gmaszyska (= tomiku konstruowanego jako jednostka wypowiedzi literackiej); będąc czytelnikiem naiwnym i nieokrzesanym, bardziej rozumiem to pierwsze podejście (może dlatego, że od drugiego zbyt często odpadam). By to wyrazić metaforą „poetów na SŚŠ” – wolę Sośnickiego od Sendeckiego.

Last but not least – język (polski), czytelna fascynacja nim, sięganie po słowa (zwroty) spoczywające w polszczyźnie pod warstwami kurzu i zapomnienia, ale też via wybryki teraźniejsze, nieraz z zaskakujących źródeł (do tego też wrócimy); mnie także ekscytuje pokrętne a rozłożyste ciało tego nieszczęsnego potwora – języka polskiego.

3

A teraz polemicznie. W prze‐przedługim podsumowaniu roku 2018 Jakub Skurtys, którego zasadniczo cenię (oraz: mniej bezosobowo od czasu obejrzenia wideorelacji z Šalamunowskiego spotkania z MLBRW), o tomiku Bobuli pisał tak:

Serca czytelników miał zdobyć Maciej Bobula tomem „Wsie, animalia, miscellanea” (Fundacja Duży Format), ale chyba nie zdobył. Autor potrafi sprawnie pisać o rodzinnym Szalejowie, o wsi nie wyobrażonej [btw, korektorzy automatycznie łączący „nie” z imiesłowem, patrzcie do cholery od czasu do czasu i na produkowany przez to brak sensu! a najlepiej w ogóle przestańcie łączyć na chama!], pełnej duchowych komun i tajemnic (jak Honek czy Lebda, a z młodszych autorek: Kasia Szweda), tylko wsi polskiej, wsi pijących bezrolnych rolników, panów spod monopolowego, wsi bez perspektyw i przyszłości. Materialność odczuwa się tam jako piętno na podmiocie: trochę cyniku, trochę hipsterze, a trochę synu tej ziemi, który nie może się zdecydować, czy bliższe jest mu doświadczenie „tego tutaj”, „naszego”, czy intelektualne przepracowanie tych kategorii i nabyty już dystans obywatela świata.

Od razu się wetnę: a skąd ten przymus decydowania? Że koniecznie albo to, albo to (załóżmy na moment, że bazowe rozpoznanie jest właściwe)?

To interesujący paradoks podmiotu Bobuli, który warto śledzić i którego losy są znacznie ciekawsze od zawartego w wierszach obrazu rzeczywistości, nieco tabloidowego zresztą. Bobula miota się bowiem między swojskością i poetyckim, wielkomiejskim doświadczeniem dawnego studenta czy prekarnego pracownika kultury, a jego (nie do końca chyba) uświadomioną walką o możliwość powrotu syna marnotrawnego do domu, gdzie sielską utopię przerywa produkcja kaszanki. Pokazuje w ten sposób czytelnikowi, że kolejny Nowak czy Piechal już nam się w poezji nie przydarzą. Samemu tomowi czegoś jednak brakuje (redaktora?). Jest w nim za mało, a podział na trzy części wygląda bardziej na przypadkową próbę uporządkowania tekstów wedle zagadnień, niż rzeczywisty projekt książki. Bobula wygrał w konkursie Fundacji Dużego Formatu, mogę więc sobie wyobrazić, jaki poziom przedstawiały inne „projekty”. Mimo że podoba mi się ten tom, doceniam pójście w nurt wiejski nie z ducha wsi sielskiej ani tym bardziej wsi magicznej i odkurzenie starego Nowaka, czuję też niewykorzystany potencjał, tak duży, że uczucie to zmienia się wręcz w żal.

„Miota się” między tym a tamtym; krytyk, którego jednostką – przedmiotem recenzji nie może być nic mniej niż tomik (tak, tym razem to zarzut), jest tu wyraźnie zawiedziony, że mu nie wychodzi jedno‐jednoznaczne stematyzowanie książki. Więc „tematyzuje” na poziomie meta. Podmiot nie może się zdecydować, autor się miota. Redaktora, który by przystrzygł zawartość pod oczekiwania i (średni, typowy) warsztat krytyka – zabrakło. Kicha a nie „projekt” (słowo‐klucz artystycznej prekarności), więc i konkursowi się obrywa. (Wiem, że argument z nagród jest słaby, niemniej werdykt Silesiusa cieszy w tym kontekście złośliwie.)

Ale za dobrą monetę biorę wyznanie „czuję też niewykorzystany potencjał, tak duży, że uczucie to zmienia się wręcz w żal”. Spoko. Gdybym miał (czytelnicze) serce, to tomik by je zdobył, na razie zdobywa u mnie parę innych dóbr, w tym (podobno) najcenniejsze: uwagę.

Gdyby każdy wydany tomik podobnie „nie wykorzystywał potencjału”, ech, por. pkt 1.

4

Na koniec o zaskakujących źródłach. (Chociaż, czy ja wiem, uważny znajdywacz jest wszystkożernym szukaczem.)

Weźmy fragmenty paru wierszy Bobuli, wytłuszczam zwroty‐triggery (tak jak w braku zimy w szalejowie triggernął mnie zwrot „[mieć] na pieczy”):

musze trupy

[...] choć chronić cię ślubowałem ręka, a myślą i uczynkiem zaniedbałem, 
i to w świątyni pana, gdy baba przede mną żachnęła na ciebie się rzycią.

dla tych, którzy w butach nike pija wodę polaris

[...]
czas klimatu polarnego, w którym
globalne ocieplenie obnosić się będzie
w dresie z kreszu

Od razu mówię, że nie miałem pojęcia, co to „kresz”, okazał się (wg SJP) „tkaniną fabrycznie gniecioną”, co samo w sobie jest odkryciem.

A teraz cofnijmy się do roku 2011, do reportażu w „Wyborczej” o „weekendzie dyktand”; jest takie okresowe szaleństwo, marketingowy festiwal poprawnościowych marabutów u władz.

Cytuje się tam wypasione i (przyznaję) miejscami szaleńcze dyktanda, którymi skatowano startujących w konkursach.

Na przykład raper Łukasz L.U.C Rostkowski w zorganizowanym przez siebie Rymoliryktandzie dyktował:

Tara Jerzy, myśląc tak i żnąc raz pszenżyto wszerz, zauważył naraz dwa marsjańskie kręgi.
Tedy ufolud wyszedłszy zza chaszczy, mając dres kresz, rzekł im przez wytrzeszczone szczęki:
– Dziczejecie i dziczejecie, fastfood, metatonii bełkot, chędożenia jęki.
Gzicie się i pniecie, lecz tylko słowności smak i miłości znawstwo różnią was od innych wędlin.

A pani dr Katarzyna Kłosińska z RJP w dyktandzie‐dogrywce gaiła klasycystycznie (tytuł: Arcykoszmary niby‐półbożka), choć literacko słabiej od rapera.

[...] gdzież tej gruboskórnej eksżonie motorniczego dwudziestkipiątki, umiejącej jedynie prużyć ryż, do, co prawda, psubrata i oczajduszy, ale jednak półbożka! Ocknąwszy się, jeszcze ćwierćprzytomny, żachnął się na swą niedolę: nasamprzód ją zelżył, czym przynajmniej sprawił, że gniew zelżał, a potem znów położył swą rzyć na swym quasi‐piernacie.

Przypadek? Zapewne. Choć pamiętam przecież o zatrudnieniu Bobuli, jako nauczyciel mógł być zainteresowany wzorcami do dyktand. W każdym belfrze czai się sadysta.

Z „Kontentu” numer 9 (czerwiec–sierpień 2019) kradnę wiersz Macieja Bobuli

brak zimy w szalejowie

zima nam się kończy choć jakby jej nie było 
lament kotów pod oknem choć to jeszcze luty 
kotom wiejskim za marcem zdaje się zackniło 
drżą okiennice pod te sprzęgające nuty

w oknie widzę tosiek idzie patrzy na te koty 
coś psioczy pod nosem chyba wyjcom złorzeczy 
ani się obejrzał jak wzięły go w obroty 
jęczy z nimi tosiek te mają go na pieczy

i tylko psów nie widać gdzieście psy kochane 
w lutym przeklętym wasze budy świecą pustką 
łez oczy pełne gdyście poszły psy w nieznane 
w poszukiwaniu zimy machaliśmy chustką

za wami tosiek ja i koty chmurni do cna 
toczymy się teraz wyjącym korowodem 
a wieś z żalu za psami spogląda spode łba 
tak kończy się zima niebyła w szalejowie

Czytam to od wczoraj i nie mogę się oderwać, choć zrobiłem przerwę, żeby poczytać–przejrzeć resztę numeru, w której dzieją się różne rzeczy, lekturowo, ale ciągnęło mnie tu, z powrotem, do szalejowa. To jest normalnie (ahoj) przygoda! To znaczy, wcale nie normalnie.

węzły

Najpierw trzy węzły, dwa moje, jeden autora.

Sam Szalejów, miejsce, w którym autor mieszka (wiemy skądinąd, w sprawie Maciu Bobuli zostaliśmy, ciekawi, poinformowani, i to wielorako). Górny; są dwa Szalejowy, drugi Dolny, i tym różnią się od pobliskich, przedługich Ścinawek (Górna, Średnia i Dolna), że nie da się przez nie przejechać. Przez Ścinawki przejeżdżał po wielekroć Karol Maliszewski, mieszkaniec okoliczny miasta (Nowej Rudy), a może też przechodził, tam i sam; Ścinawki parę razy trafiły do jego wierszy czy może odwrotnie. Tymczasem Szalejów został przykryty drogą S8, która jest tam piękna, kręta górno‐dolna rozległa, bardzo kosztowne urządzenie do nieświadomego mijania Szalejowa. Jest też coś niepokojącego w tych nazwach–spadochroniarzach: kto‐co ścina się w Ścinawkach? a tu czy rośnie szalej, czy krzewi się szaleństwo? Po drodze Gołogłowy; gdzie nie spojrzysz – podwójna tajemnica.

(Topos przejeżdżania przez, przejeżdża się z reguły, podkreślam, nie widząc żywej duszy [ani martwej]; gdzieście mieszkańcy? Ale nawet, zredukowawszy prędkość, można przechodząc ani żywej. Weźcie, wielkomiastowi, swoich 80 sąsiadów z klatki schodowej, ustalcie punkt, w którym przecinają się ich codzienne ścieżki, zauważcie, że nie jest on taki punktowy, ten punkt, czajenie się na przystanku zbiorkomu niewiele pomoże, no i przejedźcie przez ów punktoobszar – ilu sąsiadów zauważycie? Dwóch‐trzech? No i co? Czym to się różni od „żywej duszy w Szalejowie”? Wniosek: kto mieszka w miastach? cudzy sąsiedzi!)

Drugi węzeł jest błędem, ale ożywczym. W wierszu Bobuli jest drugi człowiek (poza podmiotem l.): tosiek idzie patrzy, a w poprzednim odcinku kategorii „wierszyki” tego bloga – kto idzie patrzy? Tosiek.

Trzeci węzeł to potknięcie. Czytam, dochodzę do wersu

jęczy z nimi tosiek te mają go na pieczy

i potykam się o nieoczekiwany rejestr językowy. Jak to? „Na pieczy”? Autor jest wykształcony i kształcący (jako nauczyciel); ma to w małym palcu. Ja musiałem poszukać. I znalazłem, Koheleta po Kochanowsku:

Nie masz na świecie żadnej pewnej rzeczy,
Próżno tu człowiek ma co mieć na pieczy.
Zacność, uroda, moc, pieniądze, sława,
Wszystko to minie jako polna trawa.

spód

Po tym znalezisku mam pewność: brak zimy w szalejowie to robota w każdym miejscu świadoma, rytmicznie (rymowo?), leksykalnie, funkcjonalnie. Czytelnik nabiera się (od razu chętnie) na prostotę, potoczystość, łatwość wchodzenia w głowę (i nogi; szur‐szur, polonez św. wita), ale pod spodem czeluści głębokie. Więc się wraca i wraca. Im bardziej czytasz, tym lepiej widzisz całą tę przewrotność, no, może nie całą od razu, ale kontury wyraźnieją.

Poczynając od „węzłowej” przewrotności, po‐Kochanowskiej: to one, koty wyjce, mają człowieka tośka na pieczy, bez wątpliwości, w ponadgatunkowy czy nawet ponad‐poza żywy‐nieożywiony, tosiek ja i koty chmurni do cna toczący się wyjący korowód. (Ale ile już Gatunków wymarliśmy; im bardziej ich brakuje, tym słabiej mogą nas ocalić, nawet psy odeszły.)

A w tle wieś spogląda spode łba, to (na moje) nie jest metonimia, to jest (w moim odczuciu) dosłowne. Nie „wieś” jako skrót na jej mieszkańców, tylko wieś jako ponad‐poza żywy‐nieożywiony jednostkowy i zarazem zbiorowy podmiot‐całość.

I jeszcze jedno. Jak on to robi (autor), że w tekście, w którym pada wiele słów konotujących hałas (i to takich, no, bez przesady można powiedzieć: przesadnych; lament, wyjcy, wyjący) panuje taka cisza? Taka, jaka (mgliście to pamiętam) zalega w padającym grubo śniegu. Chociaż...

jest całkiem biało, tak
jak niektórzy chcieli, ale
nie cieszy się nikt

zupełnie.
w chałupach koło mnie
kominy mielą dym

...w innym wierszu Bobuli (biała zima) też rejestruje się rozerwanie tego – zdawało się: odwiecznego i nie wyczerpanego – układu. W niebyłej zimie cisza, zrobiona nakrywającym dramat Końca językiem, sięgającym wstecz przez stulecia po prostotę i śpiewność, a zarazem do cna współczesnym, a więc ta cisza jest dodatkowym, metatekstowym, że tak powiem, Znakiem.

*

Niesamowitą przyjemność zrobił mi ten wiersz. Zanim wyginę.

« previous results · more results »