1
Mam na półkach paręset tomików poetyckich, w większości już nieco podstarzałych, w wiekszości też – polskich autorów. Polskich, dlatego że względnie dobrze znam język (i realia świata, który stoi za tymi komunikatami), a tłumaczom nie ufam (bez sprawdzenia, którego możliwości są ograniczone).
Przestałem poszerzać tę minikolekcję (z drobnymi wyjątkami), gdy dotarło do mnie, że pisanie, czytanie i krytyka poezji to aktywności przede wszystkim towarzyskie i toczące się w gronie (gronach) tworzących obieg zamknięty, samoobsługujący się. A po drugie, w konsekwencji, może i ważniejsze, że czytanie i krytyka poezji możliwe są wyłącznie dzięki gratisom; w Polsce rocznie wychodzi kilkaset tomików poetyckich, z czego (powiedzmy) 52 wypada przeczytać, a 26 (powiedzmy) – mieć na półce. Kogo na to stać, gdyby miał nabywać je drogą kupna?
Co gorsza, wiersze (pojedyncze lub pokazujące się w minizestawach sztuki) właściwie mnie nudzą. Jestem pilnym czytelnikiem „Kontentu”, „Wizji” („Małego Formatu”), co miesiąc zaglądam na „łamy” sieciowego „Helikoptera” (najbardziej chyba otwarte dla autorów jeszcze nieugruntowanych towarzysko) i – wybaczcie – znakomita większość znalezionej tam produkcji mija mnie obojętnie (lub odwrotnie).
Czemu więc to robię? Bo od czasu do czasu trafia się okazja do zabawy; zrecyklinguję tu cytat z Joanny Mueller:
[...] pokazać, że interpretacja nie gryzie, nie jest taka groźna, jak się niektórym wydaje, choć – i to jest cała zagwozdka – może być zaraźliwa. Chciałabym innych zarazić interpretacją, pokazać, że wysiłek lektury może być fajny, wartościowy, ciekawy, budujący. Nie wiem, skąd w ludziach bierze się taki lęk przed interpretowaniem, dociekaniem, uważnym czytaniem, kombinowaniem. To jakaś szkolna trauma, czy co?
2
Ten przydługi i niezbyt interesujący wstępik potrzebny był mi po to, by oznajmić, że niedawno kupiłem tomik Macieja Bobuli wsie, animalia, miscellanea. Autora przyuważyłem jeszcze przed głośnym (współ)gestem na gali Silesiusa 2019, gdzie (współ)zgarnął nagrodę główną za debiut: właśnie za ten tom. Miałem przyjemność cytowania jego pojedynczych wierszy tu i tam, a jeden z nowszych (spoza wyż.wym. tomiku) stał się tematem blogonoty brak zimy w szalejowie.
Krótko mówiąc, zostałem zaintrygowany.
Intryga polega tutaj na kilku synergetycznie wspierających się momentach. A zatem różnorodność i sprawność stylistyczna; Bobula bierze się za różne rejestry i za każdym razem wychodzi z sukcesem; czy to będzie rymowana „piosenka nibydziadowska” (brak zimy w szalejowie), czy minimalistyczne kawałki na wskroś współczesne (biała zima z przemocną „biblijną” puentą, koty psy ja, obierki), czy rozgadane, „biograficzne” longiery (epitafium dla edka, poniemiecki guz), czy (auto)reportażowe i publicystyczne (nowy korbut a serce w bojlerze, kury rosi deszcz, brona, pro patria), czy wreszcie „akcesyjne”, potwierdzające poczucie (pewnej) łączności autora z poetyckim towarzystwem (gołębie, do ryszarda krynickiego – nic), w których jeden źle postawiony wyraz mógłby zmienić owe „świadectwa przynależności‐ale‐i‐dystansu” w granaty naładowane zabójczą ironią.
Potem idzie wysoki procent „efektu aha!” w tych wierszach (adaptuję ten termin dla wyrażenia rodzaju lekturowej emocji, jaką można też opisać pytaniem: „ojej, to tak wolno?” – a tu, patrzcie, wolno; zrobił to, i działa – czy nie to jest probierzem czytelniczej satysfakcji?).
Tematyka – różnoraka. Łatwo z tego zrobić zarzut (wrócimy do tego), mnie jednak pasuje podmiot liryczny, który na świat (siebie) patrzy nie jednostronnie, monotematycznie. Wiersze można pisać jako rodzaj skwantowanego dziennika, odbiją wtedy to, czym żyje podmiot (w jakimś sensie i autor), a można jako cegiełki kruchutkiego gmaszyska (= tomiku konstruowanego jako jednostka wypowiedzi literackiej); będąc czytelnikiem naiwnym i nieokrzesanym, bardziej rozumiem to pierwsze podejście (może dlatego, że od drugiego zbyt często odpadam). By to wyrazić metaforą „poetów na SŚŠ” – wolę Sośnickiego od Sendeckiego.
Last but not least – język (polski), czytelna fascynacja nim, sięganie po słowa (zwroty) spoczywające w polszczyźnie pod warstwami kurzu i zapomnienia, ale też via wybryki teraźniejsze, nieraz z zaskakujących źródeł (do tego też wrócimy); mnie także ekscytuje pokrętne a rozłożyste ciało tego nieszczęsnego potwora – języka polskiego.
3
A teraz polemicznie. W prze‐przedługim podsumowaniu roku 2018 Jakub Skurtys, którego zasadniczo cenię (oraz: mniej bezosobowo od czasu obejrzenia wideorelacji z Šalamunowskiego spotkania z MLB i RW), o tomiku Bobuli pisał tak:
Serca czytelników miał zdobyć Maciej Bobula tomem „Wsie, animalia, miscellanea” (Fundacja Duży Format), ale chyba nie zdobył. Autor potrafi sprawnie pisać o rodzinnym Szalejowie, o wsi nie wyobrażonej [btw, korektorzy automatycznie łączący „nie” z imiesłowem, patrzcie do cholery od czasu do czasu i na produkowany przez to brak sensu! a najlepiej w ogóle przestańcie łączyć na chama!], pełnej duchowych komun i tajemnic (jak Honek czy Lebda, a z młodszych autorek: Kasia Szweda), tylko wsi polskiej, wsi pijących bezrolnych rolników, panów spod monopolowego, wsi bez perspektyw i przyszłości. Materialność odczuwa się tam jako piętno na podmiocie: trochę cyniku, trochę hipsterze, a trochę synu tej ziemi, który nie może się zdecydować, czy bliższe jest mu doświadczenie „tego tutaj”, „naszego”, czy intelektualne przepracowanie tych kategorii i nabyty już dystans obywatela świata.
Od razu się wetnę: a skąd ten przymus decydowania? Że koniecznie albo to, albo to (załóżmy na moment, że bazowe rozpoznanie jest właściwe)?
To interesujący paradoks podmiotu Bobuli, który warto śledzić i którego losy są znacznie ciekawsze od zawartego w wierszach obrazu rzeczywistości, nieco tabloidowego zresztą. Bobula miota się bowiem między swojskością i poetyckim, wielkomiejskim doświadczeniem dawnego studenta czy prekarnego pracownika kultury, a jego (nie do końca chyba) uświadomioną walką o możliwość powrotu syna marnotrawnego do domu, gdzie sielską utopię przerywa produkcja kaszanki. Pokazuje w ten sposób czytelnikowi, że kolejny Nowak czy Piechal już nam się w poezji nie przydarzą. Samemu tomowi czegoś jednak brakuje (redaktora?). Jest w nim za mało, a podział na trzy części wygląda bardziej na przypadkową próbę uporządkowania tekstów wedle zagadnień, niż rzeczywisty projekt książki. Bobula wygrał w konkursie Fundacji Dużego Formatu, mogę więc sobie wyobrazić, jaki poziom przedstawiały inne „projekty”. Mimo że podoba mi się ten tom, doceniam pójście w nurt wiejski nie z ducha wsi sielskiej ani tym bardziej wsi magicznej i odkurzenie starego Nowaka, czuję też niewykorzystany potencjał, tak duży, że uczucie to zmienia się wręcz w żal.
„Miota się” między tym a tamtym; krytyk, którego jednostką – przedmiotem recenzji nie może być nic mniej niż tomik (tak, tym razem to zarzut), jest tu wyraźnie zawiedziony, że mu nie wychodzi jedno‐jednoznaczne stematyzowanie książki. Więc „tematyzuje” na poziomie meta. Podmiot nie może się zdecydować, autor się miota. Redaktora, który by przystrzygł zawartość pod oczekiwania i (średni, typowy) warsztat krytyka – zabrakło. Kicha a nie „projekt” (słowo‐klucz artystycznej prekarności), więc i konkursowi się obrywa. (Wiem, że argument z nagród jest słaby, niemniej werdykt Silesiusa cieszy w tym kontekście złośliwie.)
Ale za dobrą monetę biorę wyznanie „czuję też niewykorzystany potencjał, tak duży, że uczucie to zmienia się wręcz w żal”. Spoko. Gdybym miał (czytelnicze) serce, to tomik by je zdobył, na razie zdobywa u mnie parę innych dóbr, w tym (podobno) najcenniejsze: uwagę.
Gdyby każdy wydany tomik podobnie „nie wykorzystywał potencjału”, ech, por. pkt 1.
4
Na koniec o zaskakujących źródłach. (Chociaż, czy ja wiem, uważny znajdywacz jest wszystkożernym szukaczem.)
Weźmy fragmenty paru wierszy Bobuli, wytłuszczam zwroty‐triggery (tak jak w braku zimy w szalejowie triggernął mnie zwrot „[mieć] na pieczy”):
musze trupy
[...] choć chronić cię ślubowałem ręka, a myślą i uczynkiem zaniedbałem,
i to w świątyni pana, gdy baba przede mną żachnęła na ciebie się rzycią.
dla tych, którzy w butach nike pija wodę polaris
[...]
czas klimatu polarnego, w którym
globalne ocieplenie obnosić się będzie
w dresie z kreszu
Od razu mówię, że nie miałem pojęcia, co to „kresz”, okazał się (wg SJP) „tkaniną fabrycznie gniecioną”, co samo w sobie jest odkryciem.
A teraz cofnijmy się do roku 2011, do reportażu w „Wyborczej” o „weekendzie dyktand”; jest takie okresowe szaleństwo, marketingowy festiwal poprawnościowych marabutów u władz.
Cytuje się tam wypasione i (przyznaję) miejscami szaleńcze dyktanda, którymi skatowano startujących w konkursach.
Na przykład raper Łukasz L.U.C Rostkowski w zorganizowanym przez siebie Rymoliryktandzie dyktował:
Tara Jerzy, myśląc tak i żnąc raz pszenżyto wszerz, zauważył naraz dwa marsjańskie kręgi.
Tedy ufolud wyszedłszy zza chaszczy, mając dres kresz, rzekł im przez wytrzeszczone szczęki:
– Dziczejecie i dziczejecie, fastfood, metatonii bełkot, chędożenia jęki.
Gzicie się i pniecie, lecz tylko słowności smak i miłości znawstwo różnią was od innych wędlin.
A pani dr Katarzyna Kłosińska z RJP w dyktandzie‐dogrywce gaiła klasycystycznie (tytuł: Arcykoszmary niby‐półbożka), choć literacko słabiej od rapera.
[...] gdzież tej gruboskórnej eksżonie motorniczego dwudziestkipiątki, umiejącej jedynie prużyć ryż, do, co prawda, psubrata i oczajduszy, ale jednak półbożka! Ocknąwszy się, jeszcze ćwierćprzytomny, żachnął się na swą niedolę: nasamprzód ją zelżył, czym przynajmniej sprawił, że gniew zelżał, a potem znów położył swą rzyć na swym quasi‐piernacie.
Przypadek? Zapewne. Choć pamiętam przecież o zatrudnieniu Bobuli, jako nauczyciel mógł być zainteresowany wzorcami do dyktand. W każdym belfrze czai się sadysta.