memłarystyka

To gatunek męski, bez dwóch zdań. Krótka forma prozatorska nie stroniąca od sytuacji dla bohatera nieprzyjemnych, żenujących, przykrych, ocierających się o śmieszność i wstyd. Pierwszoosobowy (koniecznie!) narrator doskonale wie, że świat (kultura, tradycja, kosmos) chcą go widzieć jako jeszcze jeden napędzany testosteronem lapidarny automat do gry w „chrząknę, splunę, jebnę, bluznę, z‑palcem‐w‐dupie obronię doktorat, a kto mi podskoczy, temu wpierdol”. Ale on, na przekór, odskorupia się, pokazuje swoje rozmemłane, niezdecydowane wnętrze wiecznego obserwatora (niechętnie) uczestniczącego. (Dlatego – to męska forma.)

Podmiot liryczny z masochistyczną drobiazgowością zanurza się w miękkie i czułe gonzo, staje się wielomównym gombrowiczem, nastawionym wszakże – odwrotnie – na „nie ja”. Ma nadwrażliwe ucho, nigdy nie zamykające się oko, rozpościera szeroko – jak poroże! – wnikliwe anteny, które z samej konstrukcji sytuują go w noszonym wszędzie ze sobą środku wszechświata. A w głowie kłębią się tysiączne lektury, frazy, porównania. To literacki robot, mielący okruchy rzeczywistości w trybach skojarzeń, aż wyskoczy nadziewane Cioranem czy innym Bernhardem tortellini prosto z tramwaju, spod śmietnika czy z nieprzyjemnego wnętrza polskiego biznesu XXI wieku. Albo z miękkiego podbrzusza zagubionego po latach dzieciństwa, które ze swej natury jest prywatną kopalenką wstydu, śmieszności, bólu, ale i arkadią zapierających dech uniesień, niespodziewanych odkryć, fundamentalnych – dla całej późniejszej biografii – olśnień.

Jeszcze jeden wymóg formalny trzeba dorzucić, aby definicja memłarystyki, co to ją właśnie ustanawiam [albo: tak mi się zdaje], stała się kompletna. Puenta. Każde story, czy może raczej: stórko, musi kończyć się okrutną w swej celności, przeszywającą mózg czytelnika puentą, zwięzłą jak blacha w czoło. Taka puenta jest aromatycznym listkiem bazylii wieńczącym obfite tortelini kryjące bogactwo wmemłanych w nie treści, jest jak przywrócona na krótką, decydującą chwilę maczo‐męskość; tak właśnie mistrz na sam koniec nam, osłabionym przez miękkie gonzo i zmęczonym pogonią za zwinnymi, rozbiegającymi się na boki gombrowiczami, tak nam jednak – spuszcza wpierdol (a co młodszy, nie zahartowany czytelnik, nie kłamię, może tylko wyjąkać: „jezu jakie to piękne”).

Na mistrza memłarystyki wyrasta nam Łukasz Najder, który nie dalej jak wczoraj sam jeden, w pojedynkę, ukradł fejsbuka.

Ale nie tylko on próbuje swoich sił (położę tu świeżego smutnego psa, a kto wie o innych, niech może wrzuci w komentarz).

* * *

Bardzo z siebie zadowolony, z wykrycia i nazwania współczesnej formy starego [no bo, proszę państwa, wszystko już było] gatunku, już‐już miałem wdusić „publish”, gdy coś mnie tknęło i z ostrożności, która jest, nie waham się powiedzieć, ostatnią cnotą, wrzuciłem memłarystykę w gugla.

I – ach! – znalazłem, Memłary Zbyluta Grzywacza, malarza.

Chciałbym, mam taką potrzebę, rozebrać się i opisać swoją anatomię. Zwiedzić siebie wstecz. I z tych moich narastających tęsknot do pisania, do tego, żeby usiąść i pisać tak, jak się maluje, wynika, że do słowa pisanego mam więcej zaufania niż do czegokolwiek innego. I moje malarstwo także jest tego dowodem.

* * *

Jako dziecko uchronione przed opresją instytucjonalnej religii miałem więcej wolnego niż rówieśnicy. Siły rodzicielskie nie chciały jednak pozostawić mnie samemu sobie, abym w spokoju czytał kolejną książkę rąbniętą cichcem z nie‐dzieciowej półki, i od czasu do czasu ciągano mnie po innych świątyniach. Sztuki.

W którejś z galerii, może w Zachęcie, świecki los zetknął mnie z płótnami, które, owszem, wywierały wrażenie, ale to podpis – imię i nazwisko autora – zapamiętałem na całe życie.

Nie był to ten obraz:

Zbylut Grzywacz

wisiały tam ze dwa wcześniejsze płótna, zostało jedynie mgliste wrażenie czegoś mocnego, rozkiełznanego. Ale napis „Zbylut Grzywacz” wrył mi się w pamięć krwistymi literami.

Tak mógłby się nazywać bożek Pan, gdyby wstąpił we współczesność! Zbereźny, zbytkujący filut! Cielesny i nieposkromiony! Dziki, włochaty, z grzywą!

Byłem zachwycony (sporo już wiedziałem o zajęciach bożka Pana, po tym, jak – cichcem – dorwałem opasłego Gravesa, na zawsze już porzucając nudę poczciwin w rodzaju Parandowskiego).

I właśnie wtedy pomyślałem po raz pierwszy, że może chciałbym zostać malarzem. Czy też – zmienić imię‐nazwisko; różnica między tymi aktami nie wydawała mi się istotna.

Zbylut Grzywacz ostatecznie przesądził o mojej pogańskiej tożsamości.

I, popatrzcie, jak się znakomicie wywiązywał z tej swojej nigdy wprost nie złożonej obietnicy:

Zbylut Grzywacz

  1. czescjacek’s avatar

    Strach komentować!

  2. szprota’s avatar

    do ośmiuset lajeczków chyba nie dobijemy, się obawiam; nie wiem, czy ciągnąć z tego wnioski.

  3. nameste’s avatar

    Taaa, widzę, niby strach, ale jednak jaka odwaga.

  4. beatrix’s avatar

    Proszę autora,

    proszę przygotować link na jakieś megagłaski, superhipergłaski czy coś w tym rodzaju. Są teksty, ktore zasługują na specjalne względy i teraz nie wiem: mam głaskać więcej niż raz, żeby wyrazić, czy jak?

  5. nameste’s avatar

    @ beatrix:

    Dzięki.

  6. Joanna’s avatar

    Cieszę się, że tu zawędrowałam (również przez „gugla”). Polecam miłośnikowi Zbyluta jego profil na fb: https://www.facebook.com/ZbylutGrzywacz?fref=ts

reply

Your email address will not be published. Required fields are marked *