tak, bomba

Dawno nie miałem tak ekscytującej przygody czytelniczej z polską współczesną prozą. Może nawet od czasu Story Jones Krzysztofa Pietrali (ciągle &żywo czekam na wydanie całości).

Mowa o drugiej powieści Marty Kozłowskiej, B.Bomb, opublikowanej na jesieni zeszłego roku. Jest to proza śmiała, pełna innowacji, zwarta i wartka. Od samego poczatku, który wygląda tak [1]:

Żył raz oto pewien człowiek imieniem Malik. Świat czytał od prawej, pięć razy dziennie wypinał się na Zachód, a jego krajobraz mentalny stał pustynią. Płatem żółwiej skóry, rozpiętym pomiędzy kiwającym w skwarze palcem minaretu a wymarłymi koszarami po lewej. Z zetlałego na kumin czerstwego cielska – całego w zmarszczkach i łuskach światłocienia – sterczały zbrojeniowe druty, kable i rdzewiejące rury; pokrywał je gruz i skorupy wypalanej gliny. Słońce, matowe i mętne, toczyło wydmy brudu i cuchnących śmieci. Droga biegła po wybojach, zaś na poboczu – wzdęty jak kowalski miech – puchł wór padłej krowy. A pośrodku on sam: Malik Al-Suri. Pępek okręgu zakreślonego przez płaski horyzont. Sam we własnej osobie. Przykurzony, wysuszony, kucający na piętach. Z opalonymi stopami i paznokciami wrośniętymi w piasek.

Nic się nie działo, nic nie zmieniało. Jak okiem sięgnąć: niezakłócona niczym flauta. Pejzaż bez cienia mimiki, a cisza tak donośna, że z przeszłości – jak z drugiego pokoju – dało się słyszeć, jak zarżnięta przed rokiem koza Al-Suriego żuje butelki po zamzamii.

Pejzaż był zgrzebny, co innego podobrazie. Zakwefione piękno, cudów kraina. Tam trzymał Malik bujne ogrody z fontannami bijącymi wodą perlistą, rajskie ptaki, posągi z czerwonego złota i lapis-lazuli. Fajansowe mozaiki, cieniste galerie z laterytu. Piżmo i ambrę, złotogłów i brokaty. Konie hebanowe jak diablęta; ghule, ifryty i dżiny. Święte szydło, którym Prorok był reperował sandały, jak też Jego Święty Płaszcz. Ukrywał Dwunastego Imama, Jonasza i Lota – niech Ałłach z nich rad będzie! Umm Kalthum i Omara Szarifa – niech będzie pokój nad nimi! Kryształowe misy pełne zroszonych owoców, dymiące półmiski pilawu. W bukłakach mleko gęste i słodkie niczym miód. Domy z placków durra, deszcz kiełbasek z nieba. Drzewa, co rodzą klejnoty, i osły robiące złotem. I odaliski o ciałach kremowych jak skorupki jaj.

 
– For me civilian life is nothing! – oświadczył John Rambo. Z zamocowanej u podsufitki dwudziestodwucalowej klatki miał widok na usadzone dwójkami hełmy z gładko wygolonymi podbródkami. Dekatyzowane mundury oddawały zapach apretury, koła turkotały na wybojach, a autobusem potrząsało jak solniczką. Prószył piach, panował barbarzyński upał, lecz w klimatyzowanej kapsule pojazdu utrzymywał się jako taki Zachód.

– In the field we had a code of honor: you watch my back, I watch yours – dodał Rambo, lecz jego słowa nie wywarły najmniejszego wrażenia. Spięci kamizelkami kuloodpornymi żołnierze smętnie kiwali się na załadowanych berylach. Wszystko skrzywione i nadęte. Poobrażane. Siedzieli w grupie, lecz nie byli razem: jak gołębie pod piekarnią.

 
Widoki przesuwające się za oknem nic Sebie nie mówiły. Nic a nic! W niczym nie przypominały czegoś znanego. Głowa nie umiała ich obsługiwać. Olbrzymiej plaży bez fal i golutkiego nieba. Nie czytała gorejących szybów naftowych, solnych zagonów, sianych luźno koczowniczych obozowisk – samotnych i ulotnych. Nawet nie przypuszczał, czym są. A ponieważ nie rozumiał, szybko stracił dla nich zainteresowanie. I sięgnął po prowiant.

W sakiewce z grubej zielonej folii ze znaczkiem „S” znalazł dwie konserwy, suchary kminkowe, słodkie mleko w tubce i dwie małe tytki: z herbatą i cukrem. Wsypał cukier do ust. Ciućkał zapamiętale. Skubnął mielonki. „Załamka” – stwierdził i pożarł całą. Nadal był głodny. Bo nigdy nie był syty.

Miał przedżołądek. U rąk i nóg po sześć palców. Doił mlecznego prosiaka, kurom dawał jeść styropian. Z samych śladów racic potrafił sobie odtworzyć żywca wraz z ceną za kilo masy w skupie. Do roweru dobrać odpowiedni kształt koła. Bochen sklecić z okruchów. Wyczarować obiad z resztek. W jednej ręce zmieścić dwie głowy kapusty. Sitem czerpać wodę.

Na zabawach tańczył z powietrzem. Na ryby nie chodził, bo nie brały. Grzybów nie zbierał, bo za dużo z nimi roboty. Za to kiedy na szybie pobliskiej fabryki makaronu pokazała się Matka Boska, z myślą o pielgrzymach jak raz urządził kram z dewocjonaliami z muszli, nitek i kolanek oraz z chemią z Niemiec.

Na wiosce wołali go Złoty. Polski Nowy Złoty było im za długo. Proste.

...a więc od samego początku uwagę przykuwa język. Oraz pewien rys nadrealizmu. Ten drugi będzie się potęgował, ten pierwszy – choć już wiesz, czytelniku, że jesteśmy daleko poza standardem poprawnej nudy – nadal będzie zaskakiwał.

* * *

W (polemicznej) blogonocie dotyczącej pierwszej powieści Marty Kozłowskiej, Stopa od nogi, ukuły mi się ad hoc dwa diagnostyczne terminy. Tematem podszywającym tamtą książkę było toczenie przeki (czyli wielomedialnego perswazyjnego polit‐kulturo‐przekazu), a protagoniści / sytuacje / węzły akcji zdradzały cechy mempleksów. Czyli zestawów stereotypowych, rozmemionych powszechnie, atrybutów.

Obie te kategorie mają jeszcze bardziej adekwatne zastosowanie do B.Bomb. W obficie zacytowanym początkowym fragmencie pojawiają się – w krótkich ekspozycjach – aż trzy z pięciu/sześciu kluczowych dla ksiażki mempleksów. A to: Malik Al‐Suri, zestrój wyobrażeniowych cząstek składających się na obraz „typowego prymitywnego muzułmanina”, John Rambo (ten to jest genetycznie mempleksyjny) oraz Sebastian Latocha, archetypiczny wiejski (sprytny) głupek, który zamienił dwa lata zasadniczej na sześć miesięcy misji.

Dalej pojawią się: dowódca bazy generał Deryl B. Melville (jasny potomek zejde Barucha Melszteina, w pośrednictwie DNA-owym uczestniczył także – to widać – czytelnik Moby Dicka), Kadi, uosobienie pewnej wizji islamu, wreszcie kapitan (T)weed (Imperium Brytyjskie), postać mocno zagubiona. Parę bardziej szkicowo zarysowanych osób, jak Bicz[u] (Boży) czy Miecz[u] (Damasceński), Takitak [półślepy], Sylwek [głuchy] i Zbyszek [jąkała], koledzy Seby, klasyczne „trzy małpy” [見猿, 聞か猿, 言わ猿].

A także trudna do zliczenia ciżba mempleksów mitycznych i/lub historycznych (Ałłach, ten Drugi, rzesze Franków/Chrystolubców, rzesze Wiernych, inne jednostki z Kartoteki Mitów, no i, żeby nie było, Jan Paweł II Taternik).

I Lis. [2]

* * *

Nieliczni [a szkoda] recenzenci/‐zentki używają w odniesieniu do B.Bomb zwykle dwóch terminów: groteska oraz surrealizm. Na pierwszy zgoda, choć – gdy ogarnie się wydźwięk (lub: jeden z wydźwięków) całości – to groteska w służbie tragifarsy, i to w porządku nie drobnym, partykularnym, a wręcz cywilizacyjnym. A nawet – bezlitosna szydera.

Z drugim nie zgodzę się, ponieważ powieść dzieje się w świecie wyobrażeniowym, symulakrycznym, w piętrowej konstrukcji Przeki, zasady organizującej, bardziej (tu) realnej niż płasko‐materialny świat. W takim uniwersum nie posądzi się B.Bombsurrealizm.

* * *

Nie mam (dziś) ambicji dalszego streszczania ani interpretowania powieści Marty Kozłowskiej. Szalenie podoba mi się jej odwaga, niekiedy zawieszona między nonszalancją a bezczelnością, w kreowaniu Przedstawianego. Doceniam też wkręty (i przekręty) językowe, to się dobrze czyta, z dużą frajdą.

Poprzestanę zatem na: czytajcie. Szkoda byłoby przeoczyć tak oryginalnie zrobioną prozę.


PRZYPISY

[1] fragment zaczerpnięty z publicznie dostępnego „demo” powieści, stąd (tu można też kupić sobie ebuka)

[2] wbrew prezentowanym w paru miejscach opiniom, że Lis jest tu Saint‐Exupéry’owski, sądzę, że to daimonion Przeki, a może nawet dajmon [zob. Pullman]; krótko mówiąc: alter ego Autorki

  1. Paweł Hohmann’s avatar

    Na pewno nie zapomnę o „B.Bomb”. Gdyby odwirować całą szatę językową tej prozy, zostałaby całkiem zgrabna fabuła o „naszych”, którzy utknęli w obcym świecie. Byłby to jednak zabieg okrutny. Baśń o najsłabszych ludziach na ziemi potrzebuje Lisa. Unosi się i jednocześnie jest wyczuwalnie wszechobecny w głowach każdego z bohaterów powieści. W tym świecie kobiety są nieobecne. Plamka ślepa narracyjnego nerwu wzrokowego w „B.Bomb”?

  2. nameste’s avatar

    Paweł Hohmann :

    W tym świecie kobiety są nieobecne.

    No, niezupełnie. Jest Matula [Seby], jej doktórka i sąsiadki. Ale to w innym miejscu niż to, w którym toczy się akcja i toczą się wojny (a właściwie – nieustanna wojna). A struktura wojny jest taka, że starzy mężczyźni wysyłają młodych mężczyzn, żeby zabijali i dawali się zabić (wg potrzeby). Przy takim temacie i takiej lokalizacji nie dziwi mnie zasadnicza nieobecność kobiet.

reply

Your email address will not be published. Required fields are marked *