zebry giacomettiego

Pisałem już elsewhere, a propos sezonowości nagród literackich, że w zeszłym „roku czytelniczym” spotkały się

dwa tomy ważne (prywatnie) [...]: Po domu Sośnickiego i Mondo cane Jarniewicza, których, co więcej, ważność nie wygaśnie (dla mnie) wraz z końcem sezonu

...i rzeczywiście, nie wygasa. Wracam do obu; niedawno wpadłem do Jarniewicza, od paru dni znów siedzę w Sośnickim.

Tak, potrzebowałem pewnej przerwy; natchniony duchem polemicznym wobec jednej z pierwszych recenzji Po domu (Jakub Skurtys), przeczytałem w zeszłym październiku mnóstwo Sośnickiego wcześniejszego, aż w jakimś sensie lektura samego ostatniego tomu straciła na hm, świeżości. Po upływie ponad pół roku podtrzymuję zasadniczo polemiczne sprzeciwy, ale sam duch poszedł precz; dziś jestem nastawiony pozytywnie^ i wolę mówić wprost, a nie w kontrze.

A do powiedzenia mam na początku taki oto ważny banał: nie ufajcie DS! Łatwo można dać się zwieść jego na pozór przezroczystej dykcji, tonowi sprawozdawczemu, czasem nawet przybierającemu odcień właściwy cicerone (życzliwemu‐w‐granicach‐roli, ale nie angażującemu się przewodnikowi). Wydawać się może, że te wiersze są o tym, o czym literalnie napisano, ale uważniejsza lektura pokazuje, że są też o całkiem czymś innym, a gdy wykryje się (we własnym mniemaniu), czym ewentualnie jest owo „coś innego”, skryte sygnały (np. bardzo dyskretny dialog między wierszami) mogą pokazać, że wcale na tym nie koniec, że pole semantyczne sięga dalej (i dalej). (I jest z tego spory fun.)

Zaryzykowałbym nawet stwierdzenie, że w tym tomie wierszy Sośnicki okazuje się Szczwanym Redaktorem. Co on redaguje? Redaguje wielotematyczny strumień „ruchu w świecie”; nie jest (w żadnej mierze) „poetą rzeczy”, jest poetą obserwacji procesów, w tym: zachodzących we własnej swojej maszynowej osobie („maszyna mowy nakierowana na percepcję”).

(Jeśli więc w wierszu Sekretne życie kolorów trzykrotnie refrenicznie rzecze: „a ja patrzyłem na to zza winkla”, po omówieniu – kolejno – ideolo‐przepychania historii, szarogęszenia się kleropaństwa i złudnej solidności afiliacji europejskiej w Polsce, to jest to gorzkie poniekąd wyrzeczenie się pewnej postawy pokątności bytowania, którą musi odesłać w czas przeszły, bo „dom” się rozpada, już „po” nim, a ponowna „bezdomność” uruchamia konieczność bezpośredniej, nie osłanianej jak dotąd, konfrontacji z „ruchem świata”.)

Z grubsza wiemy „co” (redaguje), słowo o tym „jak”. Ano – wcale. To paradoks. Polega on na tym, że DS jest kompetentną „maszyną mowy” i wraz z procesem zapisu „obserwacji procesów” (ta metarekurencja jest istotna) uruchamia współbieżny, równoległy proces, który dokłada z zasobów pamięci zewnętrznej [ale wewnętrznej, bo zinternalizowanej] maszyny stosowną formę (zwróćcie uwagę na wielorakość stylistyk serwowanych w Po domu!) i wewnątrzkulturowe, wewnątrzjęzykowe odwołania. A „szczwaność”? Podaje niby na tacy, ale – jako „ojciec siedmiu zasłon”; trzeba je samemu zrywać, by zyskać to, na co [sami wiecie] czeka się w cliffhangerach Szeherezady.

Przejdźmy do konkretu.

Zebry Giacomettiego

Bądźcie pewni, że nocą 
zamieniają się miejscami, 
i to dokładnie tak, 
jak byście się spodziewali:

ledwie zapada ciemność, 
ruszają po linii w prawo, 
kiedy gęstnieje ciemność, 
skręcają po linii w lewo, 
i kiedy rzednie ciemność, 
znów w lewo.

                        Przez całą 
tę nocną wędrówkę 
linia mieści się idealnie 
pomiędzy ich kopytami, 
nie zdarzyło się jeszcze, 
by na nią nastąpiły,

a równomierność ich kroku 
i symetryczność pozycji 
godne są najwyższego 
podziwu.

                 Tę ostatnią 
potrafią osiągnąć, 
nie spoglądając ni razu 
jedna na drugą, 
choć ich widzialność w nocy 
wcale nie jest zła:

nów czy pełnia, 
każda mogłaby widzieć 
przynajmniej połowę 
drugiej.

Proszę bardzo. Cicerone w jocie, alfie i omedze. Prowadzi nas po muzeum rzeźby. Akurat.

Alberto Giacometti zaliczył rzeźbą trzy zwierzęta: kota, psa i konia; żadnych zebr. (Również jego brat, Diego, poprzestawał na europejskich inscenizacjach zwierzęcych.) Co jest jednak charakterystyczne u Alberta G. – jego zwierzaki [jak i ludzie] to figury wychudłe, postrzępione, gruzłowate. Obrazują jakąś esencję sylwetki w ruchu. Trochę tak, jakby światło w jakiś sposób wyżarło obłości ciał, zostawiając istotę, cień (gruzłowaty, postrzępiony) osoby zwierzęcej.

A więc w środku tej „muzealnej” mistyfikacji napotykamy opozycję „światło–cień”, białe–czarne: zebra.

Potem zaś leci już kaskadą. Bo przecież zebra w naszej cywilizacji to przede wszystkim wehikuł „bezpiecznego przejścia”. Popatrzmy na to przejście. Zapada ciemność, zebry ruszają. Są doskonale symetryczne i nigdy nie nastapią na linię swojego ruchu, która „mieści się idealnie między ich kopytami”; jak to możliwe? Idą dwa koniowate po pewnej linii, obok siebie (to się narzuca), ale obydwa mają ową linię między kopytami?! Odpowiedź jest banalna: zebra to dwa, biały i czarny, koniowate w jednym. Są doskonale widzialne (mimo nocy), ale nie muszą na siebie patrzyć, by się doskonale zsynchronizować.

Opozycje światło–cień, białe–czarne, dobre–złe, takie–owakie (lewe–prawe). Szuka się „bezpiecznego przejścia” (powiedzmy, przez życie, czy w pomniejszeniu: każdą jego znaczącą cząstkę), a tu się okazuje, że wiedzie nas „przewodnik” inherentnie dualny.

Zwróćmy też uwagę na kierunki ruchu zebr. Najlepiej to narysować, poczynając z perspektywy od‐ocznej: patrzysz na wprost, w przód, ale zaraz idziesz w prawo, potem w lewo, potem znowu w lewo (jakaś asymetria?).

Na obrazku punkt startu zaznaczony kropą. (Naoczne świadectwo: nie ufajcie DS!)

Pozostałaby do omówienia metafora nocy, owej „ciemności”, co to najpierw zapada, potem gęstnieje, wreszcie rzednie.

W tym b. pomocny będzie dialog międzywierszowy. W następnym po Zebrach wierszu pojawia się „biała ciężarówka”, której prawa burta jest czarna; dlaczego, pyta DS, tak jest –

I co z lewą,
której nie widzę?

W kolejnym, Na Morzu Białym, pojawia się „coś–ktoś”, co „topniał, / malał, / zapadał się w sobie”, po czym, przeskoczywszy strofoid [zostawiam tu lukę, taki fillmowy chwyt^], czytamy: „Ale w nocy / – w nocy na ziemi – / napadało // i teraz jest biało”. A w jeszcze następnym pojawia się Morze Czarne, którego „woda / faktycznie ciemna, // jakby z Lety”; wszystko jednak „się zgadzało”, pomimo „imponujących / wysiłków słońca”, którego „czarny kwadrat” ma podmiot mówiący przed oczami – por. „wyżeranie przez światło”.

Jest tego więcej.

Na deser zaś jeden zwrot z Zebr. Idą one

nie spoglądając ni razu 
jedna na drugą

To prosta zagadka: czemu nie „ani razu”?

  1. Hellk’s avatar

    Regularnosc z wiersza to regularnosc z jaka odnosilem swego czasu kilku Giacomettich do banku. Te ludzik rzezbione przez smutnego pana z awersu to wlasnie takich jak ja mialy przedstawiac. Moze DS ma kredyt ‘frankowy’?

  2. nameste’s avatar

    @ Hellk:

    „Swego czasu” brzmi jak przeszłość. Thx, przy okazji obejrzałem sobie stare i nowsze banknoty Szw. Nowsze (z łapami) jakoś mniej misię. Natomiast te poprzednie, m.in. 100 Giaco czy 50 Tête Dada, całkiem spoko. Wszystko zresztą lepsze od powrotu do serii królewskich wąsaczy.

reply

Your email address will not be published. Required fields are marked *