Ten wiersz Natalii Malek już tu był, jako przykład na mowę niejasną a atrakcyjną. Pochodzi z tomu‐debiutu Pracowite popołudnia (2010); pisano o nim zasadniczo dobrze, oczywiście nie szczędząc protekcjonalizmów należnych debiutantce. Kamila Pawluś, skądinąd redaktorka tego tomu, stwierdziła, że wiersze Malek „są, przynajmniej częściowo, pamiętnikiem z okresu dojrzewania, pisanym post factum”, ten pogląd jakoś uzasadniła i rozwinęła o inne tropy; za przykład protekcjonalizmu należnego itd. niech stanie poniższy...
Pomimo pewnej nadprodukcji sensów i obrazów ten debiutancki tom zasługuje na uwagę, gdyż nie ma w nim wiersza, który byłby jałowy czy pusty. W każdym znajdujemy przynajmniej jedno pozostające w pamięci ujęcie.
...trybut na rzecz zwyczajów targowiska. Solenno‐mglistą impresję przedstawił Maciej Topolski; ezopowe gadanie, brzęczenie podjaranych attyckich pszczół, „esej do głębi zamyślonego wrażliwego estety”, okraszony na odlew porcją błyszczących cytatów z właściwych nazwisk. Jak ja nie znoszę takiego pisania o wierszach (czy literaturze w ogóle). Co ciekawe, również Topolski dysponował lepszą wiedzą:
Dotyczy też tego wybór, „dochodzenie” do ostatecznej, jeśli taka istnieje, wersji tekstu (nie bez znaczenia będzie tutaj fakt, że przy pisaniu tego szkicu korzystam z dwóch wersji Pracowitych popołudni: nieco bardziej rozgadanej i poprawionej, zwięzłej, która ostatecznie trafiła do druku). Tego dotyczy wyszukiwanie słów i miejsca dla tych słów. W wierszach Natalii Malek takie poszukiwanie odbywa się bez przerwy. Słowo pierwsze znajduje lekkość i oparcie w drugim. Słowo czeka na dopełnienie.
Jeden z komentarzy pod tym tekstem zdystansował się od pozostałych (które skupiły się raczej na Topolskim) i przywalił wprost:
To ja będę tym razem offtopował i się wypowiem nie na temat szkicu, a na temat poezji Natalii Malek. Z całym szacunkiem (powiedzmy), ale to jest totalna, kompletna, skończona grafomania, pełna pseudolirycznych wynurzeń i wynaturzeń. W swoich najmocniejszych momentach Malek jest najwyżej warsztatowo poprawna.
Spoza fufu‐streamu (wraz z komcionautami) wypowiedział się też, raczej negatywnie, pewien pan z kompanii Wschodnio‐Olsztyńskiej (który niedługo potem dał sobie spokój z pisaniem); Malek jest słaba, a dodatkową krzywdę zrobiła jej redaktorka tomu (przez zły wybór z wchodzącego w grę materiału). Sięgam po pana, bo odnosi się wprost do omawianego poniżej wiersza:
[...] mamy tu też wiele tekstów, które w moim odczuciu nie powinny tu się znaleźć ze względu albo na swoją banalność (Munszijet Nasser [...]), albo na słabą formę poetycką (Para‐filia), albo na jedno i drugie (Tamte wiersze).
Nie wiem, gdzie jest kasa, w której można by wymienić żeton typu „słaba forma poetycka” na jakąś realną walutę. (Zresztą i teksty fufu‐streamu, do których wyżej linkuję, pełne są liczmańskiej massy tabulettae; co np. ma właściwie znaczyć „nadprodukcja sensów i obrazów”? Kłopoty redaktorki/wydawczyni z wyborem? Kłopoty krytyczki z tematyzacją tomu? Itp.)
Sam czytałem ten wiersz lata po premierze, nie interesowały mnie płeć ani wiek (biologiczny, społeczny czy debiutancki) autora(-ki), patrzyłem na tekst jak na mały automat do rorschachowania czytelnika, a to, co zobaczyłem, uznałem za ciekawe i działające.
Para-filia
Każdy opowiada wierszem to, czego nie zdążył
przemyśleć wieczorem. Gdy zjawia się kobieta
z kucykiem (krnąbrny konik), wypadają mu myśli
jak włosy, zawiłe przekleństwa. Malują im
szerokie tory. Trącają ich króciutkie struny.
(ścieżka, gdy ją przebyć, jest awangardowa,
ciało, gdy je odkryć, piekli się w pianie)
Poczynając od tytułu. Parafilia (słownikowo) to wszelkie „zaburzenie preferencji seksualnych” („nietypowe lub nieakceptowane społecznie”), w opisach pod koniec pojawi się uwaga, że „granica między zachowaniami mieszczącymi się w normie a parafilią jest płynna i zmienna, np. w zależności od kręgu kulturowego”; tego typu definicje mają cel perswazyjny, postulują istnienie „normy” (nawet jeśli relatywizują ją do danej kultury). Ujęcia radykalniejsze, np. po z‑Lacanizowaniu, podkreślają, że to, co napędza (żłisans), jest niezbywalnie zapośredniczone i przebiega w ciągu kolejnych „znaczących”, odsyłających dalej, ku nieosiągalnemu celowi.
Inaczej mówiąc, każda filia jest para-sobą, trochę tym, czym się wydaje, a trochę czymś poza tym właśnie. Przy okazji: -filia to temat słowotwórczy przydający znaczenie „mieć skłonność do” (i pokrewne), pochodzi z greki; ten sam wyraz wzięty z łaciny oznacza „córkę” (i dalej – jakąś instytucję podporządkowaną, np. filię biblioteki). Prefiks para‐ (też greka) oznacza „niby, prawie, podobne‐do”; ten sam wyraz po polsku oznacza „zbiór dwóch elementów”, para kart, para = związek dwóch osób itp.
Więc zaczynamy od kreciej roboty dywizu. Która poszerza i rekombinuje (w potencjalności) językową inercję odbioru.
Wycieczkę do wnętrza wiersza rozpocznijmy od zdania sprawozdającego pewną całostkę fabularną:
Gdy zjawia się kobieta z kucykiem (krnąbrny konik), wypadają mu myśli jak włosy, zawiłe przekleństwa.
Tu też dzieje się sporo. Jest kobieta i jest on („wypadają mu”). Kobieta ma specyficznie związane włosy, w kucyk. Pole semantyczne wiersza reaguje na ten wyraz dość gwałtownie. Kucyk → konik. Jaki? Krnąbrny. Więc, po pierwsze, kobieta zostaje „pomniejszona”; wjeżdża zdrobnienie. Po drugie, bezpośrednio za tym pojawia się figura „potrzeby dominacji”, podporządkowania. Konik jest krnąbrny, trzeba go obłaskawić, zapanować nad nim, krok do: „ujeździć”. Jeszcześmy nie dotarli do podmiotu, w którym ta i echowe potrzeby rozgoszczą się, owładną, a już same dwa wyrazy w nawiasie przywołują chmurę znaczeń; co tu kryć – rodzaj parafilli (figura „córki” kryje się w pomniejszeniu kobiety).
Co z męskim podmiotem? „Wypadają mu myśli / jak włosy”, weźmy to dosłownie. Pozbywa się myśli, zarazem (metaforycznie albo i fizycznie) poniekąd łysieje. W obiegowym polu znaczeń sprowadza się to do „zaczyna nim rządzić testosteron” (ob. wpływ na łysienie), z dodatkowym aspektem: staje się starszy niż jeszcze chwilę wcześniej, zanim zaczęły mu wypadać włosy. Krok dalej i pojawiają się „zawiłe przekleństwa”. Rys maczoistyczny.
Ale pamietajmy: sprawa jest (właśnie) zawiła. Nie spotykają się tu dwie (metaforycznie:) nagie osoby, tu się spotykają dwa zgęstki kodów kulturowych, dwie (auto‐komplementarne?) role do odegrania, dwie wiązki fantazji. Żłisans chodzi kędy chce.
I jest to opisane w dwóch następnych zdaniach:
Malują im szerokie tory. Trącają ich króciutkie struny.
...które w tym zestawieniu, w rytmie, brzmieniu, są bez mała Bablowskie. Jest tu para jakby przeciwstawnych, lecz dopełniajacych się wymiarów. Rozmach utartej (prekonfigurowanej) drogi [torów], jakby wynikających z sytuacji czy zapowiadanych przez nią [„malują”]. I wymiar drugi, bliski [„króciutkie”], przygodny, niezapowiadany, intymny, wytwarzający współ‐rezonans [„struny”]. Para ma naraz parę jazd; to zawiłe.
To są (dotąd) łącznie trzy zdania. Dwa pozostałe tworzą rodzaj prologu i epilogu do tej zwięzłej psychodramy.
Pierwsze...
Każdy opowiada wierszem to, czego nie zdążył przemyśleć wieczorem.
...kreuje się na prawdę uniwersalną, szacowny i omszały bon‐mot, gruntujący (niby) pewną dyspozycję poznawczą. Ale, oczywiście, nic tu się nie zgadza. Każdy? W tym słowie kryje się pytanie i/lub prowokacja. Dlaczego nie „zdażył przemyśleć”? Dlaczego, najpierw, powinien? Każdy wieczorami przemyśliwuje (w domyśle: zdarzenia dnia, jawę, realność)? Czy to aluzja do bycia [wieczorem] w obszerze przygranicznym, u furtki do snów? Czemu nie zdążył? Zapadł w sen, w fantazję? Zwróćmy uwagę, że kobieta się zjawia, co literalnie oznacza ucieleśnia‐się‐ze‐snu, ‑z‐mary [marzeń?].
Ten prologus działa na dwóch frontach. Po pierwsze, wpuszcza czytelnika w maliny, sufluje prawdę niby‐uniwersalną [para-powszechną‐i‐konieczną]; można to odebrać jako skryte zalecenie, by nie traktować dywiza w tytule jako błędu drukarskiego. Po drugie, podważa status ontyczny tego, co następuje później, owej opisanej wyżej psychodramy. Idźcie raczej w stronę namysłu nad strukturami (zdarzającej się mowy, więc nieświadomego), niż w stronę obyczajowego obrazka z bara‐bara w tle – tak to można zinterpretować.
Epilog, widać to z samego zapisu, pojawia się z innego (domyślnie: od‐autorskiego) porządku:
(ścieżka, gdy ją przebyć, jest awangardowa, ciało, gdy je odkryć, piekli się w pianie)
Zastanawianie się nad znaczeniem i funkcją pierwszego wersu tutaj nadal sprawia mi przyjemność. Dopuszczam możliwości kiksu, autoironii, nie odkrytego jeszcze wymiaru. Lub pozostałe.
Drugi wers zawiera świetną frazę „pieklić się w pianie”. Można go rozumieć na przykład tak, że ciało, obiekt poniekąd niedostępny (bo prze‐kryty wspomnianymi wyżej konstruktami kultury, fantazjami, skryptami ról etc.), jest w tym swoim prze‐kryciu wściekłe: domaga się autonomii, jakiejś „pierwotnej czystości”, autentyzmu, bycia poza (jakże często narzucaną) rolą. „Gdy je odkryć”: zapis pewnej porażki. Jedyne, co się odkrywa, to pieklące się w pianie [słów], domniemane [słowami], nieoznaczone Realne.
Oczywiście, można na ten wiersz patrzeć inaczej.
no comments
comments feed for this article
Trackback link: https://nameste.litglog.org/2020/05/para-filia/trackback/