palimpsest

Jak mogłem tak pisać (blogonota śmieszność z 2013)?

Przez długie lata miałem (męczące) wrażenie narastającej śmieszności poważnego (nadętego) dyskursu hm‐humanistycznego, uprawianego pod znakiem „Zeszytów Literackich” i „Gazety Wyborczej”. Miłosz, Venclova, Havel (Michnik); Kołakowski (Michnik), Venclova, Kundera, Brodski, Zagajewski, Miłosz. Najgrubsza rura, opozycja demokratyczna, ponadczasowe wartości. Ale to dokładnie ci światli obywatele oddali Polskę w łapy klechom i neoliberałom; dziś ten sojusz już jawnie pieczętuje się wydajną służbą państwowej policji. Wzniosłe pieprzenie ostatecznie obróciło się w śmieszność.

(Na marginesie: link w cytacie powyżej prowadzi do opisu zdarzenia typu „policja brutalnie gwałci autonomię uniwersytecką”; wtedy mogło się to wydawać epizodem izolowanym, a zwrot „jawnie już” itd. łatwo uznać za rodzaj wzmożenia retorycznego. Z dzisiejszej perspektywy, gdy policja państwowa jest de facto umundurowaną bojówką na usługach partii u władzy, jest to raczej przykład na ciągłość systemowego nadużywania państwowego monopolu na przemoc, analogie historyczne narzucają się z całą mocą automatyzmu; podobnie jest z partyjną propagandą umoszczoną w urządzeniu nominalnie publicznym: to, co dziś określa się łagodnie szczujnią, ja ze swoim zmarłym niedawno przyjacielem – wstąpienie w Ereb „Zeszytów Literackich” usprawiedliwia klejenie Zmarłości z Autorytetem – nazywaliśmy w rozmowach prywatnych wprost: goebbelsownią.)

A zatem: jak mogłem tak pisać? Wykazując się niskością własną, głuchotą na genre „odwieczna podróż do Italii” czy też „dialogi nieśmiertelnych starców spacerujących po Wenecji i wspominających kościółki ziem Wschodu i Północy”?

Żeby to sprawdzić (czy nie dojrzałem? czego nie dojrzałem?), udaję się na wycieczkę do najświeższego Palimpsestu, pogrobowego życia „Zeszytów Literackich” w formie witryny, na której stare przeplata się ze względnie nowym, tworząc wieczne olimpijskie Teraz (technicznie: chodzi o blok tekstów opatrzonych etykietą „P2020 nr 8, Palimpsest”). Na pierwszy rzut oka osią tego zestawu jest Josif Brodski (którego wiersze, a jakże, cenię – niektóre – ale w wydaniu „Brodski niezapośredniczony”).

Na drugi rzut oka – oblicza, konterfekty twórców, którymi opatrzono wejścia do tekstów. Patrzą gdzieś w dal, niepojętą nieskończoność, albo prosto w oczy tobie, czytelniku. Twarze poświadczające bagaż duchowy; przenikliwie patrzący Venclova, spode łba „myślący przechodzień” Zagajewski, pomnikowy (urodzony‐do‐bycia‐starcem, exegi) Różycki, cmentarny Mikołajewski; nawet względnie młody (z twarzy, „ojej, to ja”) Dąbrowski pomieszczony obok wizerunku młodego Celana nie wydaje się nie na miejscu. Są też Kobieta (Piwkowska. prosto w oczy) i Ksiądz (Sochoń, ręce w małdrzyk‐chałkę, wzrok ku bogu). A potem fotki luźniejszego charakteru: młodszy Brodski w pozie odaliski czy – między bujnym Barańczakiem a nonszalanckim Brodskim – cherlawy Zagajewski w swej proto‐formie (obecną dojrzałą, rumianą, podziwialiśmy wyżej).

co piszą?

Tomas Venclova kręci zwodniczo prostą katarynką w *** [Za kościołem Bernardynów], pod tbiliskim mottem z Mandelsztama.

W ormiańskim [z kolei] kościółku mistyczne momenty wspominającego Adama Zagajewskiego przeganiane przez obrazy niemal naturalistyczne a zmysłowe; prawie się słyszy stosowny elegijny zaśpiew. W pozostałych wierszach przywołuje zmarłego znajomego w adekwatnie apokaliptyczno‐eschatologicznej scenerii oraz (za Maraiem cytującym Crocego; tak staje się na barkach olbrzymów) obwieszcza upadek, och, wartości (tu: wolność).

Zmarłego znajomego wspomina także Jarosław Mikołajewski, a Tomasz Różycki przywołuje uogólnioną Zmarłość w trzech różnorakich zbliżeniach. Tego samego, choć ocierając się nieco niebezpiecznie o danse macabre, próbuje Tadeusz Dąbrowski, młodszy od Różyckiego o dekadę, więc mniej skłonny do dystansu.

Księdza Jana Sochonia szybko; winnie sobie veritasuje [x 4].

Na Annę Piwkowską, jej różnorodną, śmierciowo‐miłosną konfesyjność w przestrzeni grecko‐litewsko‐rosyjskiej, brak mi kompetencji i cierpliwości; jest w jakimś sensie ciągle u wód [sub‐tekstu kultury]; niech tam się jej wdycha i pływa.

I tyle wycieczki po wierszach; hołdowniczego Marcina Sabiniewicza pomijam bez wahania.

Śmierrrć, śmierrrć, krrracze sobie ten zestaw, och, przemijanie. Ale w tym przemijaniu wieczne trwanie, ocalanie. Dmuchanie w banię. A język, jaki jest? W średniej prosty, deklaratywny, opisowy; na tym polega klasycyzm? Pneumatyczny: bo 1. przestronny, pełen powietrza, w domyśle – italskiego, owiewającego falliczne cyprysy, bo 2. musi robić miejsce na pneumę, uduchowienie, bo 3. z siłą młota p. przywołuje pewną wersję historii (i kultury), na której zbudowane przesłanie / morał / palcem‐pokazanie, wersję – gdy się przyjrzeć – abstrakcyjną i (poza głównym bohaterem, mówiącym Ja) bezludną; ktoś tam wystąpi, prawda, ale jako sztafaż czy rekwizyt.

i co jeszcze piszą?

Prozą? Z niejakiej obfitości tekstów o Brodskim (i samego Brodskiego) wybieram dwa. Czesław Miłosz, wypisy z (ocennego) bryku; Chiron wspomina Hefajstosa na tle ziemi polskiej i obcej. I chaotyczne (tak w tytule) zapiski Adama Zagajewskiego; z nich wyciągam wątek „Hefajstos podarował mi chiton, bo sandały jego kierowały się w stronę Libii, gdzie ten typ ubioru byłby nieodpowiedni”:

Dawniej, w czasach, kiedy przywiązywałem większą wagę do elegancji, dumny byłem z pięknej, czarnej kaszmirowej marynarki. Był to prezent. Otrzymałem go od Josifa Brodskiego na samym początku lat 90., w Paryżu. [...]

Otóż Josif wręczył mi tę wspaniałą marynarkę, prawie nową, właściwie naprawdę całkiem nową, kupioną dopiero co – jak zrozumiałem, namówiła go na ten zakup Véronique Schiltz, przyjaciółka poety, będąca jego ambasadorem (ambasadorką?) we Francji, tłumaczka jego wierszy i esejów. Poznali się jeszcze w latach 60. w Leningradzie. Véro, jak ją nazywano w kręgu znajomych, pełniła także rolę opiekunki Josifa w tak zwanych sprawach życiowych – gdy poeta był w Paryżu, poddawał się instrukcjom Véro, w USA działały inne osoby, inne wektory. Sam bowiem Josif nosił nieraz krawaty z dziurkami wygryzionymi przez amerykańskie mole i skłonny był nie rozstawać się z jedną tylko marynarką – Véro dbała o decorum bardzo już sławnego poety. Wręczył mi tę wspaniałą kaszmirową marynarkę, z pewnością bardzo drogą, tłumacząc to pewną filozoficzną pomyłką (i po części obciążając nią Véro). Mianowicie dopiero po tym, jak zakup został dokonany, zrozumiał, że ta marynarka w Stanach Zjednoczonych, dokąd miała wkrótce trafić na plecach właściciela, była synonimem pewnej burżuazyjnej konwencjonalności, że na pewnym poziomie społecznego prestiżu noszenie takiej właśnie kaszmirowej marynarki było – w jesieni i w zimie – poniekąd obowiązkowe, a więc trywialne, czyli nie do przyjęcia dla poety. Ja nie miałem takich skrupułów.

Wzrusza mnie to stopniowanie: „prawie nową, właściwie naprawdę całkiem nową”, „wspaniałą”, „z pewnością bardzo drogą”.

Z pozostałych tekstów dalsze dwa. Przenudny dziennik pandemiczny Michała Komara, w którym urządza sobie repetytorium z klasyków (od Homera przez Plutarcha do Nieczajewa czy Słowackiego), okraszając ich wysilonymi strzałkami do czasów obecnych; jemu może pożytek, czytelnikowi – cement w oczy. A Michał Szymański, którego w jakiejś mierze pozytywnie kojarzę z paru tekstów w 2T (recenzje tomów wierszowych współcześniejszej dykcji, w których recenzent umiał się przyznać: „nie wiem”), daje tu osobiste epitafium Pilcha („gorąca” śmierć), które kończy tak:

Teraz frazy się kurczą, zdania rozsypują, płaskie książki wypadają z rąk. Ale prędzej czy później wszystko powróci na swoje miejsce, będzie letni dzień, pochylony mężczyzna z torbą na ramieniu w podmuchu gorącego powietrza skręci z ulicy Hożej w Wiślną.

...i Jerzy Pilch powróci na przyznane miejsce w wiecznym Teraz.

postscriptum

Zamiast podsumowania tej wycieczki do „Palimpsestu” (nie byłobyż ono oczywiste?) – zwierzenie, wyznanie porażki.

Otóż dawno temu natknąłem się na wierszyk MLB, w którym występował Czesław Miłosz i był on tam „straszny, tysiącletni” (może sam, a może w towarzystwie innego nieśmiertelnego, nie pamiętam). Przekopałem ćwierć sieci, by odnaleźć ten tekst – byłby nieocenionym PS do tej wycieczki – ale nie udało mi się go odszukać. Ktokolwiek widział, ktokolwiek wie...

errata

Dzięki Rafałowi Wawrzyńczykowi utwór został zidentyfikowany, nie jest autorstwa MLB, choć to jego właśnie sen; autorem jest Edward Pasewicz; przepraszam obu panów. I cytuję:

WIERSZ ZE SNU MLB

Jak studiowałem
to kiedyś się wsparł na mnie,
na schodach, normalnie dyszał
bo on stary jest i nazwisko
ma takie jak ja imię.

Zen jest najlepszy w takich
sytuacjach. Powiedziałbym
najważniejsze jest
„samo stanie” i spójniki,
bo jakoś trzeba to wszystko
łączyć; doświadczenie
z dziewczęciem, knajpę
z powrotem do domu.

Rozgadałem się, miał być
sen. Staliśmy więc obaj,
on i ja, przy basenie,
w wojskowych gaciach,
straszni, tysiącletni i
on do mnie mówi:
ja się na panu wesprę.
A ja odpowiadałem mu,
niech pan się wesprze,
niech pan się wesprze.